Czy Polacy kochają konie?

DSC_7787

Zamiłowanie Polaków do koni było w czasach I Rzeczypospolitej powszechnie znane. Nasi wschodni sąsiedzi mawiali: „Lach bez konia, jak ciało bez duszy”. Zawsze byliśmy bardzo dumni z naszej husarii, sukcesów kawalerii i do dziś lubimy wspominać o „ułańskiej fantazji”, którą podobno wszyscy mamy w genach. Historia Polski nierozłącznie związana jest z końmi – to ich kopytami miażdżyliśmy wrogów, na ich grzbietach zasiadali wielcy wodzowie, a imiona wielu wierzchowców są równie znane jak imiona ich jeźdźców.  I choć z dumą wspominamy nieustraszoną polską kawalerię i na całe gardło śpiewamy przy zakrapianym grillu o ułanie, który przybył pod okienko, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że skutecznie oddzieliliśmy już „ciało od duszy”, a nas od konia. Spójrzmy prawdzie w oczy – mimo gorących manifestacji polskiej miłości do przyjaciela-konia, my Polacy, nie kochamy koni. Dlaczego?

Od kilku lat pracuję jako instruktor jazdy konnej w nadmorskiej stajni. I niezmiennie spotykam się z wrogością i niezrozumieniem dla mojej pasji i pracy. Wulgarne i chamskie komentarze na temat jeźdźców przestały już na mnie robić wrażenie. I potrafię się już cieszyć, gdy mijani przechodnie nazywają nas „szlachtą, która myśli, że wszystko im wolno”, bo doceniam fakt, że nie padają bardziej dosadne i niekulturalne słowa. Nierzadko mam ze sobą w grupie dzieci i młodzież, które staram się chronić przed obscenicznymi gestami męskiej grupy spacerowiczów, rzucających komentarze o koniu, na którym tak naprawdę chcieliby mnie widzieć. I choć przyznaję to z przykrością, to już do tego przywykłam.  Nadal jednak boli mnie epatowanie wrogością i nietolerancją, z którą spotykam się na każdym kroku. Bo jakże to – jak śmiem pokazywać się w lesie czy na łące na grzbiecie tego potwora, który zanieczyszcza drogi, roznosi kopytami leśne dukty i płoszy zwierzynę? Jakim prawem wprowadzam to obmierzłe zwierzę między ludzi grożąc im stratowaniem, bolesną śmiercią pod kopytami tego drapieżnika lub po prostu nagłym kopnięciem, które z pewnością spowoduje natychmiastowe złamanie kręgosłupa? I aby uprzedzić tych, którzy byliby skłonni uwierzyć w stawiane mi zarzuty, zapewniam, że poruszam się konno tylko po ścieżkach wyznaczonych mi przez nadleśnictwo, nie galopuję na duktach leśnych czy polach, jeśli w zasięgu wzroku widzę choć jednego pieszego i zawsze mijam rowerzystów czy spacerowiczów stępem, nierzadko stając i przepuszczając ich na drodze jeśli widzę, że obawiają się dużego, bądź co bądź, zwierzęcia.  Przed wulgaryzmami mnie to jednak nie chroni. Oburzeni piesi wykrzykują o zniszczonej ścieżce i stratowanym szlaku. Moje konie są w sezonie kute na przód, o czym nadleśnictwo jest uprzedzone. Wyznaczone dla nas trasy to szerokie piaszczyste dukty w lesie wydmowym. Nierzadko wjeżdżają tam służbowe jeepy straży leśnej, poruszają się quady i ciągniki z przyczepami podczas ścinki drzew. Ale to nie szeroka opona pojazdu mechanicznego niszczy drogę – to koń rozrywa łachy piachu, który jest przecież tak miękki, że często zwierzęta zapadają  się po pęciny. Nie spacerowicze z modnymi ostatnio kijkami do Nordic Walking dziurawią ściółkę, nie psy rozkopują korzenie drzew w poszukiwaniu nornic, nie grzybiarze parkujący swoje samochody w lesie niszczą trasę oponami, wszystkiemu winien jest koń. I hańba mu!

Czasami, gdy znajdę w sobie jeszcze cierpliwość, tłumaczę to spotkanym awanturnikom. Nierzadko proszę o pokazanie na trasie naszego przejazdu, gdzie też zerwaliśmy poszycie i gdzie odbiły się ślady kopyt, zostawiając uszkodzenia, które się nie zregenerują. A ponieważ wskazanie takiego miejsca jest oczywiście niemożliwe, na moją głowę sypią się gromy z innej strony – koń brudzi, zanieczyszcza, jeźdźcy śmiecą, hałasują. Tak, zgadzam się, zastęp koni zazwyczaj zostawia za sobą nawóz, który jest przecież w 100% biodegradowalny. Za taki nawóz sprzedawany w naszej stajni w workach działkowicze z pobliskich ogródków płacą i użytkują go do wspomagania upraw. W lesie nawożenie nie jest niezbędne i nie zamierzam tu dowodzić, że konie znacząco wspierają gospodarkę leśną, bo byłoby to skrajnym obiektywizmem. Nie widzę jednak tak wysokiej szkodliwości czynu, by „karły reakcji” z taką zawziętością zwalczały moje prawo do spacerów na końskim grzbiecie.  Wspomnę tu również o tym, że po trasie mojego przejazdu z grupą wieczorem robi rundę mój mąż na motorze, by usunąć szufelką pozostałości z centralnych części szlaków spacerowych. Chciałabym, by taką gorliwością wykazywali się właściciele psów, które wszędzie zostawiają „twarde dowody” swojej obecności.

Nietolerancja i nieuprzejme zachowanie przechodniów bolą, ale po latach pracy zdążyłam się już z nim oswoić. Nie dyskutuję, nie podnoszę głosu, nie odpowiadam na rzucane mi przekleństwa. Muszę jednak reagować na inne zachowania, równie powszechne, co obelgi słowne. Zachowania, które zagrażają bezpieczeństwu jeźdźców, koni oraz przechodniów. Moje konie były już szczute psami, straszone klaksonami, o zwykłym cmokaniu, okrzykach i klepaniu po zadach nie warto chyba nawet wspominać. Pracuję ze zwierzętami rekreacyjnymi, przyzwyczajonymi do ruchu ulicznego i mijanych na trasie rowerzystów, spacerowiczów, psów. Ale każdy, nawet najbardziej spokojny koń ma prawo uskoczyć, gdy ktoś mu machnie plażowym ręcznikiem przed nosem; każdy ma prawo zerwać się do galopu, gdy znienacka klepnie go  w zad mijany pan „po dwóch głębszych” motywując zwierzę brawurowym okrzykiem. Bezpieczeństwo jeźdźców, których zabieram pod swoją opieką w teren jest dla mnie najważniejsze. I nie potrafię zrozumieć, co jest śmiesznego w poszczuciu konia psem lub puszczeniu zdalnie sterowanego samolociku nad końskimi uszami. Nie bawi mnie widok moich klientów na ziemi, ale dość zabawna jest mina właściciela psa na widok pupila,  który z podkulonym ogonem ucieka, kulejąc po celnym kopnięciu zadnią końską nogą. I tylko zwierząt żal…

Wyznaczona dla stajni trasa biegnie przez około kilometrowy odcinek nadmorskiej plaży. Pieniaczy od razy uspokoję wspominając, ze zawsze zabieram ze sobą worki i foliowe rękawiczki. Schodzę z końskiego grzbietu i na bieżąco usuwam nawóz, często przy niekulturalnym aplauzie i śmiechach plażowiczów. Mąż, który wieczorem robi kontrolny obchód brzegiem zazwyczaj nie ma nic do sprzątania i traktuje to jako relaksacyjny spacer. Na plażę wjeżdżam konno do godziny 9 rano i po 19 wieczorem, by nie zakłócać plażowania i wypoczynku wczasowiczom. Nie chroni mnie to jednak przed negatywnymi reakcjami, a często wręcz skrajną nieżyczliwością i głupotą. Grupę prowadzę zawsze brzegiem morza, mijając plażowiczów z prawej strony, by nikt nie musiał salwować się ucieczką przed koniem do wody. Rozumiem, że takie duże zwierzę może budzić respekt i strach u osób, które nie miały z nim nigdy styczności. I ten respekt mnie nawet cieszy, bo świadczy o świadomości i zrozumieniu. A co gdy tej świadomości zabraknie? Zdarzyło mi się zatrzymać w pewnej odległości od bawiącego się przy samym brzegu małego chłopczyka. Gdy uprzejmie zawołałam do dziecka: „Przepraszam, możesz odejść na chwilkę na bok, abyśmy mogli przejechać?” uśmiechnięty czterolatek wstał do pozycji homo erectus, ale nie zdążył nawet dać kroku w tył, gdy leżąca na kocu matka z gatunku homo nie-sapiens zawołała groźnie: „Nie ruszaj się! Ty byłeś tam pierwszy!”. Brawo! Wyślijmy bose dziecko pod końskie kopyta, brońmy własną piersią przejścia brzegiem, nie odsuńmy się na milimetr, gdy mija nas koń, a jeśli przypadkowo zwierzę nadepnie nam na bosą stopę to jeszcze lepiej! Kolejny argument przeciwko koniom gotowy!

Moje konie swobodnie chodzą w ruchu ulicznym. Nie boją się samochodów, nie płoszą na dźwięk klaksonu (tak, strąbmy zastęp, niech wrzucą czwarty bieg i przyspieszą do 100km/h, bo wlec się za nimi nie będziemy). Przejście ulicą jest dla mnie zawsze stresogenne, bo o ile zaufanie do swoich koni mam ogromne, to zaufania do kierowców żadnego. Mijali mnie już kierowcy autobusów, grożąc mi wyciągnięta przez okno pięścią, kierowcy osobówek bez najmniejszego hamowania śmigają obok tak blisko, że mogłabym strzemieniem puknąć w ich lusterko. Nie zapomnę miny klientki, mieszkającej na stałe w Norwegii, gdy obrzucił nas wyzwiskami wyprzedzający kierowca. Mówiła mi, że często porusza się konno po ulicach w Skandynawii i zawsze spotyka się ze zrozumieniem i życzliwością. A podobno to my, Polacy, kochamy konie…

Jeśli nieżyczliwość dla konia będzie się utrzymywać, a nieuświadomiona rzesza awanturników będzie kontynuować swoją krecią robotę, dowodząc szkodliwości konia w polskim pejzażu, to obawiam się, że Lach zostanie bez konia. Jak pracować i popularyzować ten piękny sport i rekreacyjny wypoczynek, gdy na każdym kroku spotyka się niechęć, uprzedzenia i zwyczajną złą wolę? Jak uwierzyć w zamiłowanie Polaków do koni, skoro z takim uporem dowodzą oni szkodliwości jazdy konnej? Rodacy –apeluję do Was: kochajmy konie! Wspierajmy adeptów jazdy konnej, witajmy z uśmiechem konne grupy! Odnajdźmy w nas te zakorzenione podobno w polskiej naturze zamiłowanie do wierzchowców. A my, koniarze, nie utrudniajmy życia innym i cały czas wierzmy, że nasza życzliwość spotka się z odpowiedzią i uśmiechem mijanych na trasach ludzi. Pokażmy, jak piękny jest ten sport i jak wartościowi i odpowiedzialni ludzie się nim trudnią.  Krzewmy przychylność, tolerancję i serdeczny stosunek do konia własnym zachowaniem. A koń niech pozostanie w polskiej świadomości zwierzęciem, które stało u boku Polaka od zarania dziejów.

Fot. Kuba Lipczyński # nasze konie