Gdy koń czeka na śmierć. Czy zasługuje na to, by otrzymać ją z Twoich rąk?

1001860_69056958

Nie wszystko układa się zawsze jak w bajce. Konie jak ludzie, starzeją się, chorują, nierzadko cierpią. Prawdziwy miłośnik zwierząt ma odwagę pożegnać konia w humanitarny sposób. A Ty? Masz w sobie tę siłę, czy chowasz się za cienkim płaszczykiem powszechnie akceptowanego nie podejmowania drastycznych decyzji? Ja mam odwagę powiedzieć na głos: czasem konia należy uśpić. Bo tyle mu się od Ciebie należy. I nie zgadzam się na stawianie mi pieczątki „morderca” na czole.

Nasze stado składa się z koni różnego wieku, różnych ras, gabarytów i stanu zdrowia. Kilka razy zdarzyło się nam stanąć przed bardzo ciężkim dylematem: co zrobić z koniem, który cierpi? Z koniem, który nie ma szans na wyzdrowienie? Z koniem, który czeka już tylko na śmierć? Gdy nie masz w sobie odwagi, by zakończyć sprawę zaczynasz słuchać doradców. Zazwyczaj złych.

Jeden z naszych koni nieszczęśliwie złamał sobie nogę. Złamanie było, niestety, otwarte, bólu i szoku zwierzaka nawet nie chcę sobie wyobrażać. Wezwany weterynarz potwierdził nam tylko to, co już wiedzieliśmy: nie ma szans na wyleczenie, cudotwórcy nie znajdziemy. Zasugerował, by zadzwonić do handlarza – zapłaci i wywiezie konia na rzeź. My nie poniesiemy dodatkowych kosztów, sprawa konia zostanie załatwiona, a i nasz portfel na tym skorzysta. Nie mieściło się to nam w głowach. Wyobraźcie sobie tę sytuację – pakowanie do koniowozu konia, który stoi na trzech nogach, transport balansującego i cierpiącego zwierzęcia, wyładunek w rzeźni i czekanie na swoją kolej – pasmo niewyobrażalnego bólu i męczarni. Nasze sumienie nie mogło tego udźwignąć. Zdecydowaliśmy się uśpić konia. Koszt takiego rozwiązania jest wysoki – zastrzyki i utylizacja sięgnęły niemal kwoty 1000zł. Weterynarz nie ukrywał zdziwienia: zaproponował rozwiązanie, które nie wiązało się z kosztami, a jednak postanowiliśmy zabawić się w Boga. Z jego usług czy „dobrych rad” więcej nie skorzystaliśmy, ale nie o to tu chodzi. Dla nas wyjście z tej sytuacji było jedno i tylko takie uznaliśmy za słuszne. Gdy wiadomość o tym, że uśpiliśmy konia rozeszła się wśród jeżdżących u nas „wielbicielek konisi” zaczął się lincz. Konia trzeba było leczyć! Są kliniki, nie tylko zagraniczne, które składają takie złamania do kupy. W podjęciu tej decyzji nie kierowaliśmy się tylko świadomością, że na tak kosztowne leczenie absolutnie nas nie stać. Nie mogę zaprzeczyć, że najzwyczajniej i po prostu przerasta to nasze możliwości finansowe. Jednakże bez względu na zdolności kredytowe naszej rodziny i tak argumentem, który zdecydował o uśmierceniu konia, była chęć skrócenia jego cierpień. Prawdziwy miłośnik zwierząt nie naraża ich na dodatkowe stresy, ból, gehennę przedłużania życia, które nie niesie z sobą nadziei. Decyzji nie żałujemy i nikt nas nie przekona, że postąpiliśmy źle. A takich prób udowodnienia nam naszego bestialstwa nadal nie brakuje.

Dwa lata później ponownie stanęliśmy przed równie trudną decyzją. Kuc naszej hodowli, który wiele lat pracował w naszej rekreacji, bardzo poważnie zachorował. Ochwat za ochwatem, heroiczne wysiłki, by uleczyć konia, który był przecież członkiem naszej rodziny. Ogromne nakłady finansowe, szukanie ratunku w całej Polsce, ściąganie kolejnych specjalistów. Koń słabł i cierpiał coraz bardziej. Kolejny wet powiedział wprost, że nie mamy już szans. Możemy czekać na decyzję natury, bo koniec nastąpi bez względu na nasze kolejne działania. Uczciwie przyznał, że może już prowadzić tylko leczenie paliatywne. Pewnie powinniśmy wyciągnąć już wnioski z poprzedniej decyzji o uśpieniu zwierzęcia i teraz pozwolić, by kolejny koń odszedł sam, bez przyspieszania nieuchronnej śmierci ingerencją lekarza. Doradcy szeptali: „Poczekajcie, niech śmierć przyjdzie sama, wtedy nikt Wam nic nie zarzuci”. Dlaczego więc zdecydowaliśmy się dołożyć do kosztu utylizacji niemałą cenę za zastrzyk usypiający? Nie, nie dlatego, że mamy duszę seryjnych morderców i satysfakcję sprawia nam moc zabijania. Uważamy jednak, że tyle się naszego kucykowi od nas należało – za lata pracy, za współpracę i oddanie. Zasłużył na humanitarne skrócenie cierpień i zakończenie męczącej i bolesnej egzystencji. Szans na normalne, pozbawione bólu życie już nie było. Skoro wiemy, że nadzieja już umarła, to jak możemy patrzeć na słabnące każdego dnia zwierzę, które powoli zbliża się tam, gdzie my możemy je odprowadzić bez kolejnych godzin cierpienia? Możemy mu podarować humanitarną i godną śmierć, lub biernie czekać umywając ręce. Potrzeba odwagi, by odebrać życie. Dla dobra zwierzęcia, które wziąłeś pod swoją opiekę, znajdź w sobie tę odwagę. Tak, dla dobra. Bo dobro to też eliminowanie niepotrzebnych cierpień.

Te konie nie dostały od nas kary śmierci. One dostały nagrodę śmierci. Podziękowanie za lata pracy i przyjaźni. Odeszły bez bólu, uspokajane ręką i głosem tych, którym ufały. Nikt mnie nie przekona, że postąpiliśmy źle. Kiedy widzę w gazetach apele o dofinansowanie leczenia skrzywdzonych przez człowieka koni, odpowiadam. Nierzadko jednak, czytając o rozległości obrażeń takiej końskiej ofiary, zastanawiam się, czy nie został już gdzieś zagubiony sens tego ratowania. Może zamiast dokładać cierpień, przedłużać gehennę i wciskać na siłę nadzieję w ich zrezygnowane serca, pozwolić im odejść? Najprostszą decyzję podejmuje się najtrudniej. Uspokajamy nasze sumienia walką, często bohaterską, zagorzałą i kosztowną. A potem stoimy z wieńcem laurowym na głowie i we własnym wnętrzu czujemy się heroicznymi wybawcami. Podejmujemy trud, wkładamy wysiłek, a więc działamy dla dobra zwierzęcia. Działamy! Nie jesteśmy bierni! Za dobre chęci koń by nam podziękował. Ale czy za przedłużanie jego cierpień należy nam się od niego podziękowanie?

Eutanazja budzi wiele kontrowersji. Wielokrotnie łapałam się na myśli, że może lepiej byłoby nie walczyć tak heroicznie i nie zmuszać tym samym konia do równie heroicznego wysiłku, który kosztuje go wiele bólu i cierpienia? Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto sam nigdy nie złapał się ma myśli: „Nie lepiej go uśpić?” Nieodłącznie takim myślom towarzyszy poczucie winy. Boimy się to powiedzieć na głos, bo przecież zyskamy opinię nieczułych, pozbawionych emocji zimnych drani. A te właśnie myśli to znak, że jesteśmy bardzo wyczuleni na krzywdę zwierząt, wrażliwi i emocjonalni do ekstremum. Nasza wrażliwość wykracza poza skalę – bo my chcemy zakończyć cierpienie jak najszybciej, nie boimy się odmawiać nadziei, tam gdzie jest wyjątkowo znikoma lub wręcz jej nie ma. Wierzę, że nie jestem w moich „zabójczych” popędach osamotniona. I nie, nie namawiam do zbiorowej eutanazji wszystkich schorowanych i wymęczonych koni. Namawiam do analizy wszystkich za i przeciw. I apeluję o odwagę! Bo to naszej odwagi potrzebują zwierzęta, które złożyły swój los w nasze ręce. To im się od nas należy – skrócenie cierpienia i bólu, humanitarna i godna, bezbolesna i bezstresowa śmierć. One na to zasługują.