Zimowe szaleństwa czyli śmiechu warte cz. VIII

938288_38660531

Seria śmiechu warte w zimowej odsłonie czyli parada bałwanów stajni ANKA!

BAŁWAN NR 1 i 2 – ta, co trenuje ślizgiem i ten, co jeździ bez toczka.

Było to tej zimy, kiedy trafił do nas wreszcie Esauł. Moje marzenie się spełniło i drobny arabski ogierek z przeszłością wyścigową stanął w boksie naszej stajni. Wojtek uważał to za doskonały żart – ten mały wypłoch na porcelanowych nogach miał się ścigać na Służewcu? Przecież on by nawet Heńkowi ogona nie powąchał! Heniuś był ulubieńcem Wojtka i wiernym towarzyszem jego wyjazdów na tzw. „dzidę” czyli cwał po plaży. „Dzidował” zresztą wspaniale, choć był raczej krótkodystansowcem. Ja broniłam Esauła – araby to szybkie, wytrzymałe konie i byłam pewna, że siwy Sułek skopie Heńkowi tę gniadą, opływową dupę. Postanowiliśmy z Wojtkiem sprawdzić, ile fabryka dała i umówiliśmy się na sparring w lesie. W domu oczywiście powiedzieliśmy, że jedziemy sobie w teren, żeby się przewietrzyć. Mama, widząc jakie konie bierzemy, podejrzewała, że mamy jakieś mało rozsądne plany i kazała nam obiecać, że nie będziemy robić głupstw. Rozmowa, na jaką mnie wtedy wzięła, trochę ostudziła mój zapał. W lesie resztką rozumu podzieliłam się z Wojtkiem i ustaliliśmy, że na plaży jest za ślisko, dużo lodu i lepiej będzie wybrać szeroki leśny dukt. Znaleźliśmy idealną drogę – piaszczystą, bez zmarzliny, szeroką, dwutorową. Ustawiliśmy konie na starcie łeb w łeb i… dzida! Heniek wypruł jak strzała, mały arab leciał pięknie, ale zdecydowanie stracił na początkowym zrywie. Para Wojtek+Heniek wyprzedziła nas znacznie, ale gdy Heniuś zaczął słabnąć Esauł trzymał wciąż swoje równe tempo. Wyścig zakończył się remisem: ustaliliśmy z Wojtkiem, że Henryk triumfuje w szybkości na pierwszych metrach, a Esauł jest mistrzem końcówek. Roześmiani, zadowoleni, na parskających i parujących koniach wracaliśmy do stajni. Wojtek dał sygnał do galopu i ruszyłam za nim, siedząc mu praktycznie na ogonie, bo ciężko było utrzymać Sułka, który przed chwilą się ścigał o pierwsze miejsce. Droga była wąska, pełno pagórków, niskich gałęzi, lodowych kałuż – adrenalina! Przed sobą miałam tylko zad Heńka i zad Wojtka uniesiony nad siodłem; darliśmy się do siebie: „Wow! Uważaj, gałęzie!”, „Nie widzę, krzycz jak będzie z górki”, ale wkrótce zimny wiatr uniemożliwił nam usłyszenie czegokolwiek. Skupiłam się na obserwacji pozycji Wojtka w siodle – gdy wychylał się w lewo, przygotowywałam się na skręt, unosił się przed wjazdami, zjazdami, kałużami. W pewnej chwili mieliśmy przed sobą drogę prosto z bocznym rozgałęzieniem, prowadzącym na skrót do stajni. Krzyknęłam, czy skręcamy, ale Wojtek nie usłyszał. Siedział jednak prosto, więc uznałam, że jedziemy naprzód. I w chwili mijania skrętu Heniek zdecydował za Wojtka – zawinął się praktycznie na zadzie. Wojtek krzyknął, ale utrzymał się w siodle; ja z Sułkiem ustawieni na wprost i nagła decyzja ogiera – za gniadym sprinterem. Nie miał szans – przy ostrym skręcie poślizgnął się na śniegu i wywalił na bok razem ze mną. Miałam pecha, bo zostałam w siodle. Sułek padł na bok i tak przejechaliśmy jeszcze kawałek, aż zatrzymaliśmy się na korzeniach drzewa. Leżałam pod koniem, który wstając wbił mi biodro w ziemię.  Wojtek zawrócił Heńka, ja zerwałam się z ziemi (bo wiem, że gdybym tam leżała, to Wojtek dostałby zawału), krzyknęłam, że nic mi nie jest i żeby łapał Esauła. Wojtek okrążył drzewo i ruszył galopem, żeby przeciąć Sułkowi drogę. Uniesiony w strzemionach, z gołą głową leciał pod gałęziami, aż jedna niżej zwisająca uderzyła go w czoło. Byłam poobijana, ledwo stałam na bolącej nodze i aż usiadłam na  śniegu na ten widok – Wojtek przyjął na czachę tak piękne uderzenie, że aż zdjęło go z siodła i usiadł na zadzie konia. Heniek zaraz to skorygował waląc barana i sadzając Wojtka z powrotem w siodło. Dla pewności baranów wykonał kilka. Wojtek zatrzymał go i podjechał do mnie stępem, zamroczony. Wszystko było nieważne – ogier pędzący nie wiadomo gdzie, ja z poobijaną nogą – śmiałam się tak, że aż się krztusiłam. Teraz też się śmieję, jak to piszę, bo jak sobie przypomnę jak pięknie ta gałąź huknęła Wojtka w łeb i jak go to zamroczyło… bezcenne! To był ostatni raz, gdy Wojtek pojechał „na dzidę” bez toczka :) PS. Sułka złapałam, wrócił do mnie na wołanie jak pies. Gdy wracaliśmy Wojtek cały czas mówił: „Mama mnie zabije, wszystko będzie na mnie, ja nie chciałem tam skręcić”. Pod stajnią klienci czekali na lekcje z Wojtkiem, a ten wraca z guzem na czole i poobijaną towarzyszką. Miny im zrzedły, jak powierzyć dziecko takiemu instruktorowi? PS2. Dostaliśmy taki opiernicz od rodziców, że przemykaliśmy potem pod ścianami w domu i chowaliśmy się ze strachu. Mama powiedziała co myśli o przygłupach, którzy narażają siebie i konie, a ojca trzeba było niemal trzymać, bo nakopałby nam w już i tak sterane tyłki. Z perspektywy czasu wiem, że wygłupiliśmy się totalnie galopując na tych zaśnieżonych drogach, ale każdy ma chyba w życiu taką młodzieńczą pomroczność jasną. Nic poważnego nikomu się nie stało, a wspomnienie Wojtka walącego czołem w gałąź i siadającego na końskim zadzie rozjaśniało mi potem zimowe miesiące. Do dziś jest to mój skarb – za każdym razem, gdy się kłócimy widzę go, jak stuka czaszką w gałąź i od razu mi lepiej :)

BAŁWAN NR 3 – ten, co jest mistrzem powożenia

Sto lat temu, pewną zimą Kuba postanowił zrobić dla nas mini-kulig. Ani uprzęży, ani sań, ani konia bryczkowego nie było, ale bałwany to mają do siebie, że pięknie kombinują, jak by tu zrobić sobie krzywdę. Kuba zrobił szory dla Kacpra (kuc szetlandzki) i zaczepił zwykłe sanki – w końcu co może odwalić taki mały konik, nie? Otóż może! Kacper ruszył spokojnie, ale gdy poczuł ciężar na pasach pociągowych wpadł w panikę -wyrwał jak petarda, a pasażera z sanek (oblatywacz prototypów czyli Kuba) zgubił w pierwszej zaspie. Ze śniegiem w oczach, nosie, ustach Kuba gramolił się z tej zaspy jak żuk wywrócony do góry brzuchem. Kacper wrócił do stajni po kilkunastu minutach – na końcu pasów pociągowych ciągnął za sobą śnieżną kulę, która po wykruszeniu śniegu okazała się naszymi sankami…

BAŁWAN NR 4 – ten, co odśnieżył padok dla klientów

Rzadko jest u nas nad morzem dużo śniegu. Szkoda, bo sanie mamy, uprzęże, zaprzęgowe konie, a sanna rzadko się udaje, bo śniegu jak na lekarstwo. Jednak tej zimy, gdy byłam w ciąży ze Stasiem, zasypało nas konkretnie. Nie mieliśmy wtedy quada do odśnieżania, gmina puszczała spycharkę tylko po głównych drogach, samochodem nie było jak się wydostać i po chleb trzeba było jeździć konno… Zaspy śnieżne były tak wielkie, że konie zapadały się po brzuchy i całymi dniami stały w stajni nie chcąc trenować mięśni w takiej przepychance na dworze. Parę nawiedzonych dziewczyn na jazdę jednak się znalazło. I dla nich Kuba postanowił odśnieżyć padok. Wiadomo, że majster-klepka nie poleciał na padok z łopatą, bo to by było za proste. Skonstruował spychacz własnego pomysłu i dospawał na wielkiej łyżce do naszego ciągnika. A potem wjechał sobie na padok beztrosko rozwalając przy okazji płot i pojeździł swoją maszyną w kółeczko, odśnieżając do jazdy tylko wielką woltę, na której dziewczyny mogły sobie jeździć w kółko, zmieniając kierunek, gdy zakręciło im się w głowie. Taka odśnieżona ścieżka była twarda, ubita i cholernie śliska. Do tego zepchnięty śnieg utworzył po bokach zaspy, robiąc w środku tunel. Tym tunelem jeździły dziewczyny, a ja w wysokiej ciąży stałam na środku i udawałam zaangażowanego instruktora. W którymś momencie Czubajka się przestraszyła i wykonała swój standardowy uskok w bok. Standardowy, ale w bardzo niestandardowych okolicznościach, przez co wylądowała w ogromnej zaspie. A jak już w nią wpadła, to usiłowała się wydostać, co tylko pogorszyło sprawę. Kobyła utknęła z jeźdźcem na grzbiecie w śniegu i chociaż parła w przód to śnieg uniemożliwiał jej ruch. Zmęczyła się w końcu i stanęła dysząc. Żeby ją stamtąd wyciągnąć, trzeba było zdjąć jeźdźca (skok w zaspę i miękkie lądowanie w puchu po pachy), a potem wszystkie dziewczyny z szkółki zsiadły ze swoich koni i pomogły mi odkopać Czubajce klatę piersiową, by mogła przejść z powrotem do tunelu. Kuba był zaskoczony, gdy wróciłam z padoku zgrzana, spocona i wściekła – mistrz odśnieżania narobił mi niezłej roboty, tworząc zaspy-pułapki w tunelu. Do dziś nie wiem dlaczego odśnieżył tylko tunelowy okrąg, zamiast zrównać całość padoku…

BAŁWAN NR 5 – ta, co nie podejrzewa podłości charakteru własnego męża

Kuba przyzwyczaił mnie już do tego, że jego zachowanie zupełnie nie współgra z metryką. Chłop ma już dawno trzydziechę na karku, a urządza z obozowiczami bitwy na pokrzywy, z opaską na oku i mieczem z kartonu skacze po łóżku bawiąc się z synkiem w piratów, na okrągło podszczypuje tyłek własnej żony jak uczniak z IIb… Chyba zresztą w tej jego beztrosce i spontanicznej zabawie się zakochałam – gdy go zobaczyłam pierwszy raz to tarzał się po śniegu z owczarkiem niemieckim, przewalał go na plecy, warczał i gryzł (!) we włochate gardło. Dziś ten wesoły Piotruś Pan często działa mi na nerwy… Tak jak teraz, gdy urządził sobie polowanie na własną żonę i synka i obrzucał nas śnieżkami zza rogu stajni. Zabawa dla Stasia całkiem wesoła, więc się przyłączyłam i lepiąc własne śnieżki celowałam w czachę męża. Wesoło było, do czasu gdy się zorientowałam, że tylko Staś dostaje czystymi śnieżkami – pociski wymierzane we mnie były końskimi pączkami owiniętymi śniegiem…

Zima nadal trwa, więc bałwanów do kolekcji może jeszcze przybyć. A Wy? Zrobiliście z siebie końskiego bałwana w tej zimowej aurze?