Jazda w terenie
Większość ośrodków jeździeckich, szczególnie tych usytuowanych w dużych miastach, rezygnuje z wyjazdów terenowych, oferując swoim klientom jazdy na krytej ujeżdżalni lub padoku. Jest to jak najbardziej korzystne dla dobrego treningu jeźdźca i doskonalenia techniki jeździeckiej. Zapomina się jednak o tym, że koń nie został stworzony do kręcenia się w kółko po ujeżdżalni i taka monotonia jest szkodliwa dla jego psychiki. Oczywiście, jazdy na padoku są ważne, szczególnie dla osób, które trenują konia do dresażu, ale naturalnym odruchem konia jest ruch do przodu, a nie wolty i pasaże. Uważam, że każdy koń, nawet pozostający w stałym sportowym treningu, powinien mieć zapewnione urozmaicenie w postaci wyjazdu w teren. Taka wyprawa to nie tylko rozrywka dla konia, ale i okazja do ćwiczenia umiejętności jeźdźca.
Nasze konie chodzą regularnie w tereny, są oswojone z ruchem ulicznym, nie boją się pieszych, rowerzystów, mijanych psów. Wszystkie chętnie wchodzą do wody i żadna przeszkoda terenowa im nie straszna. Młode konie chodzą w tereny w towarzystwie starszych, doświadczonych towarzyszy. Trening naszej końskiej młodzieży zawsze obejmuje również jazdy terenowe; na kilka dni jazdy na padoku i doskonalenia wyczucia i wrażliwości na pomoce, zawsze przypada dzień pracy w terenie – rozrywki po żmudnej pracy, doskonalenia równowagi na przeszkodach terenowych, nauki wchodzenia do wody, błota itp.
W teren najlepiej jeździć w towarzystwie. Samotne wyprawy może odbywać dobry jeździec, na znanym sobie i zrównoważonym koniu, ale generalnie najlepiej mieć ze sobą choćby jednego kumpla, dla bezpieczeństwa. Ja nie lubię jeździć sama, bo takie towarzyskie ze mnie zwierzę i uwielbiam gadać. Sama ze sobą się nudzę, jakoś taka nudna jestem. Najbardziej lubię jeździć w towarzystwie jednego, dwóch koni, z przyjaciółmi. (Natalia, ogarniaj się z tym rodzeniem syna, bo z Tobą gada mi się najlepiej). Koń czołowy powinien być odważny i doświadczony; wiadomo – instynkt stadny, jeśli pierwszy koń się co chwilę płoszy, reszcie udziela się jego nerwowość. Ze stajni wyjeżdża się zawsze stępem,po pierwszym kłusie trzeba sprawdzić popręg i w razie potrzeby dociągnąć go z siodła. W kłusie anglezowanym należy co jakiś czas zmienić nogę; tak samo galopy zaczynać raz z prawej, raz z lewej nogi. Czasami, jeśli teren był intensywny i długi, zdarza mi się na ostatnim odcinku zsiadać z konia i iść obok, prowadząc go w ręku. Zawsze jest to wytchnienie dla wierzchowca, a i ja mam trochę ruchu i możliwość rozprostowania nóg. Zawsze też na prostej w kierunku stajni, którą oczywiście pokonuję stępa, popuszczam o dziurkę popręg i daję koniowi możliwość odetchnięcia „pełną piersią”. Niby drobiazgi, ale wierzę, że koń je docenia. Z jazdy terenowej nie tylko ja mam mieć przyjemność; chciałabym, by koń również wracał do stajni zadowolony. Nie bez powodu pasjonuje mnie jazda konna, a nie np. kolarstwo. To o możliwość obcowania ze zwierzęciem mi chodzi i żaden rower, quad czy kijek do nordic walkingu nie dałby mi tej radości, jaką czuję słuchając skrzypienia siodła i klepiąc spoconą końską szyję.
Jazda w terenie to doskonała okazja do ćwiczenia dosiadu i równowagi, stanowi świetną gimnastykę zarówno dla jeźdźca, jak i konia. Górki, zjazdy, podjazdy, rowy i przeszkody terenowe idealnie nadają się do treningu. Pod górkę i z górki zawsze jeździmy półsiadem, odciążając grzbiet konia. Koń, pokonujący jakieś pagórki, powinien mieć zapewnioną swobodę szyi i łba – wodze na lekkim kontakcie, dłuższe, by koń mógł swobodnie pracować szyją. Nie wolno łapać równowagi na wodzach. Jeżdżę już wiele lat i nie wstydzę się przyznać, że wyrobiłam już sobie odruch łapania końskiej grzywy. Zawsze lepiej oprzeć rękę na łęku siodła czy grzebieniu grzywy, niż łapać równowagę na wodzach i końskim pysku.
Przeszkody terenowe w postaci zwalonych pni czy szerszych rowów najlepiej pokonywać na koniach, które mają za sobą trening skokowy na padoku. Nie jestem fanatykiem skoków i rzadko szarżuję w terenie, tym bardziej, że zazwyczaj ciągnę za sobą grupę klientów. Jednak każdy, kto jeździ w tereny powinien być w stanie oddać pojedynczy skok, tak by nie okazało się, że jakaś przeszkoda na drodze jest nie do przebycia. Zdarza się trafić na rów, którego nie można ominąć, czy nawet niewysoki szlaban w lesie, którego nie da rady obejść bokiem. Na takie niespodzianki trzeba być przygotowanym i umieć sobie z nimi poradzić.
Koń ma świetną intuicję i czasem warto mu zaufać, gdy uparcie odmawia np. wejścia do głębokiej wody. Zdarzają się podmokłe, grząskie łąki i lepiej wybrać inną drogę, niż zmuszać konia do ruchu po terenie, któremu nie ufa. Koń potrafi ocenić swoje możliwości, a z jeźdźcem na grzbiecie jest przecież cięższy i mniej swobodny. Konie dobrze oceniają np. wąskie przejścia między drzewami, ale zawsze wyliczają je w taki sposób, że nie biorą poprawki na kolana jeźdźca czy jego wysokość nad siodłem. Warto zadbać o siebie, by nie otrzeć sobie nogi o drzewo czy nie nabić guza o nisko wiszący konar.
Upadek w terenie może się przydarzyć każdemu, nawet najbardziej wytrawnemu jeźdźcowi. Chwilowy brak koncentracji, nagły uskok spłoszonego konia i zaskoczony możesz wylądować na glebie. Nigdy nie zleciałam z siodła w czasie samotnej przejażdżki, bo po pierwsze rzadko jeżdżę sama, a po drugie pilnuję się podwójnie. Nie pamiętam już nawet kiedy ostatnio w ogóle spadłam, możliwe że już wyczerpałam limit, bo były czasy, że spadałam na okrągło. Jeśli rozstaniesz się z koniem w terenie, to jest nadzieja, że instynkt stadny zadziała i koń nie wróci do stajni sam, lecz zostanie przy grupie. Jeśli pechowiec nie doznał żadnej kontuzji, to wsiada spowrotem i już. Z samotnej wyprawy zakończonej upadkiem możesz być zmuszony wracać na piechotę.
Jeżdżąc w terenie warto pamiętać o tym, by zachowywać się kulturalnie. Zawsze dziękuję skinięciem głowy kierowcom, którzy mnie przepuszczają na ulicy czy spacerowiczom, którzy zapinają swoje psy na smyczy na widok jeźdźców. Mimo tego, że jestem zawsze miła, uśmiechnięta i odzywam się tylko tęczą to i tak nie raz zwyzywali mnie rowerzyści czy plażowicze. Trudno, najlepiej nie reagować, nawet jeśli ma się ochotę puścić ładną soczystą wiązankę. Wyjeżdżam w teren dla relaksu, a nie po to by podnosić sobie ciśnienie kłótnią z jakimiś karłami reakcji.
Po wszelkich drogach publicznych można poruszać się wierzchem. Zakaz wjazdu konno jest z oczywistych względów na autostrady i drogi ekspresowe. Nie lubię jeździć po ulicach, ale przecież na niektórych odcinkach trzeba. Zazwyczaj poboczem, jeśli go brak to jezdnią. Przy przekraczaniu jezdni trzeba pamiętać, by nie dać kierowcom rozdzielić grupy – wszystkie konie w stawce powinny przejść jezdnię jednocześnie, nie wolno zostawić po drugiej stronie kilku zwierząt. Jasna sprawa – instynkt stadny; mogłoby się zdarzyć, że konie zerwą się, by dołączyć do reszty stada.
Lubię jazdy terenowe. Właściwie nie wyobrażam sobie bez nich jazdy konnej. Wielką przyjemność sprawia mi spacer po lesie czy brzegiem morza. Jeśli w Twojej stajni nie ma możliwości jazd terenowych to zmień stajnię. Serio. Ćwiczenia chodów bocznych na ujeżdżalni to nie wszystko, co może zaoferować Ci koń i bliskie z nim obcowanie.
Fot. Kuba Lipczyński # Nasze konie
Moje konie czołowe – krótki przegląd
Praca w stajni rekreacyjnej, położonej nad morzem, najczęściej wiąże się z prowadzeniem wyjazdów grupowych na plażę. Bliskość brzegu morza to największa atrakcja i atut naszej stajni, nic więc dziwnego, że przez całe lato wyjeżdża się z klientami w tereny, a praca na padoku spada na dalszy plan. Do prowadzenia takich wycieczek z klientami potrzebny jest dobry koń czołowy. W ciągu 10 lat miałam ich kilka. Lepsze, gorsze, nie zawsze idealne, ale każdego dobrze pamiętam.
Pierwszego konia czołowego doradziła mi mama. Nie miałam wtedy jeszcze uprawnień instruktorskich, ale wyjazdy już prowadziłam, bo w tych zamierzchłych czasach taka samowolka była dozwolona. Pierwszy sezon przepracowałam razem z Raszdim. Okazał się wspaniałym przyjacielem i beznadziejnym czołowym. Posłuszny, kochany, wierny – i tchórz nad tchórze tchórzem poganiany. O ile w szeregu spisywał się na medal, to jako koń czołowy na okrągło fundował całej grupie nagłe uskoki i wpadanie w krzaki. Wiadomo – jeśli płoszy się pierwszy koń w szeregu, to reszta nie marnuje czasu na analizę, lecz zwiewa razem z nim. Zaskoczeni klienci (przeważnie dzieci) lądują na glebie. Potem ryk, pocieszanie, wycieranie zasmarkanych nosów i możemy ruszać dalej. Stępem. Samym stępem. Z tego też powodu trzeba było zdjąć Raszdiego z tej poważnej funkcji i oddać ją w bardziej opanowane i zrównoważone ręce (kopyta). Dodatkowo, zaczęło mi brakować koni do szeregu – takich grzecznych, bezproblemowych, akurat dla dzieci i słabszych jeźdźców. Raszdi w szeregu idzie jak marzenie, potrzebowałam go jako konia dla klientów, a sama musiałam się przesiąść na konia, którego mniej zaawansowanym klientom strach dawać.
Raszdi i ja – on był jeszcze b. siwy, ja b. blond :)
Kolejna rada mamy – bierz Heńka. Heniuś rzadko był powierzany klientom, bo miał miękki pysk a twarde zasady – szarpiesz=spadasz. Do tego kochał galop, a fakt, że jeździec galopu nie kochał i nie chciał, Heniek ignorował. Był ulubionym koniem Wojtka, który wtedy jeszcze mało jeździł, a terenów nie prowadził w ogóle. Na grzbiet Heńka siadał w jednym celu – ostra dzida! Galop na maksa, trochę szaleństwa i ścigania, a potem powrót do stajni. Henryk był idealny do takich eskapad, szkoda tylko, że potem każdy wyjazd w teren traktował jak wyścigi. Prowadziłam na nim jazdy przez cały sezon i kochałam go za energię, zapał i dobre chęci. Nie okazywał zmęczenia, zniecierpliwienia; do tego był odważny i nigdy, co jest ewenementem, nigdy się pode mną nie spłoszył, nie uskoczył, nie przestraszył, nie odmówił ruchu do przodu. Ideał. W kolejnym roku zaczął już jednak podkreślać swoje problemy z kręgosłupem – zrzucał jeźdźców, buntował się przy wkładaniu siodła. Został wyłączony z pracy. Potrzebowałam nowego czołowego. A szkoda. Do dziś wspominam Heniusia z sentymentem.
Heniek nie lubił pływać
Mama zdecydowała po raz trzeci – bierzesz Czubajkę, moja droga, chcesz czy nie. Nie chciałam. Niesympatyczna, podła i niestabilna. Nie tylko w sensie psychicznym niestabilna, ale też fizycznym. Czubajka chodzi jak eteryczna, zwiewna panieneczka – stawia nogi blisko siebie i zawsze mam wrażenie, że zaraz straci równowagę. Do tego nie dawała mi się ubrać w boksie, zwiewała przede mną na pastwisku, a w terenie bała się własnego cienia i fundowała grupie jeszcze lepsze latanie po krzakach niż Raszdi. Na moje nieszczęście konie dość szybko zorientowały się, że czołowa nie ucieka, a tylko nagle uskakuje i można jej nie naśladować, bo ułamek sekundy potem już stoi w miejscu. Kiedy okazało się, że płochliwa Czubajka nie ciąga za sobą grupy i nie naraża bezpieczeństwa jeźdźców, nie miałam wymówek i musiałam pracować na niej. Jeśli ją w tamtym okresie lubiłam, to chyba za to, że jest taka ładna. W tamtym czasie była miss naszej stajni i prezentowała się najlepiej wśród oślich chudzin jak Raszdi, niezgrabnych krów z łbem jak wiadro (no przecież Nefryt) czy kraczatych Kasztanów. Poza urodą arabki-kuhailanki nie reprezentowała sobą nic, czym mogłaby mi zaimponować. Męka. Najpierw problem, by tę wredną małpę osiodłać. Potem dwie godziny w terenie i naciągnięte wszystkie ścięgna w szyi – uskakiwała nagle i zawsze tak mnie zaskoczyła, że aż mi coś pstrykało w szyi. Nie muszę też dodawać, jak nieprzyjemne jest takie nagłe zaskoczenie – aż mnie zatykało z wrażenia. Płoszyła się zawsze i wszędzie – po tylu terenach dziennie, pokonywaniu tych samych tras zawsze znalazła nowe miejsce, by zaskoczyć mnie nagłym uskokiem. Nie umiałam wytłumaczyć tego racjonalnie – bała się duchów, nienaturalnego (oczywiście wg niej) ułożenia patyków czy szyszek, szmerów, światła i cienia, samej siebie. Wybawieniem była dla mnie możliwość wyjazdu na grzbiecie innego konia. Czasem, gdy Dziadek nie miał zaplanowanych wyjazdów, brałam jego Arbę. Od czasu do czasu siadałam na tego konia, który aktualnie nie był mi potrzebny w szeregu – Raszdi, Nefryt, Hetman. Nieodmiennie jednak musiałam wracać do Czubajki i po jakimś czasie odkryłam, że zaczynam ją lubić. Przyzwyczaiła się do mnie, zaczęła ufać i stała się grzecznym w obsłudze kumplem. Płoszyła się nadal, ale ponieważ przed terenem była tak sympatycznym misiem, który dawał się głaskać i chuchał mi w twarz mechatymi chrapami, wybaczałam jej, że jest rąbnięta. Wkrótce powtórzyła się historia z Raszdim – Czubajka nadawała się w szereg, gdzie nie stresowała się tak, jak na pierwszej pozycji, a poza tym stała się bezpiecznym koniem dla klientów. I w ten swój szereg poszła. A ja już miałam następcę.
Czubajka w wodzie się nie płoszy :)
W tym czasie udało się zrealizować moje wielkie marzenie – odkupiliśmy Esauła ze Stada Ogierów. Był kwintesencją konia czołowego: bardziej przyjacielski i posłuszny niż Raszdi, odważny i energiczny jak Heniek, piękniejszy niż Czubajka (w końcu to jej ojciec). Kochałam go na zabój. Nigdy mnie nie zawiódł, nigdy się nie buntował, szedł jak czołg i dawał poczucie bezpieczeństwa. Problematyczne było tylko to, że był ogierem – nie zawsze miałam możliwość podejść do klienta, który spadł, zgubił palcat, czy po prostu chciał mi dyskretnie zgłosić jakiś problem. Gdy miałam w grupie jakieś dzieci, zazwyczaj brałam Czubajkę. Esauł był towarzyszem w wyjazdach ze znajomymi i przyjaciółmi. Żadnego konia nie kochałam tak, jak jego. Miał wady – był strasznie niewygodny. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, choć Kuba z Wojtkiem twierdzili, że powinnam dostać medal za to, że tyle godzin spędzam w jego siodle. Gdy zaszłam w ciążę mama zdecydowała, że Esauła należy wykastrować, by można było powierzać go klientom. Był już wtedy zaawansowany wiekowo, ale zabieg się udał i mój Sułek mógł wreszcie swobodnie biegać po pastwiskach z resztą stada. Padł nam trzy lata później, a ja znowu zostałam bez konia czołowego, co nie bolało aż tak, jak to, że zostałam bez przyjaciela. Esauł był moją końską miłością, jego strata boli do dziś.
Esauł – wreszcie mój!
Po Esaule, którego wybrałam i wywalczyłam sama, po raz kolejny konia czołowego wybrała mi mama. Dostałam Sukcesję, bo mama nie chciała dawać jej klientom ze względu na jej nadwrażliwość i delikatność. Nie chciałam, broniłam się rękami i nogami. Sukcesję obserwowałam, gdy chodziła pod Wojtkiem – nerwowa, zlana potem, z błyskającymi białkami oczu i trzepiąca łbem jak dziewczynka w „Egzorcyście”. O, dziękuję bardzo. Od czasu do czasu siadałam na Bolka, ale mój kręgosłup zasługuje na lepsze traktowanie; nie spotkałam jeszcze tak niewygodnego konia. I wtedy postanowiłam kupić sobie konia. Kiedyś opiszę Wam, jak walczyłam o karego wałacha, bo wierzyłam, że narodził się po to, by mnie nosić na grzbiecie:) Z moich planów nic nie wyszło, a mama uznała, że w prezencie da mi Sukcesję i temat będzie załatwiony. I tak wylądowałam w siodle Suz i siedzę tam do dzisiaj. Polubiłam ją. I to już pierwszego dnia – za to, że gdy wróciłyśmy z jazdy, była suchutka i spokojna, czym zaskoczyła nawet mamę, bo dotychczas znałyśmy ją jako spoconego nerwuska. Na wytoku chodziła pode mną kilka razy – szybko przestał być potrzebny. Palcata nie używam. Sukcesja szybko nauczyła się mi ufać, i choć jestem pewna, że mnie nie polubiła (bo ona jest taka niesympatyczna i niedotykalska), to z pewnością lubi nosić mnie na grzbiecie. I tak sobie trwamy w tej dziwnej symbiozie, lubiąc i nie lubiąc się nawzajem.
Sukcesja
Nadal marzę o przyjacielu na miarę Esauła. A najlepiej, by skomponowano mi go z miksu moich dotychczasowych czołowych: charakter Raszdiego, energia, odwaga i zapał Heńka, uroda i szybkość Czubajki, wygodne chody Arby, maść i gabaryty Sukcesji i nade wszystko – ta więź, jaką dał mi ze sobą nawiązać syn pustyni – Esauł. I gdzieś tam jest ten koń, a ja jeszcze usiądę na jego grzbiecie. I nie zejdę, dopóki geriatryczny balkonik nie będzie mi przeszkadzał.
Fot. 1. Olga Przyjemska # Esauł
Fot. 2-6 Kuba Lipczyński
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI