Złodziejstwo w sieci czyli jak moi czytelnicy pilnują moich interesów

396515_1843

Coraz częściej dostaję sygnały, że moje teksty krążą w internecie i żyją własnym życiem firmując strony obcych mi ludzi. Jestem Wam bardzo wdzięczna za informowanie mnie o tym, choć oczywiście radości mi to nie sprawia. Nie umiem nawet opisać, jak przykre jest czytanie moich własnych tekstów na obcych stronach i portalach. Mogłoby się wydawać, że powinnam się cieszyć, bo skoro ktoś je kradnie to znaczy, że się podobają. Otóż nie, nie cieszy mnie to. Cieszyłoby, gdyby teksty były podpisane moim nazwiskiem lub adresem mojego bloga. Każdy inny przypadek działa na mnie tak:

Etap 1 – WTF? Ogarnia mnie furia i para bucha mi z nozdrzy. Wściekam się, że jakiś złodziej bezczelnie reklamuje się moją pracą i zbiera laury. Ostatnio na komentarz czytelnika „fajnie napisane, łatwo się czyta, ale masz talent!” złodziej skromnie i rzeczowo odpisał: „dzięki”. Grrrr! Gdyby chociaż przemilczał, skoro nie miał naturalnego odruchu sprostowania tej informacji… Ale nie, lepiej podziękować za „zasłużony” komplement i poczuć się docenionym.

Etap2 – WHY ME? Wściekłość powoli przechodzi w smutek i rozgoryczenie. Po co mi to? Piszę, a inni przypisują sobie owoce mojej pracy. Poprawiam komuś statystyki, pomagam zarabiać na lajkach na FB, a przecież nikt mnie o zdanie nie zapytał. Nie zrozumcie mnie źle – ja lubię pisać i na ogół przychodzi mi to bez trudu. Teksty, które pojawiają się na blogu tworzę dla przyjemności; nie jest to dla mnie harówka, męki pańskie i udręka. Ale mimo wszystko jest to moja praca. A kradzież mojej pracy i przypisywanie jej sobie – boli. Bo mnie to trochę kosztowało, a złodziej zrobił „kopiuj-wklej” i na moich plecach buduje sobie markę w necie. Dlatego każdy plagiat przeżywany na etapie 2 zniechęca mnie i sprawia przykrość.

Etap 3 – NEVER MORE! O nie, nie dam! Walczę i już. I chociaż w myślach już stworzyłam sobie całą procedurę tej walki (tj. wytropić, zabić w bolesny sposób, zatrzeć ślady) to na ogół zaczynam od grzecznego, stanowczego maila, w którym żądam usunięcia mojego tekstu. Zazwyczaj pomaga. Jeśli nie, wracam do etapu 2 i smutna otwieram puszkę lodów owinięta w koc na kanapie, a sprawę przejmuje mój mąż. Ten rozgrywa to ostro. Paragrafy, prawa autorskie, prokuratura itp. „straszaki” działają na niszowych, tanich złodziei. I na tym sprawa się kończy – złodziej skamle o litość i przeprasza. Wiem, że Kuba nie zawahałby się poprowadzić sprawy dalej, a prawdopodobnie nawet do spotkania w sądzie by nie doszło, bo złodziej zakończyłby swój proceder już na etapie oficjalnego pisma lub kontroli.

Kto kradnie? Na ogół niepoważni smarkacze, którzy chcą uświetnić swojego blogaska o konisiach lub prowadzoną na FB stronkę typu ” loffciam koniki :*****”. Drażniące, ale wystarczy jedna krótka wiadomość ode mnie i złodziej usuwa tekst zmieniając sobie przy okazji pieluchę i gratulując w duchu, że udało mu się uniknąć tortur i dożywotniego więzienia o zaostrzonym rygorze. Nie żebym straszyła dziewczynki  z IIIc torturami, ale zazwyczaj uświadomienie im czym są prawa autorskie skutkuje przekonaniem o popełnieniu wyjątkowo ciężkiej zbrodni. Przyda im się ta wiedza na przyszłość, a uczciwości należy się uczyć od najmłodszych lat. Nie, nie mam wyrzutów sumienia.

Kradną też świadomi istnienia praw autorskich, w pełni sprawni intelektualnie bezczelni złodzieje. Na zasadzie – a nuż się uda? A jak się nie uda, to usunę tekst i po sprawie. A co się nachapałem komplementów, wyświetleń, lajków i odsłon to moje. Wielka sprawa. Na tych cwaniaków nasyłam męża, bo przeważnie wpędzają mnie w głęboki etap 2 i chorobę sierocą. Dobrze, że jako nieuczciwi oszuści nie dysponują też ani tzw. jajami, ani odwagą cywilną. Szybko usuwają tekst, bez przeprosin, bez tłumaczenia się, cichaczem, że niby nic nie było. Zacierają ślady.

Najgorzej, gdy mój tekst pojawia się na poważnym portalu bez żadnego linku, bez żadnej adnotacji, albo nawet gorzej – z informacją „autor:redakcja”. Tego nie popuszczam i usunięcie mi nie wystarcza; tu potrzeba sprostowania. Poważne portale nie protestują i poczuwają się do winy. Nie wszystkie jednak działają szybko – ponad tydzień czekałam na reakcję galopuje.pl. Zreflektowali się jednak, usunęli tekst, przeprosili, a złodzieja zbanowali. Przez ten tydzień czekania już się zbroiłam wiedząc, że staniecie za mną, gdy przyjdzie mi walczyć z takim końskim gigantem.

No właśnie- Wasz udział w plagiatach. Informujecie mnie mailowo „uprzejmie donoszę” o plagiatach moich tekstów w sieci. Dziękuję Wam za czujność, jesteście kochani, bo przeważnie nie tylko mnie informujecie, ale też od razu spamujecie złodzieja setkami wyrzutów. Gdy poprosiłam o pomoc w ostatniej aferze fejsbukowej ruszyliście jak husaria i stratowaliście złodzieja w kilka godzin. Do tego wspieracie mnie miłymi słowami i wyciągacie za uszy z etapu 2 po czym brutalnie wrzucacie w etap 4 – STAY COOL AND KEEP WRITING.

Dlaczego przechodzę do etapu 4 i piszę bloga? Bo ja tego bloga nie piszę dla siebie. To chyba żadne zaskoczenie – zainwestowałam we własną domenę, poświęcam czas i dzielę się tym, co wiem o koniach ubierając to słowa, które mają być przystępne i podobać się innym koniarzom. Nie piszę do szuflady, nie piszę w sekretnym pamiętniku, nie udaję, że piszę dla siebie. Bo ja tego bloga założyłam i zaczęłam pisać dla WAS. Na początku nikogo tu nie było, tylko moja rodzina i znajomi z przyzwoitości zaglądali, żebym nie czuła się samotna. A teraz mam kilka tysięcy wiernych czytelników, dla których warto się starać, bo doceniają. Poznałam przez tego bloga mnóstwo świetnych ludzi, a dla nich chce się pisać. Bo ja nie piszę dla złodziei, by mieli jak podbijać sobie ego i wozić się na moich plecach. Ja piszę dla tych, którzy są tacy jak ja – podzielają moją pasję i  czerpią z niej radość. Niekoniecznie muszą podzielać moje poglądy, ale chcą dyskutować i tak jak wielu czegoś się z tego bloga uczy, tak ja uczę się od wielu, którzy dzielą się swoim zdaniem na tym blogu. I korzyść jest obopólna. A jaką korzyść oferuje mi złodziej? Kilka dodatkowych kilogramów, gdy zajadam smutki słodyczami i kilka aktywujących się wrzodów, gdy stres i wściekłość wzburzają mi soki żołądkowe. Nie, dziękuję, wolę nie.

Od Was oczekuje jednego – nie przechodźcie obojętnie, gdy widzicie w sieci mój tekst bez linka. Wystarczy, że skomentujecie, że jest to kradzież z bloga czubajka. Mi już się zrobi lepiej. Bo bardzo bolało, gdy widziałam lajkujących stronkę złodzieja czytelników bloga (wielu znam osobiście), a żaden nie pofatygował się, by zapytać dlaczego o mnie na tej stronie nie ma żadnej wzmianki, skoro w całości tworzą ją moje teksty i zdjęcia z mojego bloga. Po prostu poczujcie tę solidarność i stuknijcie w moim imieniu kopytem w czoło złodzieja. Ja docenię gest.

I żeby już zawsze było jasne i oczywiste:

Nie mam nic przeciwko publikowaniu moich tekstów na innych stronach, domenach, portalach, blogach. Jeżeli ktoś uważa, że warto się moim tekstem podzielić z innymi to najlepiej udostępnić link do konkretnego wpisu na blogu. Zgadzam się jednak także na skopiowanie tekstu i umieszczenie go u siebie. Tylko zawsze, bezwzględnie wymagam, by podpisać moim nazwiskiem i adresem mojego bloga. Wystarczy link do czubajki pod moim tekstem, a ja w spokoju sumienia ominę wszystkie etapy reakcji na plagiat. A „pożyczający” nie złamie prawa i nie będzie musiał drżeć ze strachu przed zemstą mojego żadnego krwi męża.

Dostaję maile i wiadomości na fejsie z pytaniami, czy można użyć mojego artykułu / fragmentu wpisu itp. i opublikować na swojej stronie. Szanuję osoby, które mnie o to pytają i nie zdarzyło się, bym odmówiła. Proszę tylko zawsze o podpisanie tekstu linkiem do bloga. Sama skorzystałam kilka razy na blogu ze zdjęć, których autorami były nieznane mi osoby. Za każdym razem zadałam sobie trud wyszukania autora i kontaktowałam się z nim, by zapytać o zgodę na publikację. Nikt mi nie odmówił, nikt  nie prosił o zapłatę (o podlinkowaniu strony autora foty czy umieszczeniu nazwiska nie wspominam, bo to oczywiste), a każdy reagował życzliwie. Czasem znalezienie autora sprawiało mi problem – szperałam po forach, czytałam stosy nieciekawych komentarzy w nadziei, że trafię na ślad autora i kontakt do niego. Raz miałam dosyć tego śledztwa i chciałam wrzucić zdjęcie podpisane nazwiskiem autorki, które udało mi znaleźć, bez pytania jej o zgodę, bo namiarów na nią nie znalazłam (nie wszyscy żyją na fejsie, wiecie?) Kuba był oburzony i chociaż tłumaczyłam mu, że przecież podpiszę fotę jej nazwiskiem, że znalazłam fotę w necie i mogę jej użyć, bo każdy może, że co to za problem, dziewczyna pewnie nawet nie pamięta, że coś takiego pstryknęła. Kuba mi zabronił – to kwestia uczciwości, tak się nie robi. Usiadł do kompa i przeprowadził własne śledztwo. Znalazł jakiegoś starego maila na nieaktualizowanym od lat forum. Napisałam, autorka foty odpisała, wyrażając swoje zdziwienie, bo autentycznie nie pamiętała, że zdjęcie jest jej własnością! Oddała je na jakiś jeździecki portal ponad 7 lat wcześniej i była zaskoczona moim mailem. Ale doceniła gest, nie uznała mnie za nawiedzoną wariatkę tylko podziękowała i zezwoliła na publikację. Mam czyste sumienie, nikogo nie wpędzam w 3 etapy reakcji na plagiat. Dla mnie to ważne, bo nie chcę nikogo krzywdzić. Nie lubię.

To tyle w temacie złodziejstwa w sieci. Czas wracać do tematów końskich, prawda?