Moje konie czołowe – krótki przegląd

DSC_0291

Praca w stajni rekreacyjnej, położonej nad morzem, najczęściej wiąże się z prowadzeniem wyjazdów grupowych na plażę. Bliskość brzegu morza to największa atrakcja i atut naszej stajni, nic więc dziwnego, że przez całe lato wyjeżdża się z klientami w tereny, a praca na padoku spada na dalszy plan. Do prowadzenia takich wycieczek z klientami potrzebny jest dobry koń czołowy. W ciągu 10 lat miałam ich kilka. Lepsze, gorsze, nie zawsze idealne, ale każdego dobrze pamiętam.

Pierwszego konia czołowego doradziła mi mama. Nie miałam wtedy jeszcze uprawnień instruktorskich, ale wyjazdy już prowadziłam, bo w tych zamierzchłych czasach taka samowolka była dozwolona. Pierwszy sezon przepracowałam razem z Raszdim. Okazał się wspaniałym przyjacielem i beznadziejnym czołowym. Posłuszny, kochany, wierny – i tchórz nad tchórze tchórzem poganiany. O ile w szeregu spisywał się na medal, to jako koń czołowy na okrągło fundował całej grupie nagłe uskoki i wpadanie w krzaki. Wiadomo – jeśli płoszy się pierwszy koń w szeregu, to reszta nie marnuje czasu na analizę, lecz zwiewa razem z nim. Zaskoczeni klienci (przeważnie dzieci) lądują na glebie. Potem ryk, pocieszanie, wycieranie zasmarkanych nosów i możemy ruszać dalej. Stępem. Samym stępem. Z tego też powodu trzeba było zdjąć Raszdiego z tej poważnej funkcji i oddać ją w bardziej opanowane i zrównoważone ręce (kopyta). Dodatkowo, zaczęło mi brakować koni do szeregu – takich grzecznych, bezproblemowych, akurat dla dzieci i słabszych jeźdźców. Raszdi w szeregu idzie jak marzenie, potrzebowałam go jako konia dla klientów, a sama musiałam się przesiąść na konia, którego mniej zaawansowanym klientom strach dawać.

DSC_3773

Raszdi i ja – on był jeszcze b. siwy, ja b. blond :)

Kolejna rada mamy – bierz Heńka. Heniuś rzadko był powierzany klientom, bo miał miękki pysk a twarde zasady – szarpiesz=spadasz. Do tego kochał galop, a fakt, że jeździec galopu nie kochał i nie chciał, Heniek ignorował. Był ulubionym koniem Wojtka, który wtedy jeszcze mało jeździł, a terenów nie prowadził w ogóle. Na grzbiet Heńka siadał w jednym celu – ostra dzida! Galop na maksa, trochę szaleństwa i ścigania, a potem powrót do stajni. Henryk był idealny do takich eskapad, szkoda tylko, że potem każdy wyjazd w teren traktował jak wyścigi. Prowadziłam na nim jazdy przez cały sezon i kochałam go za energię, zapał i dobre chęci. Nie okazywał zmęczenia, zniecierpliwienia; do tego był odważny i nigdy, co jest ewenementem, nigdy się pode mną nie spłoszył, nie uskoczył, nie przestraszył, nie odmówił ruchu do przodu. Ideał. W kolejnym roku zaczął już jednak podkreślać swoje problemy z kręgosłupem – zrzucał jeźdźców, buntował się przy wkładaniu siodła. Został wyłączony z pracy. Potrzebowałam nowego czołowego. A szkoda. Do dziś wspominam Heniusia z sentymentem.

DSC_2089

Heniek nie lubił pływać

Mama zdecydowała po raz trzeci – bierzesz Czubajkę, moja droga, chcesz czy nie. Nie chciałam. Niesympatyczna, podła i niestabilna. Nie tylko w sensie psychicznym niestabilna, ale też fizycznym. Czubajka chodzi jak eteryczna, zwiewna panieneczka – stawia nogi blisko siebie i zawsze mam wrażenie, że zaraz straci równowagę. Do tego nie dawała mi się ubrać w boksie, zwiewała przede mną na pastwisku, a w terenie bała się własnego cienia i fundowała grupie jeszcze lepsze latanie po krzakach niż Raszdi. Na moje nieszczęście konie dość szybko zorientowały się, że czołowa nie ucieka, a tylko nagle uskakuje i można jej nie naśladować, bo ułamek sekundy potem już stoi w miejscu. Kiedy okazało się, że płochliwa Czubajka nie ciąga za sobą grupy i nie naraża bezpieczeństwa jeźdźców, nie miałam wymówek i musiałam pracować na niej. Jeśli ją w tamtym okresie lubiłam, to chyba za to, że jest taka ładna. W tamtym czasie była miss naszej stajni i prezentowała się najlepiej wśród oślich chudzin jak Raszdi, niezgrabnych krów z łbem jak wiadro (no przecież Nefryt) czy kraczatych Kasztanów. Poza urodą arabki-kuhailanki nie reprezentowała sobą nic, czym mogłaby mi zaimponować. Męka. Najpierw problem, by tę wredną małpę osiodłać. Potem dwie godziny w terenie i naciągnięte wszystkie ścięgna w szyi – uskakiwała nagle i zawsze tak mnie zaskoczyła, że aż mi coś pstrykało w szyi. Nie muszę też dodawać, jak nieprzyjemne jest takie nagłe zaskoczenie – aż mnie zatykało z wrażenia. Płoszyła się zawsze i wszędzie – po tylu terenach dziennie, pokonywaniu tych samych tras zawsze znalazła nowe miejsce, by zaskoczyć mnie nagłym uskokiem. Nie umiałam wytłumaczyć tego racjonalnie – bała się duchów, nienaturalnego (oczywiście wg niej) ułożenia patyków czy szyszek, szmerów, światła i cienia, samej siebie. Wybawieniem była dla mnie możliwość wyjazdu na grzbiecie innego konia. Czasem, gdy Dziadek nie miał zaplanowanych wyjazdów, brałam jego Arbę. Od czasu do czasu siadałam na tego konia, który aktualnie nie był mi potrzebny w szeregu – Raszdi, Nefryt, Hetman. Nieodmiennie jednak musiałam wracać do Czubajki i po jakimś czasie odkryłam, że zaczynam ją lubić. Przyzwyczaiła się do mnie, zaczęła ufać i stała się grzecznym w obsłudze kumplem. Płoszyła się nadal, ale ponieważ przed terenem była tak sympatycznym misiem, który dawał się głaskać i chuchał mi w twarz mechatymi chrapami, wybaczałam jej, że jest rąbnięta. Wkrótce powtórzyła się historia z Raszdim – Czubajka nadawała się w szereg, gdzie nie stresowała się tak, jak na pierwszej pozycji, a poza tym stała się bezpiecznym koniem dla klientów. I w ten swój szereg poszła. A ja już miałam następcę.

DSC_2239

Czubajka w wodzie się nie płoszy :)

W tym czasie udało się zrealizować moje wielkie marzenie – odkupiliśmy Esauła ze Stada Ogierów. Był kwintesencją konia czołowego: bardziej przyjacielski i posłuszny niż Raszdi, odważny i energiczny jak Heniek, piękniejszy niż Czubajka (w końcu to jej ojciec). Kochałam go na zabój. Nigdy mnie nie zawiódł, nigdy się nie buntował, szedł jak czołg i dawał poczucie bezpieczeństwa. Problematyczne było tylko to, że był ogierem – nie zawsze miałam możliwość podejść do klienta, który spadł, zgubił palcat, czy po prostu chciał mi dyskretnie zgłosić jakiś problem. Gdy miałam w grupie jakieś dzieci, zazwyczaj brałam Czubajkę. Esauł był towarzyszem w wyjazdach ze znajomymi i przyjaciółmi. Żadnego konia nie kochałam tak, jak jego. Miał wady – był strasznie niewygodny. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, choć Kuba z Wojtkiem twierdzili, że powinnam dostać medal za to, że tyle godzin spędzam w jego siodle. Gdy zaszłam w ciążę mama zdecydowała, że Esauła należy wykastrować, by można było powierzać go klientom. Był już wtedy zaawansowany wiekowo, ale zabieg się udał i mój Sułek mógł wreszcie swobodnie biegać po pastwiskach z resztą stada. Padł nam trzy lata później, a ja znowu zostałam bez konia czołowego, co nie bolało aż tak, jak to, że zostałam bez przyjaciela. Esauł był moją końską miłością, jego strata boli do dziś.

DSC_2487

Esauł – wreszcie mój!

Po Esaule, którego wybrałam i wywalczyłam sama, po raz kolejny konia czołowego wybrała mi mama. Dostałam Sukcesję, bo mama nie chciała dawać jej klientom ze względu na jej nadwrażliwość i delikatność. Nie chciałam, broniłam się rękami i nogami. Sukcesję obserwowałam, gdy chodziła pod Wojtkiem – nerwowa, zlana potem, z błyskającymi białkami oczu i trzepiąca łbem jak dziewczynka w „Egzorcyście”. O, dziękuję bardzo. Od czasu do czasu siadałam na Bolka, ale mój kręgosłup zasługuje na lepsze traktowanie; nie spotkałam jeszcze tak niewygodnego konia. I wtedy postanowiłam kupić sobie konia. Kiedyś opiszę Wam, jak walczyłam o karego wałacha, bo wierzyłam, że narodził się po to, by mnie nosić na grzbiecie:) Z moich planów nic nie wyszło, a mama uznała, że w prezencie da mi Sukcesję i temat będzie załatwiony. I tak wylądowałam w siodle Suz i siedzę tam do dzisiaj. Polubiłam ją.  I to już pierwszego dnia – za to, że gdy wróciłyśmy z jazdy, była suchutka i spokojna, czym zaskoczyła nawet mamę, bo dotychczas znałyśmy ją jako spoconego nerwuska. Na wytoku chodziła pode mną kilka razy – szybko przestał być potrzebny. Palcata nie używam. Sukcesja szybko nauczyła się mi ufać, i choć jestem pewna, że mnie nie polubiła (bo ona jest taka niesympatyczna i niedotykalska), to z pewnością lubi nosić mnie na grzbiecie. I tak sobie trwamy w tej dziwnej symbiozie, lubiąc i nie lubiąc się nawzajem.

DSC_3936

Sukcesja

Nadal marzę o przyjacielu na miarę Esauła. A najlepiej, by skomponowano mi go z miksu moich dotychczasowych czołowych: charakter Raszdiego, energia, odwaga i zapał Heńka, uroda i szybkość Czubajki, wygodne chody Arby, maść i gabaryty Sukcesji i nade wszystko – ta więź, jaką dał mi ze sobą nawiązać syn pustyni – Esauł. I gdzieś tam jest ten koń, a ja jeszcze usiądę na jego grzbiecie. I nie zejdę, dopóki geriatryczny balkonik nie będzie mi przeszkadzał.

Fot. 1. Olga Przyjemska # Esauł

Fot. 2-6 Kuba Lipczyński