Śmiechu warte cz. X
Najpopularniejsze kategoria wpisów na blogu to śmiechu warte. Tu najczęściej wracacie, najgromadniej czytacie i komentujecie. Na początku było to dla mnie zaskoczeniem i trochę mnie rozczarowało. W te wpisy wkładam najmniej wysiłku – po prostu opisuję, co mi lub moim znajomym się zdarzyło. Żadnej wartości merytorycznej, czysta rozrywka. Ale wiecie co? Ona też jest potrzebna! Bo każdy podręcznik jazdy konnej powinien być urozmaicony takim z życia wziętym spojrzeniem z przymrużeniem oka. Wy mnie tego nauczyliście. Jak? Bo choć lubicie czytać o wpadkach i wypadkach to najczęściej dzielicie się ze znajomymi wpisami teoretycznymi. To one krążą jak wirusy po sieci dzięki Waszym udostępnieniom na fejsie, linkowaniem na prywatnych stronach, podsyłaniem przez maile. Cieszę się zawsze, gdy ktoś udostępnia mój wpis swoim znajomym, gdy uważa, że wpis ten jest wart podzielenia się wiedzą z innymi. Ja to widzę w moim menadżerze stron i doceniam. Nie jestem ekspertem i nie chcę, by mnie tak traktować. Po prostu dzielę się tym co wiem, doświadczeniem, które zdobywam obcując z końmi. A Wam się to podoba. Kiedyś jedna komentatorka napisała mi, że na całym blogu nie znalazła ani jednej rzeczy, której wcześniej nie wiedziała. A jednak wraca i czyta, bo lubi tę formę. Bo warto to sobie odświeżyć i przypomnieć. I super! Mam też nadzieję, że trochę się tu uczycie, że skorzystacie na tej lekturze nie tylko Wy jako jeźdźcy, ale i konie, które użytkujecie. Bo dla Was – dla ludzi i koni piszę ten blog.
A teraz czysta, niemerytoryczna rozrywka, która też uczy – tego, że z uśmiechem na twarzy jesteście lepszymi koniarzami.
***
Pamiętam jak Wojtek przed zajęciami swojej jeździeckiej szkółki wyprowadził przed stajnię konia i oznajmił:
-Sprawdzimy Waszą wiedzę na temat koni i ich budowy. Osoba, która poprawnie wskaże mi, gdzie koń ma ongdo dostanie karnet na miesięczną jazdę za darmo! Proszę bardzo! Pytanie superłatwe, z gatunku tych podstawowych. Gdzie koń ma ongdo?
Przed stajnią się zaroiło. Każdy szkółkowicz ma ochotę na tak atrakcyjną nagrodę jak miesiąc darmowych jazd. Dziewczyny krążą wokół konia, dyskutują, zgadują. Gdzie to cholerne ongdo może być? Wojtek stoi i teatralnie rwie włosy z głowy.
-Banda nieuków! Nikt nie wie tak prostej rzeczy! Co z Was za jeźdźcy! Nie załamujcie mnie – gdzie jest ongdo u konia?!?
Dziewczynki miotają się, kłócą, proszą o podpowiedź. Jaka podpowiedź? To podstawowa wiedza! No dalej! Ongdo!
W końcu grupa się poddaje. Wojtek przejeżdża sobie po twarzy ręką i łapie dwuletniego Stasia na ręce.
-„Dawaj Stachu, pokaż tym ignorantom – gdzie koń ma ongdo?”
A Stasiu celuje małym paluszkiem na koński ogon i głośno mówi:
-„Tu! Ongdo!”
***
W zeszłe lato mój Wituś dużo czasu spędzał ze mną przy stajni. Miał 7 miesięcy, raczkował, ale chodzenia nie było, więc podróżował sobie wygodnie spacerówką po starszym bracie. W tej spacerówce ucinał też sobie regularne drzemki. Jako wzorowa mamusia tylko patrzyłam, komu by tu go sprzedać i odsapnąć. Raz (no dobra, więcej niż raz) podrzuciłam go wychowawczyni kolonijnej, Weronice. Wera siedziała sobie na ławeczce przed stajnią, obserwowała grupę szykującą konie w teren i automatycznie bujała Witka w wózku. Ja krążyłam wśród koni i obozowiczów pomagając w siodłaniu. Tego dnia z wizytą do stajni wpadli rodzice, których dziecko miało pojawić się na kolejnym turnusie naszych obozów. Kuba ich oprowadzał, pokazywał, tłumaczył. Stanęli też przed stajnią i z uśmiechami obserwowali dzieciaki uwijające przy koniach. W pewnej chwili któryś obozowicz zawołał coś do wychowawczyni. Wera nie usłyszała pytania, więc odpowiedziała: „Podejdź tu do mnie, to Ci odpowiem”. Rodzice zmierzyli ją wzrokiem, siedzącą na tej ławce i opalającą sobie bezczynnie nogi, a Kuba skomentował:
-Koniec! Ostatni raz zatrudniam wychowawczynię z dzieckiem!”
Miny rodziców – bezcenne.
***
Również w zeszłym roku trafiły się nam wyjątkowo upalne dni. Dla wczasowiczów i turystów to wielka zaleta; miejscówy na plaży zajmowali już o świcie. Dla nas i naszych koni – męka. W takie upały naprawdę nie mamy serca męczyć koni; one nie lubią się opalać. Nawet zlewanie ich wodą z węża nie pomagało – schły w trzy minuty.Wojtek zdecydował, że dla dobra koni trzeba jazdy robić wcześnie rano (pobudka o 7-mej) i późnym wieczorem – wyjazd na plażę o 20-stej. Środkowa część dnia i czas największego żaru to był czas obozowiczów na plażowanie i kupowanie tonami lodów na promenadzie. Część dziewczyn się jednak buntowała – jak to? Wstawać w wakacje bladym świtem? Do luftu! One chcą teren po śniadaniu! Wojtek tłumaczył, że chodzi o dobro koni, a i sam zdycha w tym upale na koniu. Nawet drzewa w lesie nie dawały wytchnienia w tym żarze. W końcu Wojtek się wściekł. I ogłosił: „Jutro robimy jazdę na padoku. W samo południe. Jeźdźców obowiązuje stosowny strój jeździecki – podkolanówki pod sztylpami, czarne wełniane golfy oraz kurtki. Na jazdę proszę zameldować się punkt 12-sta – zaczniemy od krótkiej rozgrzewki jeźdźców przed siodłaniem koni – półgodzinny bieg przez cavaletti na padoku. Potem już tylko 15 minut przenoszenia opon z jednego rogu padoku na drugi, i drugie 15 minut pajacyków dla rozluźnienia mięśni. Czy ktoś chce zrezygnować z jazdy?” Jazda się odbyła – wyjazd na plażę o 7-mej rano. Skarg nie było.
***
Jak pewnie pamiętacie opisałam już dwóch instruktorów-gamoni, którzy zrąbali się z konia w stępie. To oczywiście ja i oczywiście Kuba. Teraz do naszego grona dołączył Wojtek. Wracając z terenu poluzował Horpynie popręg. Na prostej do stajni już ten popręg całkiem odpiął – dyndał sobie z boku, a Horpa oddychała pełną piersią. Wojtek ma siodło ujeżdżeniowe, jego popręg jest króciutki, więc po ziemi się nie wlókł, luz. Tuż pod stajnią Horpa czegoś się przestraszyła i chwała jej za to. Widok Wojtka lądującego na ziemi razem z siodłem był piękny! I to bezbrzeżne, dziecięce zaskoczenie na twarzy… Cudo!
***
Jak już pisałam mocno nieedukacyjnie przy okazji wpisu o rozgrzewce przed jazdą, często korzystamy z pomocy obozowiczów i zlecamy im ubieranie sobie koni. A niech ćwiczą, a instruktor może pojawić się na gotowe i wsiąść na osiodłanego wierzchowca, krytykując ewentualnie złe dopięcie nachrapnika, niepodpięcie czapraka do siodła i inne bajery, które sam sobie wymyśli. Sama często tak korzystam, więc nie mogę się dziwić, że w sezonie Wojtek zrobił sobie z tego normę. Dziewczyny ubierają mu czołowego i podstawiają gotowego konia pod jego spracowany w sezonie tyłek. I tak pewnego dnia Wojtek zameldował się na teren i nie poznał swojej Horpy. Dziewczyny ubrały kobyłę w różowy czapraczek, zaplotły jej różowe kokardki w grzywie i ogonie, założyły różowe owijki… Horpyna wyglądała jak landrynka. Wojtka zatkało.
-Ale… ja mam tak… Chryste, przecież we mnie będą ludzie kamieniami rzucać! Co Wy żeście… co Wam do głowy… Rany, ale jak to? No jak?
Mama uśmiała się jak norka. I rzuciła: „No, instruktor! Wsiadaj, nie ma czasu, musicie zdążyć wrócić na obiad!”
I pojechał… na swojej słodkiej, lukrowej laleczce Barbie..
***
Wkrótce startują obozy dla dorosłych. Trzymajcie kciuki, by uczestnicy dostarczyli mi tematów do serii Śmiechu Warte :) A najlepiej przyjedźcie i pośmiejcie się z nami, na żywo. Albo z nas. Zapraszamy!
Ponieważ dostaję sporo maili i wiadomości na fejsie o szczegóły naszych obozów to zachęcam do zapoznania się ze stroną www.trotter.pl lub skontaktowania się z nami telefonicznie pod podanymi tam nr telefonów. Mój nr 608-112-113; aby poderwać mojego męża dzwońcie 600-200-117.
Śmiechu warte cz. XI. Koniarze w życiu pozastajennym
Fot. Artur Mulak
Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, że dzielimy z mężem wspólną pasję. Owszem, łączy nas stajenne życie, źródło utrzymania rodziny związane z końmi, aktywność jeździecka. Oboje mamy wiele zainteresowań, często skrajnie różnych, a hippika jest takim wspólnym kręgiem. Tylko u nas on się zazębia, a nie pokrywa w całości. Na przykład Kuba jest pasjonatem powożenia, układa konie do zaprzęgu, składa pary i każdego konia ocenia pod względem przydatności do bryczki. Ja na każdego patrzę jak na obiekt pod siodło. Powożenie mnie nie kręci. Czasem wybieramy się na wspólne wycieczki bryczką, ale przecież nigdy tylko we dwójkę na tzw. romantyczny spacerek. Wierzchem też razem nie jeździmy – Kuba całe dzieciństwo spędził w siodle i za karę uważa wsiadanie i pojechanie na wycieczkę „tak bez celu i sensu”. U nas wsiada na konie tylko wtedy, gdy absolutnie musi, nigdy sam z własnej woli i kaprysu. On takiej potrzeby nie ma. W siodle widuję go najczęściej wiosną, gdy układamy młodzież. Bo tylko taki brykający „świeżak” jest dla Kuby atrakcją. A pojechać w teren na spokojnym, grzecznym koniu – nuuuuda! W rezultacie zawsze uśmiecham się z politowaniem nad samą sobą, gdy klienci stajni i znajomi koniarze mówią: „Ale fajnie, że macie wspólną pasję i robicie coś razem”. Aha, jasne. W okresie narzeczeństwa nie mogłam narzekać – Kuba jeździł ze mną niemal codziennie, zabierał na pławienie, wycieczki 5-cio godzinne, ściganie się i off-road w lesie. A dziś wspominam ten ostatni teren, w który wybraliśmy się romantycznie we dwójkę. To było… ehh… 8 lat temu. A udało mi się go namówić tylko dlatego, że wtedy do stajni trafił Boluś i Kuba chciał wypróbować ogiera, który tak wspaniale stawiał mu się z ziemi. Do dziś pamiętam tę wycieczkę – pojechaliśmy na dwóch ogierach, szwendaliśmy się po nieznanych mi trasach, ścigaliśmy się na plaży (trudno to nazwać ściganiem – ja na ogierze, który biegał na Służewcu i Kuba na czołgu, który już po chwili był tylko małą czarną plamką daleko za zadem mojego siwka), wracaliśmy w zapadającym zmierzchu jadąc strzemię w strzemię i całowaliśmy się pochylając się do siebie i ustawiając ogiery stykające się spoconymi łopatkami. Było romantycznie i lukrowo, a nasze tęczowe jednorożce kupkały motylkami w otaczającej nas krainie Hello Kitty. I tyle jeśli chodzi o wspólne dzielenie pasji. Od 8 lat nie wybraliśmy się wierzchem wspólnie nigdzie. Nie narzekam, halo – nie narzekam. Mam swoich ludzi na wypady w teren (Natalia, mój najwierniejszy towarzyszu – dziękuję!), a Kuba wspiera mnie w blogowaniu, rozwijaniu zainteresowań, finansuje hippiczne pomysły, dyskutuje nad problemami jeździeckimi i pomaga je rozwiązać. Wspólna pasja łączy nas, choć nie paruje do romantycznych tête-à-tête. A posiadanie męża, który też jest koniarzem, choć w innym nieco kręgu niż ja ma swoje zalety – jaki inny mąż mógłby zrozumieć i synchronizować się ze mną w moich dziwactwach? Jaka inna żona wytrzymałaby z tym koniarzem i jego stajennymi nawykami, które wnosi w pozastajenne życie?
Posłuchajcie, jak wygląda domowy real w małżeństwie koniarzy, oto lista dialogowa i scenki rodzajowe
pt. „Koniarzem jesteś zawsze i wszędzie”:
***
Stoję sobie w kuchni przy zlewie (tak, wiem- tam, gdzie moje miejsce), a Kuba chce wyrzucić ogryzek. Kosz na śmieci trzymamy w szafce pod zlewozmywakiem. Mąż prosi mnie, bym się odsunęła grzecznym: „Nastąp się!”
***
Stoję przy desce do prasowania (tak, wiem – tam, gdzie moje miejsce), a Kuba chce przejść do drugiego pokoju. Klepie mnie więc po tyłku (przepraszam – po zadzie) i mówi: „Miejsce!”
***
Dzieciaki bawią się w salonie, zaczynają biegać, gonić się, skakać na trasie kanapa-fotel-dywan. Robi się głośno – śmiech, nawoływania, przedrzeźnianie. Kuba ogląda telewizję i automatycznie uspokaja szalejące dzieci monotonnym: „Hoooola, u-huuuu, spokojnie, spokojnie…”
***
Gdy Staszek za wolno idzie do samochodu, Kuba cmoka i woła: „Dodaj, Stachu, dooodaaaj – kłuuuusem!”
***
-„Znowu goliłaś nogi moją maszynką?”
-„A skąd wiesz?” –
„Za ostra jest dla Ciebie. Przyklej sobie plaster – zacięłaś się przy kostce, o tu – na pęcinie”
***
„Ale mnie plecy bolą – posmaruj mnie tą rozgrzewającą maścią, co Nefryt dostał ostatnio od weta.”
***
Wituś wyrwał się pełnym biegiem na swoich półtorarocznych nóżkach w stronę morza. Pędzi po plaży i widać, że już za chwilę wyląduje w wodzie w pełnym umundurowaniu. Biegnę za nim wołając: „Witi, stój – prrrrr!”
***
Staszek odrabia lekcje. Mozolnie zapisuje ołówkiem w zeszycie w trzy linie rządek literek „s”. Pytam, czy chce soku. Nie odpowiada, skupiony na swojej pracy i przygryzaniu języka. Pytam ponownie. Gdy nie reaguje pobudzam jego uwagę cmokaniem. Rany, ja już tego nie kontroluję – moje dzieci reagują na cmokanie.
***
Kuba wychodzi z domu. Woła do mnie z przedpokoju:
-„Kochanie, gdzie mój toczek?”
WTF? On nawet nie ma swojego toczka, a poza tym po co mu teraz toczek? Przecież jedzie odebrać przesyłkę. Dobra, nie wnikam: -„Weź mój!”
-„Jaki Twój? Ty nie masz!”
Zdziwiona odchodzę od pralki (tak, wiem – tam jest moje miejsce) i schodzę na półpiętro patrząc na niego jak na wariata. Stoi w kurtce „na motor” i wkłada rękawiczki. Olśnienie:
-„Chodzi Ci o kask na motor? Jest na górze, w schowku.”
***
Wituś bawi się w salonie. Nagle – krzyk, płacz. Pędzę zobaczyć, co za nieszczęście mu się przytrafiło. Kuba przytula go i głaszcze po pleckach.
-„Co się stało?” – pytam.
-„Nic takiego, przewrócił się. Nie wyrobił się na okręgu, jak robił woltę.”
Aha.
***
Staszek przesiedział tydzień w domu w związku z anginą. Po trzech dniach już był w pełni sił i energii, ale zakaz wychodzenia na dwór obowiązuje do skończenia antybiotykoterapii. Pod koniec spędzonego w czterech ścianach tygodnia energia już go roznosi. Gdy kolejny raz wpada do sypialni i skacze po łóżku, na którym tatuś zażywa popołudniowej drzemki, Kuba nie wytrzymuje:
-„Ania, weź go!”
-„Gdzie mam go wziąć?”
-„Nie wiem, wylonżuj czy co…”
***
Kupujemy Witkowi buty zimowe. Przymierzanie kolejnych par przebiega sprawnie – Witi siedzi grzecznie i współpracuje posłusznie z Kubą, rzucającym krótkie hasła: „Noga!” – „Opuść!” -„Druga!” -„No, dawaj to kopytko..”
***
Przesadziłam z ćwiczeniami. Zakwasy mam takie, że jęczę przy każdym ruchu. Kuba jest zatroskany moim stanem:
-„Co Ci jest? Mięśniochwat?”
***
Stasiu zakłada tornister w szkolnej szatni. Kuba troskliwie poprawia mu paski na ramionach i mruczy: „Czekaj, dopasuję Ci ten napierśnik, bo się obetrzesz…”
***
Rodzina na niedzielnym spacerze. Lansujemy się na promenadzie. Stasiu idzie ze mną za rękę, Witek wyrywa łapkę i biega sam. Kuba trzyma Witusia za kaptur, żeby się nie zgubił i drepce za nim. Po jakimś czasie odzywa się do mnie:
-„Dobra, zmiana. Teraz Ty sobie za nim capluj. Ja ogarnę Stacha – nim się łatwiej powozi”
***
Zostawiam Kubę samego z dzieciakami na cały dzień. Objaśniam „instrukcję obsługi”, szczególnie młodszego i pokazuję, gdzie co jest.
-„Zupę masz w tym garnku, drugie w lodówce.”
-„No dobra, to pasza treściwa. A w międzyczasie co mu dać – jakiś jogurt, jabłko, banana? No wiesz, paszę objętościową jakąś przygotowałaś?”
***
Mamo! Mamo! Możemy z Witusiem wziąć tę derkę i zbudować sobie schron?
-„Jaką derkę Stasiu?”
-„No tę” – odpowiada wskazując na koc z kanapy…
***
Wiecie, jak się w naszym domu nazywa rytuał obcinania dzieciakom paznokci? Werkowanie…
***
Kuba wybiera się na spacer z Witkiem. Wsadzam mu dzieciaka do wózka przed klatką schodową i pakuję do torby kubek-niekapek. Kuba sprawdza wszystko i odzywa się wskazując na szelki w wózku:
-„Załóż mu tę uprząż, żeby mi z wózka nie wyleciał.”
***
Kuba kąpie dzieci. Nagle woła do mnie:
-„Kochanie, widziałaś jaką Wito ma wysypkę?”
Zaintrygowana wchodzę do łazienki i pytam:
-„Gdzie? Pokaż”
-„No tu – na tym.. no… kłębie!”
Wysypka była na karku. I na tułowiu, ekhm, kłodzie też…
***
Staszek uparcie odmawia jazdy na rowerze. Nie zgadza się na odczepienie bocznych kółek, broni przed każdą kolejną lekcją, wymyślając co raz to inne wymówki. Ostatnia była ta:
-„Nie mogę jeździć mamusiu, bo mi niewygodnie. To siodełko jest za twarde i mnie uwiera. Może kup mi takie futerko na siodło, jak ma wujek?”
***
Stasiu idzie z Witkiem za rękę. Bracia. Idziemy z Kubą za nimi i uśmiechamy się na widok naszych synów. Kuba komentuje:
-„Dobrani. Nawet krok kopiują”
Nie ma to jak zgrana para zaprzęgowa.
***
Mam przeczucie, graniczące z pewnością, że Wy też nie raz łapaliście na wprowadzaniu terminologii hippicznej do Waszego życia pozastajennego. Które z powyższych Wam się przytrafiają? A może jakieś inne? Piszcie, niech wiem, że nie tyko moja rodzina jedzie na tym wózku (bryczce)! Dziś wszyscy jesteśmy koniarzami :)
Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA