Kiedy galop?

DSC_9770

Obozowicze cały czas męczą nas o galop. Najwięcej Ci, którzy dwa dni wcześniej zeszli z lonży. Zastanawiałam się nad fenomenem tej odwagi / bezmyślności i żadne sensowne rozwiązanie mi do głowy nie przyszło. Wojtek, mój szwagier wyjaśnił mi to najlepiej: „Bo się jeszcze porządnie z konia nie zrąbali. Jak spadną i sobie dobrze tyłek obtłuką, to nabiorą pokory. Ci, co długo jeżdżą to mają doświadczenie i już wiedzą, czym grozi brawura”. Jasne i oczywiste. Rozumiem, że ktoś czuje, że nadszedł już czas na galop i chce spróbować.  Ale jak wyjaśnić ten popęd do extreme u jeźdźca, który w kłusie siedzi mocno niepewnie, kulturalnie mówiąc. Bo ja taka kulturalna jestem.

Za wcześnie rozpoczęta nauka galopu kończy się przeważnie źle. Spadasz z konia, wcale nie w galopie, o nie. Spadasz przy przejściu z galopu do kłusa. Bo to jest ten trudny moment. Sam galop to bułka z masłem, to co w nim przeraża to prędkość. A jak już hukniesz o glebę to albo się mocno wystraszysz, albo się zniechęcisz. Oba wyjścia skutkują tym samym – jazdę konną coraz bardziej ograniczasz, w końcu odpuszczasz, przekonany, że się nie nadajesz. Kilka już takich przypadków miałam. Mało brakowało, a sama bym takim była. Dziesięć lat temu spadałam z konia, gdy kaszlnął, pierdnął, zahamował. Leciałam jak ostatnia sierota, aż w końcu się poryczałam, że tak bardzo bym chciała jeździć, a po prostu się nie nadaję. Kuba, wtedy jeszcze nie mąż i nie narzeczony, chodził za mną i śpiewał: „I znów księżniczka Anna spadła z konia..” Pożaliłam się mamie, że jestem do niczego, nic ze mnie nie będzie i mogę co najwyżej gnój wyrzucać, żeby się w stajni przydać. Mama postawiła mi warunek – dała mi dwa miesiące, podczas których miałam kategoryczny zakaz galopu. Całe wakacje jeździłam konno – na padoku, w każdy teren jaki się napatoczył, wracałam nawet konno z przejażdżek dla kolonii. Średnio spędzałam po 5-6 godzin dziennie w siodle. Bez galopu. Ani jednego foule. Pod koniec sierpnia przyszłam do mamy i powiedziałam, że albo galop albo kończę z jazdą, bo już mi wszystkie plomby z zębów wypadły od tego tłuczenia się wiecznie kłusem. A mama na to: „I dopiero teraz jesteś gotowa! Od tej chwili nie spadniesz z konia i ja Ci to gwarantuję!” I wiecie co? Nie spadłam. Jeśli nie liczyć wysadzenia mnie z siodła przez strzał z zadu i upadku razem z koniem na zakręcie (śnieg był, ślisko) to ja już z koni nie spadam. Nie mówię, że nie spadnę. Ale z byle powodu kontaktu z siodłem nie tracę. Równowagę mam wyćwiczoną, reakcje prawidłowe, gotowa jestem zawsze. Pewnie jeszcze wiele gleb przede mną, ale odpukać, dziś już nawet nie pamiętam jak to jest spadać.  A galop, niestety, nie podnosi mi już adrenaliny. Niestety, bo choć galop endorfiny pompuje mi do mózgu na maksa, to tej nutki strachu trochę mi żal…

Na galop jesteś gotowy wtedy, gdy tak już się obstukasz w kłusie, że czujesz się na siłach spróbować i bardzo, ale to bardzo tego chcesz. Ja swoich uczniów nigdy nie zmuszałam do galopu, choć często wiedziałam, że poradzą sobie z palcem w oczodole. Ale skoro sami mają obawy, to po co im to? A nóż się zrąbią i potem będzie trudniej. Lubię, gdy ktoś, kto pewnie siedzi prosi o zagalopowanie, pyta, czy już może. Ale nie znoszę tych bezmyślnych bubków, którzy męczą o galop, a nawet w stępie latają po siodle jak wolny elektron. Kiedyś mama pozwalała mi uczyć takich pokory – weź ich na plażę i tak przewieź, że im bryczesy spadną. A lądowanie zaplanuj im w miękkim piachu, żeby bezpiecznie było. Teraz czasy samowolki minęły. I mogę już tylko powoływać się na ich rozsądek i starać się wybić ze łba te brawurowe pomysły.

A jak uczę galopu? Jutro Wam powiem. Do tego czasu tłuczcie się kłusem, nie zaszkodzi:) Dobranoc!

Fot. czubajka.pl # Heniek