Bo ja chcę mieć własnego konia!
Coraz częściej rodzice, wspierając hobby swoich pociech, kupują dorastającym dzieciakom własnego konia. Gdy ja, będąc w szkole podstawowej czy później liceum (tak, to jeszcze te czasy, gdy podziału na gimnazja nie było), marzyłam o własnym koniu, to było to dla mnie jak ta przysłowiowa gwiazdka z nieba. Dziś coraz więcej osób stać na sfinansowanie takiej zachcianki swoim małym marzycielom, ale czy aby na pewno realność takiego marzenia to zaleta?
Posiadanie własnego konia wiąże się z dużymi kosztami i, przede wszystkim, ogromną odpowiedzialnością. Koń wymaga przede wszystkim poświęcania mu czasu, a trzymanie zwierzęcia po to, by dwa razy w miesiącu wsiąść na jego grzbiet, mija się nie tylko z celem kupna konia, ale i zupełnie nie opłaca się finansowo. Jazda konna jest hobby, którego nie można odstawić na zimę do piwnicy i odkurzyć na sezon letni. Jeśli ktoś nie ma czasu i wystarczającego zapału, by opiekować się koniem (a jako opiekę liczę również regularne jazdy) to lepiej jest korzystać ze szkółek jeździeckich i wsiadać okazyjnie na wypożyczane rumaki, które pozostając w stałym treningu są bezpieczne i spokojne.
Koszt kupna konia nie jest obecnie wysoki. Jeszcze kilka lat temu kupno konia było wydatkiem luksusowym, a ceny wierzchowców znacznie przerastały możliwości zwykłych zjadaczy chleba. Dziś dobrego konia rekreacyjnego można dostać za niewielką sumę, a okazji by kupić rumaka nie brakuje. Co chwila gdzieś jest likwidowana stajnia, ktoś sprzedaje konia, dla którego już nie ma czasu lub po prostu w zapale hodowli zapchał się przeciętniakami bez wielkiej urody, talentu i pochodzenia, których teraz pozbywa się za bezcen, byle tylko nie generowały już kosztów związanych z trzymaniem, opieką, wyżywieniem. I choć ceny na końskim targu przekonują, że każdego, nawet mnie stać na konia to często zapominamy, że sam zakup to najmniejszy wydatek związany z posiadaniem własnego konia. Konia nie wstawisz na balkon czy do własnego ogródka w miejskim bliźniaku i nie wyżywisz resztkami z własnego obiadu. Do regularnych domowych rachunków trzeba teraz dodać niemałe wcale kwoty za dzierżawę boksu w stajni, wyżywienie zwierzęcia, opłaty związane z regularną opieką kowala, szczepienia, odrobaczanie, zakup rzędu. A jeśli koń, nie daj Boże, zachoruje? Wizyty weterynarza, leki, często wyłączenie z pracy na dłuższy czas, a rachunki rosną. Gdy korzystamy z koni szkółkowych płacimy za godzinę jazdy i nie wnikamy w szczegóły werkowania kopyt i terminy odrobaczania. Nikt mnie nie przekona, że posiadanie własnego konia opłaca się finansowo. Żadnych oszczędności na kupnie dziecku konia nie ma co się spodziewać – karnet na jazdy nawet w elitarnej i drogiej szkółce jeździeckiej zawsze będzie mniejszym wydatkiem niż miesięczny koszt utrzymania konia i prawidłowej nad nim opieki.
Są jednak tacy szczęśliwcy, którzy sprawy finansowe mogą spokojnie przyjąć na swe barki i nawet nie poczuć ich ciężaru. Czy takim ludziom mogę z czystym sumieniem polecać zakup konia? Nie, bo posiadanie zwierzęcia to nie tylko odpowiedzialność finansowa. Sfinansowanie dziecku takiego hobby to nie koniec problemów. Koń to nie rower górski czy para wyczynowych rolek, które można spokojnie odłożyć w niesprzyjającym momencie i powrócić do nich, gdy czas i pogoda pozwoli na oddawanie się tej pasji. Posiadanie żywego zwierzęcia wiąże się również z koniecznością poświęcania mu czasu i zapewnienia odpowiedniej dawki ruchu. Kto decyduje się na kupno konia pod wpływem impulsu i w napadzie wielkiego entuzjazmu musi liczyć się z tym, że ten entuzjazm i zapał musi mu teraz dopisywać przez kilka dobrych lat i utrzymywać się bez względu na pogodę, obowiązki szkolne czy zaplanowane zagraniczne urlopy. Jeśli zapał dziecka osłabnie, a wizyty w stajni staną się coraz rzadsze, to nie tylko wydatki miesięczne pozostaną te same, ale i potrzeby konia nie zmniejszą się proporcjonalnie do chęci dziecka. Koń prywatny, trzymany w boksie i karmiony normalną dawką owsa, a pozbawiony regularnej porcji ruchu z czasem poszuka sobie drogi ujścia dla zgromadzonej energii i spożytkuje jej zapasy pod siodłem przy okazji wizyty właścicielki. Taki niesforny, brykający zwierzak potrafi napędzić stracha dziecku, które z czasem kontakt z „wariatem” ogranicza do wyczesania i zaplecenia grzywy wynajdując wymówki, by na grzbiet swojego rączego rumaka wsiadać coraz rzadziej. W ten sposób błędne koło się zamyka – nie jeżdżę, bo koń jest nadpobudliwy, koń nie chodzi więc energia rozpiera go coraz bardziej. Dziecko zniechęca się do jazdy, a często potrafi się z niej wyleczyć na całe życie.
Na palcach jednej ręki mogę policzyć stojące w naszej stajni prywatne konie. Mało, ale powód takiego nieurodzaju nie jest bynajmniej związany ze słabym popytem. Zainteresowanie dzierżawą boksu w naszej stajni jest bardzo duże, odmawiamy jednak ze względu na brak miejsc (już nasze stado liczy ponad 30 sztuk) oraz problemy, które z takimi prywatnymi końmi zazwyczaj mamy. Dla świętego więc spokoju użyczamy boksy tylko sprawdzonym i wiernym od lat klientom, którzy jeszcze nam za skórę nie zaleźli.
Jakie problemy możemy mieć z właścicielami zwierząt? Zaczynając od nieregularnych wpłat za dzierżawę boksu, poprzez wieczne pretensje o: za mało owsa, za dużo owsa, brudno w boksie, za mało ściółki, zginął mi popręg, koń dostał kopa na pastwisku, koń za mało pastwiskowany, aż do kłótni typu „wiem lepiej” czyli: wykapię konia wczesną wiosną, na pewno się nie przeziębi, kupię ostry munsztuk i będę jeździć na czarnej wodzy, bo znam się lepiej i nie wierzę w te wasze złośliwe tłumaczenia, ze czarna wodza to brzytwa w rękach małpy, ja krzywdy własnemu koniowi nie zrobię, a przecież z niego taki diabeł, że inaczej sobie nie poradzę. Niejednokrotnie żal mi zwierząt, które trafiają w ręce dorastających dziewczynek i wystrojone w kolorowe czapraki, z ochraniaczami na nogach i nausznikami wyszywanymi perełkami galopują na lonży po małym kółku motywowane batem, bo przecież przed jazdą trzeba konia zmęczyć. Taki koń, który w boksie stoi często i cały miesiąc zażywając ruchu tylko tyle, ile zapewnimy mu na pastwisku, karmiony normalną dawką owsa, a przy okazji wizyt właścicielki pasiony dodatkowo kilogramami jabłek, marchwi i granulowanych końskich smakołyków nudzi się, energia go rozpiera, więc ubrany w swoje siodełko z barankiem, z zaplecioną grzywą i ogonem, machając wystrojoną w nabijany brylancikami naczółek główką zazwyczaj bryka radośnie i rwie się do galopu, gdy tylko lewa nóżka właścicielki dotknie strzemienia. I wtedy zaczyna się płacz, wyzywanie tego wariata, strach i odmowa jazdy, prośby rodziców: „Niech Pani wsiądzie na chwilę, utemperuje go jakoś, jak dziecko ma jeździć na takim diable, to pewnie wasze konie go tak stresują, a w ogóle to on chyba nie lubi tej stajni”. A ja kaskaderem nie jestem, na rodeo i poskramiacza nigdy się nie pisałam, więc tłumaczę na czym polega problem i jak sobie z tym radzić. To, że jakiś niewyżyty kaskader wsiądzie na takie pełne energii zwierzę i przetrzepie mu tyłek palcatem znacząc pręgami ten niesforny, brykający zad, rozwiąże problem tylko na chwilę. Owszem, zmęczone i spocone zwierzę pozwoli wsiąść na siebie właścicielce i o ile żadnych numerów robić nie będzie, to jest już na tyle wyprane, że o żadnej ambitniejszej jeździe nie ma co marzyć. By być właścicielem konia i w pełni cieszyć się możliwościami, jakie takie posiadanie daje należy zrozumieć, że wymaga to regularnego poświęcania zwierzęciu czasu i wiąże się z odpowiedzialnością, która przerasta zapaleńców kupujących konia dla tzw. szpanu. A ileż już takich dumnych posiadaczy przewinęło się przez nasza stajnię! Zapału starczało im na góra kilka miesięcy, w czasie których zainwestowali głównie w profesjonalny i drogi sprzęt licząc, że umiejętności jeździeckie dodane zostaną do takiego sprzętu gratis. Największą przyjemność sprawiało im wyprowadzanie konia przed stajnię, gdzie wśród zgromadzonych klientów i odwiedzających odgrywali rolę profesjonalnego właściciela, który szykuje swojego wyczynowego rumaka do wielkiej pardubickiej. Nie zliczę ile zakładów wygrałam, gdy stojąc na lonży obserwowałam wracającego z padoku dumnego posiadacza i zakładałam się ze stojącymi obok klientami, że za chwilę widoczny na horyzoncie jeździec przejdzie w szaleńczy galop i wróci do stajni w pełnym pędzie, by pokazać wszystkim zgromadzonym, jaki niezwykły talent posiada. Za każdym razem spekulacja taka wywoływała zdziwienie wśród obserwatorów i pytania: „Skąd Pani wiedziała?”. To proste – im więcej ludzi przed stajnią, tym większe parcie na poklask u miernego często jeźdźca, ale za to dumnego i bladego właściciela własnego wierzchowca. I szczery ubaw miałam tylko wtedy, gdy takie „wielkie wejście” się udawało, ale w przypadku, gdy jeździec spadał z rozpędzonego konia w gwałtownym hamowaniu zwierzaka lub, co gorsza, był wnoszony na jego grzbiecie aż na stajenny korytarz to krew mi stygła w żyłach. Za swoje bezpieczeństwo prywatny właściciel konia jest odpowiedzialny sam i żadne OC stajni go nie obejmuje. Ale za bezpieczeństwo klientów i odwiedzających stajnię odpowiadam ja i narażanie ich na stratowanie przez podnieconego bliskością boksu zwierzaka wywołuje u mnie jedną reakcję – albo szanujesz zasady panujące w naszej stajni, albo poszukaj sobie prywatnego folwarku, na którym jako Pan i Władca możesz panoszyć się do woli. Jakże często koń traktowany jest jako dodatek – plus sto do fantastyczności. A w rezultacie otrzymujemy plus tysiąc do żenady…
Z ogromnej rzeszy entuzjastów, którzy zainwestowali we własne zwierzę obecnie zostało nam, po przefiltrowaniu ich zapału, tylko kilka jednostek, które odpowiedzialność za własne zwierzę traktują poważnie i, realizując swoją pasję, w którą wkładają ogrom pracy i czasu, zbierają samą śmietankę radości, jaką posiadanie konia daje. Absolutnie nie zamierzam nikomu odradzać kupna konia, choć taki wydźwięk może mieć ten tekst. Przekonuję tylko, by gruntowanie przemyśleć swoją decyzję i, po dokładnym przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, zrozumieć obciążenie, jakie się z tym wiąże. Jeżeli wierzymy, że nasze zaangażowanie nie zblednie w nawale codziennych obowiązków, to takie spełnione marzenie zapewni nam tylko radość i ogromną satysfakcję z nawiązanej z wierzchowcem więzi. Ale jeśli po dogłębnym przemyśleniu tej kwestii i wymienionych wyżej zobowiązań, jakie decyzja ta za sobą pociąga, mamy choć cień wątpliwości, to może warto jeszcze poczekać i przetestować swój zapał jeżdżąc regularnie w jakiejś zaprzyjaźnionej stajni, na koniu, który co prawda zna na swym grzbiecie nie tylko nasz ciężar, ale potrafi dać nam równie wiele radości z jazdy, co ten, za którego za którego spłacamy zaciągnięty kredyt.
Fot. Kuba Lipczyński # Raszdi i ja
I że Cię nie opuszczę… – czy mój koń mnie kocha?
Ludzie bardzo często przypisują zwierzętom ludzkie emocje. Co więcej, kserują własne uczucia i podklejają pod swoje zwierzę – ja Cię kocham, więc Ty mnie też. Czy rzeczywiście koń kocha swojego właściciela?
Kocham konie. Tak powie każdy koniarz. Kocham mojego konia – to też oczywiste dla szczęśliwego posiadacza własnego rumaka. Mój koń mnie kocha – w to wierzy każda, ale to absolutnie każda właścicielka konia. Mężczyźni albo w to nie wierzą, albo ich to nie obchodzi, albo nie mówią głośno, by nie wypaść z roli macho. Ale każda dziewczyna, której marzenie z dzieciństwa się spełniło i która ma własnego „little pony” święcie wierzy, że jej pupil kocha ją całym swym końskim sercem. Ja nie jestem inna. Mam męża, dwoje dzieci, przekroczyłam trzydziestkę (uznajmy, że dopiero co), a nikt mnie nie przekona, że Esauł mnie nie kochał. Nikt mi nie powie, że Czardasz nie kochał Arlety. I już na pewno nikt mnie nie przekona, że Talar nie kocha Agaty. Tylko… one nas kochają inaczej, po swojemu. I w danym momencie, a nie na zawsze. Tutaj się nie łudzę. Esauł w sekundę odwróciłby się do mnie zadem i poszedł za liderem stada (gdyby nie fakt, że sam był liderem wśród koni), choćbym płakała i błagała. Tak samo zostawiłby mnie bez mrugnięcia końską powieką, gdyby pojawiło się zagrożenie, z którym ja nie mogłabym dać sobie rady. Konie są przy nas i dla nas, dopóki czują się bezpiecznie i jest im wygodnie. Tak samo rzecz wygląda w stadzie. Nawet najbardziej zaprzyjaźnione konie zostawią kumpla w stepie, gdy ten zakuleje. Odejdą nie oglądając się za siebie. Trzeba przetrwać, a nie bawić się w sentymenty. Tak wygląda koński świat.
Nie przeczę, że zwierzęta są empatyczne, mogą się przywiązywać, cierpieć po stracie właściciela czy bronić go z narażeniem własnego życia. Należy tylko rozumieć, że nie wynika to u nich z porywu serca, ale z instynktów – wrodzonych bądź wyuczonych. I jakkolwiek by to nie bolało, przyjmijcie do wiadomości – Wasz koń was nie kocha tą samą miłością, którą Wy darzycie jego. A już na pewno nie do grobowej deski. Może trwać przy Waszym boku, dopóki mu z tym wygodnie i dopóki daje mu to poczucie bezpieczeństwa. W sytuacji zagrożenia nie zawaha się – zostawi Cię i będzie salwować się ucieczką.
Pisałam już o końskiej pamięci, ale przypomnę – konie mają pamięć fenomenalną. Tę ich pamięć często myli się z inteligencją konia, ale to już inna bajka. W każdym razie koń pamięta wszystko, pamięta zawsze i pamięta na zawsze. Może rozpoznać swojego właściciela nawet po wielu latach – niekoniecznie od razu, ale zaskoczy, zapewniam. Tej pamięci też nie można mylić z miłością – tak samo koń zapamięta kogoś, kto zrobił mu krzywdę. Rozczuliło mnie, że Czardasz pamiętał głos Arlety i rozpoznał ją po ponad roku, rżąc jak wariat w swoim boksie. Łączyła ich szczególna więź i Arleta do dziś ma oczy w mokrym miejscu, gdy wspomina swojego wariata. Czy on ją kochał? Tak samo, jak swoją matkę Czarę – dopóki miała wysoką pozycję był przy niej. Gdy wyczuł, że to on jest w hierarchii wyżej łaskawie zezwalał na trwanie przy swoim boku. A gdyby zakulała czy zasłabła – zostawiłby ją bez refleksji. Tak wygląda miłość w końskim stadzie.
Czy klacz kocha ogiera? Nie, puszcza się bez miłości, moi drodzy. Tak samo ogier-podrywacz nie kocha swojej partnerki. Seks bez miłości podobno jest gorszy, ale koniom to nie przeszkadza. A gdy nowy, silniejszy ogier pokona starego i odbierze mu stadko klaczy to każda z tych niewdzięcznych kobył pójdzie za nowym nie żegnając starego „męża” nawet cmoknięciem w zad. Co za różnica ten czy inny ogier? Ma być w stanie bronić stada, a skoro pokonał go inny samiec to znaczy, że był więcej wart. Po co trwać przy nieudaczniku? Tak samo my jesteśmy dla naszych koni nieudacznikami, przy których są dziś, bo jest im wygodnie i nie ma zagrożeń. Ale w obliczu drapieżnika trzeba zostawić nieudacznika na pożarcie i ratować własny zad. I nawet gdy nie ma drapieżnika, ale ktoś lepszy, silniejszy, stojący wyżej w hierarchii da sygnał do odejścia to nasz koń pójdzie nie rzucając nam nawet spojrzenia przez ramię. Bo za rzadko my, właściciele koni mamy wysoką pozycję stadną. Sami sobie jesteśmy winni, podkopując swój autorytet w oczach koni. Ja dobrze wiem, że robię masę błędów. Karmię smakołykami, jestem niekonsekwentna, przytulenie uważam za ważniejsze niż kategoryczny i stanowczy kuksaniec w bok. Ale ja jestem marzycielką ze świata my little pony i nie chcę być liderem, chcę być przyjaciółką, chcę by mój koń mnie kochał. A tak się, niestety, nie da. W końskim stadzie nie ma miłości. Pogódźmy się z tym. Albo nie – dalej żyjmy złudzeniami. Tak jest łatwiej. Bo tego właśnie szukam w kontakcie z końmi – chcę więzi, miłości, przywiązania. I wbrew rozumowi wierzę, że to mam.
Fot. 1,2 Karolina Błaszczyk # Talar ze swoją właścicielką Agatą Choszcz
Autor: Ania Kategoria: NATURAL