Czy Polacy kochają konie?
Zamiłowanie Polaków do koni było w czasach I Rzeczypospolitej powszechnie znane. Nasi wschodni sąsiedzi mawiali: „Lach bez konia, jak ciało bez duszy”. Zawsze byliśmy bardzo dumni z naszej husarii, sukcesów kawalerii i do dziś lubimy wspominać o „ułańskiej fantazji”, którą podobno wszyscy mamy w genach. Historia Polski nierozłącznie związana jest z końmi – to ich kopytami miażdżyliśmy wrogów, na ich grzbietach zasiadali wielcy wodzowie, a imiona wielu wierzchowców są równie znane jak imiona ich jeźdźców. I choć z dumą wspominamy nieustraszoną polską kawalerię i na całe gardło śpiewamy przy zakrapianym grillu o ułanie, który przybył pod okienko, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że skutecznie oddzieliliśmy już „ciało od duszy”, a nas od konia. Spójrzmy prawdzie w oczy – mimo gorących manifestacji polskiej miłości do przyjaciela-konia, my Polacy, nie kochamy koni. Dlaczego?
Od kilku lat pracuję jako instruktor jazdy konnej w nadmorskiej stajni. I niezmiennie spotykam się z wrogością i niezrozumieniem dla mojej pasji i pracy. Wulgarne i chamskie komentarze na temat jeźdźców przestały już na mnie robić wrażenie. I potrafię się już cieszyć, gdy mijani przechodnie nazywają nas „szlachtą, która myśli, że wszystko im wolno”, bo doceniam fakt, że nie padają bardziej dosadne i niekulturalne słowa. Nierzadko mam ze sobą w grupie dzieci i młodzież, które staram się chronić przed obscenicznymi gestami męskiej grupy spacerowiczów, rzucających komentarze o koniu, na którym tak naprawdę chcieliby mnie widzieć. I choć przyznaję to z przykrością, to już do tego przywykłam. Nadal jednak boli mnie epatowanie wrogością i nietolerancją, z którą spotykam się na każdym kroku. Bo jakże to – jak śmiem pokazywać się w lesie czy na łące na grzbiecie tego potwora, który zanieczyszcza drogi, roznosi kopytami leśne dukty i płoszy zwierzynę? Jakim prawem wprowadzam to obmierzłe zwierzę między ludzi grożąc im stratowaniem, bolesną śmiercią pod kopytami tego drapieżnika lub po prostu nagłym kopnięciem, które z pewnością spowoduje natychmiastowe złamanie kręgosłupa? I aby uprzedzić tych, którzy byliby skłonni uwierzyć w stawiane mi zarzuty, zapewniam, że poruszam się konno tylko po ścieżkach wyznaczonych mi przez nadleśnictwo, nie galopuję na duktach leśnych czy polach, jeśli w zasięgu wzroku widzę choć jednego pieszego i zawsze mijam rowerzystów czy spacerowiczów stępem, nierzadko stając i przepuszczając ich na drodze jeśli widzę, że obawiają się dużego, bądź co bądź, zwierzęcia. Przed wulgaryzmami mnie to jednak nie chroni. Oburzeni piesi wykrzykują o zniszczonej ścieżce i stratowanym szlaku. Moje konie są w sezonie kute na przód, o czym nadleśnictwo jest uprzedzone. Wyznaczone dla nas trasy to szerokie piaszczyste dukty w lesie wydmowym. Nierzadko wjeżdżają tam służbowe jeepy straży leśnej, poruszają się quady i ciągniki z przyczepami podczas ścinki drzew. Ale to nie szeroka opona pojazdu mechanicznego niszczy drogę – to koń rozrywa łachy piachu, który jest przecież tak miękki, że często zwierzęta zapadają się po pęciny. Nie spacerowicze z modnymi ostatnio kijkami do Nordic Walking dziurawią ściółkę, nie psy rozkopują korzenie drzew w poszukiwaniu nornic, nie grzybiarze parkujący swoje samochody w lesie niszczą trasę oponami, wszystkiemu winien jest koń. I hańba mu!
Czasami, gdy znajdę w sobie jeszcze cierpliwość, tłumaczę to spotkanym awanturnikom. Nierzadko proszę o pokazanie na trasie naszego przejazdu, gdzie też zerwaliśmy poszycie i gdzie odbiły się ślady kopyt, zostawiając uszkodzenia, które się nie zregenerują. A ponieważ wskazanie takiego miejsca jest oczywiście niemożliwe, na moją głowę sypią się gromy z innej strony – koń brudzi, zanieczyszcza, jeźdźcy śmiecą, hałasują. Tak, zgadzam się, zastęp koni zazwyczaj zostawia za sobą nawóz, który jest przecież w 100% biodegradowalny. Za taki nawóz sprzedawany w naszej stajni w workach działkowicze z pobliskich ogródków płacą i użytkują go do wspomagania upraw. W lesie nawożenie nie jest niezbędne i nie zamierzam tu dowodzić, że konie znacząco wspierają gospodarkę leśną, bo byłoby to skrajnym obiektywizmem. Nie widzę jednak tak wysokiej szkodliwości czynu, by „karły reakcji” z taką zawziętością zwalczały moje prawo do spacerów na końskim grzbiecie. Wspomnę tu również o tym, że po trasie mojego przejazdu z grupą wieczorem robi rundę mój mąż na motorze, by usunąć szufelką pozostałości z centralnych części szlaków spacerowych. Chciałabym, by taką gorliwością wykazywali się właściciele psów, które wszędzie zostawiają „twarde dowody” swojej obecności.
Nietolerancja i nieuprzejme zachowanie przechodniów bolą, ale po latach pracy zdążyłam się już z nim oswoić. Nie dyskutuję, nie podnoszę głosu, nie odpowiadam na rzucane mi przekleństwa. Muszę jednak reagować na inne zachowania, równie powszechne, co obelgi słowne. Zachowania, które zagrażają bezpieczeństwu jeźdźców, koni oraz przechodniów. Moje konie były już szczute psami, straszone klaksonami, o zwykłym cmokaniu, okrzykach i klepaniu po zadach nie warto chyba nawet wspominać. Pracuję ze zwierzętami rekreacyjnymi, przyzwyczajonymi do ruchu ulicznego i mijanych na trasie rowerzystów, spacerowiczów, psów. Ale każdy, nawet najbardziej spokojny koń ma prawo uskoczyć, gdy ktoś mu machnie plażowym ręcznikiem przed nosem; każdy ma prawo zerwać się do galopu, gdy znienacka klepnie go w zad mijany pan „po dwóch głębszych” motywując zwierzę brawurowym okrzykiem. Bezpieczeństwo jeźdźców, których zabieram pod swoją opieką w teren jest dla mnie najważniejsze. I nie potrafię zrozumieć, co jest śmiesznego w poszczuciu konia psem lub puszczeniu zdalnie sterowanego samolociku nad końskimi uszami. Nie bawi mnie widok moich klientów na ziemi, ale dość zabawna jest mina właściciela psa na widok pupila, który z podkulonym ogonem ucieka, kulejąc po celnym kopnięciu zadnią końską nogą. I tylko zwierząt żal…
Wyznaczona dla stajni trasa biegnie przez około kilometrowy odcinek nadmorskiej plaży. Pieniaczy od razy uspokoję wspominając, ze zawsze zabieram ze sobą worki i foliowe rękawiczki. Schodzę z końskiego grzbietu i na bieżąco usuwam nawóz, często przy niekulturalnym aplauzie i śmiechach plażowiczów. Mąż, który wieczorem robi kontrolny obchód brzegiem zazwyczaj nie ma nic do sprzątania i traktuje to jako relaksacyjny spacer. Na plażę wjeżdżam konno do godziny 9 rano i po 19 wieczorem, by nie zakłócać plażowania i wypoczynku wczasowiczom. Nie chroni mnie to jednak przed negatywnymi reakcjami, a często wręcz skrajną nieżyczliwością i głupotą. Grupę prowadzę zawsze brzegiem morza, mijając plażowiczów z prawej strony, by nikt nie musiał salwować się ucieczką przed koniem do wody. Rozumiem, że takie duże zwierzę może budzić respekt i strach u osób, które nie miały z nim nigdy styczności. I ten respekt mnie nawet cieszy, bo świadczy o świadomości i zrozumieniu. A co gdy tej świadomości zabraknie? Zdarzyło mi się zatrzymać w pewnej odległości od bawiącego się przy samym brzegu małego chłopczyka. Gdy uprzejmie zawołałam do dziecka: „Przepraszam, możesz odejść na chwilkę na bok, abyśmy mogli przejechać?” uśmiechnięty czterolatek wstał do pozycji homo erectus, ale nie zdążył nawet dać kroku w tył, gdy leżąca na kocu matka z gatunku homo nie-sapiens zawołała groźnie: „Nie ruszaj się! Ty byłeś tam pierwszy!”. Brawo! Wyślijmy bose dziecko pod końskie kopyta, brońmy własną piersią przejścia brzegiem, nie odsuńmy się na milimetr, gdy mija nas koń, a jeśli przypadkowo zwierzę nadepnie nam na bosą stopę to jeszcze lepiej! Kolejny argument przeciwko koniom gotowy!
Moje konie swobodnie chodzą w ruchu ulicznym. Nie boją się samochodów, nie płoszą na dźwięk klaksonu (tak, strąbmy zastęp, niech wrzucą czwarty bieg i przyspieszą do 100km/h, bo wlec się za nimi nie będziemy). Przejście ulicą jest dla mnie zawsze stresogenne, bo o ile zaufanie do swoich koni mam ogromne, to zaufania do kierowców żadnego. Mijali mnie już kierowcy autobusów, grożąc mi wyciągnięta przez okno pięścią, kierowcy osobówek bez najmniejszego hamowania śmigają obok tak blisko, że mogłabym strzemieniem puknąć w ich lusterko. Nie zapomnę miny klientki, mieszkającej na stałe w Norwegii, gdy obrzucił nas wyzwiskami wyprzedzający kierowca. Mówiła mi, że często porusza się konno po ulicach w Skandynawii i zawsze spotyka się ze zrozumieniem i życzliwością. A podobno to my, Polacy, kochamy konie…
Jeśli nieżyczliwość dla konia będzie się utrzymywać, a nieuświadomiona rzesza awanturników będzie kontynuować swoją krecią robotę, dowodząc szkodliwości konia w polskim pejzażu, to obawiam się, że Lach zostanie bez konia. Jak pracować i popularyzować ten piękny sport i rekreacyjny wypoczynek, gdy na każdym kroku spotyka się niechęć, uprzedzenia i zwyczajną złą wolę? Jak uwierzyć w zamiłowanie Polaków do koni, skoro z takim uporem dowodzą oni szkodliwości jazdy konnej? Rodacy –apeluję do Was: kochajmy konie! Wspierajmy adeptów jazdy konnej, witajmy z uśmiechem konne grupy! Odnajdźmy w nas te zakorzenione podobno w polskiej naturze zamiłowanie do wierzchowców. A my, koniarze, nie utrudniajmy życia innym i cały czas wierzmy, że nasza życzliwość spotka się z odpowiedzią i uśmiechem mijanych na trasach ludzi. Pokażmy, jak piękny jest ten sport i jak wartościowi i odpowiedzialni ludzie się nim trudnią. Krzewmy przychylność, tolerancję i serdeczny stosunek do konia własnym zachowaniem. A koń niech pozostanie w polskiej świadomości zwierzęciem, które stało u boku Polaka od zarania dziejów.
Fot. Kuba Lipczyński # nasze konie
Jazda konna – sport dla elity?
Wiele razy słyszałam stwierdzenie, że jazda konna to elitarny sport. Nie potrafiłam tego zrozumieć i nie zgadzałam się z takim poglądem. Przecież jeździć każdy może! Uważałam, że propagowaniu hippiki bardzo szkodzi to dziwne podejście rezerwujące jazdę konną dla wybranych, dla elity, dla najlepszych. Dziś już rozumiem na czym elitarność tego sportu polega. I jestem pewna, że każdy koń podpisałby się pod tym poglądem czterema kopytami!
Zawsze starałam się krzewić rekreację konną wśród bliższych i dalszych znajomych, z radością witałam w stajni nowych adeptów i przekonywałam, że nie święci garnki lepią, jeździć może każdy! Być może jeszcze kilkanaście lat temu istniały pewne ograniczenia finansowe, bo jazda konna była droga i wymagała zasobnego portfela. Nie tak łatwo też było znaleźć stajnię rekreacyjną w pobliżu miejsca zamieszkania. Sport ten grupował rzeczywiście dość hermetyczną grupę społeczną. Dziś na szczęście jeździectwo cieszy się coraz większą popularnością, a co za tym idzie jak grzyby po deszczu powstają nowe ośrodki, stajnie, gospodarstwa agroturystyczne. Dla chcącego nic trudnego – przyjazną stajnię łatwo znaleźć, a w dobie licznych rozrywek i rozwijanych sportów ceny jazdy konnej nie wydają się wcale wysokie. Wystarczą dobre chęci i zapał, by czynnie uprawiać ten elitarny sport. I właśnie teraz, gdy jazda konna staje się coraz bardziej popularna (i bardzo dobrze!) w pełni zrozumiałam na czym polega jej elitarność. Nie chodzi o to, że jest to rozrywka dla szlachty, ekskluzywna zachcianka nowobogackich. Elitaryzm jazdy konnej polega na tym, że sport ten powinni uprawiać ludzie cechujący się wysoką kulturą osobistą i ogładą.
Koń to szlachetne i piękne zwierzę. Tymczasem dziś przychodzi mu obcować z ordynarnymi ignorantami. Ludzie, którzy wsiadają na grzbiet koński powinni mieć wysoko rozwiniętą empatię, miłość do zwierząt i zrozumienie podstawowych zasad współpracy z tym wrażliwym i nieprzeciętnym zwierzęciem. A jednak często spotykam się z brutalami, którzy uważają, że splendoru dodaje im fakt prania konia palcatem bez żadnej refleksji. Okropny jest widok jeźdźca, który sprzedaje swojemu wierzchowcowi kilka szybkich cięć po zadzie. Karcisz konia? Upewniłeś się, że kara jest słuszna i sprawiedliwa? To skarć go raz! Nie świstaj batem w serii kilkunastu cięć, bo wyglądasz na tego kim jesteś – brutalnego chama. Traktuj zwierzę z szacunkiem, nie skrwawiaj mu boków ostrogami, nie używaj patentów specjalnych szukając winy u konia, a nie we własnej nieudolności. Część ludzi uprawiających dziś czynnie jazdę konną tak naprawdę powinna mieć sądowy zakaz zbliżania się do koni! Jeśli nie starasz się zrozumieć psychiki konia, nie masz żadnych refleksji nad jego emocjami i uczuciami, nie rozwijasz w sobie empatii w kontakcie z koniem, to może rozważ kolarstwo górskie? Przynajmniej nie będziesz nikogo krzywdził swoim brakiem wrażliwości i ogłady. Jazda konna jest dla ludzi na poziomie, chamom mówimy stanowcze nie!
Często widuję też jeźdźców po prostu niechlujnych. Siadają na brudne konie, słoma wisi w ogonie, czaprak brudny i podarty, ubiór jak do przerzucania gnoju – pooblepiane błotem sztyblety, byle jakie portki, szeroka kurta i goła głowa. Na deser – palcat w cholewce buta. Zero elegancji, której ten szlachetny sport wymaga. Przeczytałam kiedyś w internecie takie zdanie: „Koń to szlachetne zwierzę, nie rób mu obciachu!” Każdy, kto na konia siada powinien o tym pamiętać. Kiedyś mój trener wyrzucił z ujeżdżalni dziewczynę w luźnej polarowej bluzie. Powiedział, że nie chodzi już nawet o wrażenie estetyczne, jakie taka powyciągana brudna bluza tworzy. Po prostu i najzwyczajniej w świecie nie był w stanie dokładnie obejrzeć jej dosiadu i pracy krzyżem w tej niechlujnej narzucie. Regularnie też zawracał do stajni jeźdźców dosiadających koni z zabłoconymi stawami skokowymi, słomą w ogonie czy żółtymi plamami od łajna na bokach. Powiedział, że obraża go widok takiego niedbalstwa. Na egzaminie instruktorskim niestaranność przygotowania konia i siebie do powagi egzaminu była ujemnie punktowana. Szanuj siebie, konia i tych, co Cię oglądają. Albo należysz do elity, albo znajdź sobie miejsce w szeregu niechlujnych brudasów i rozkoszuj się swoją nonszalancją. A od konia wara!
Zachowanie jeźdźca i jego kultura osobista reprezentowana również, gdy stoi na własnych nogach, a nie na koniu też często pozostawia wiele do życzenia. Rynsztokowy język, jakim posługują się niektórzy koniarze, wulgarne zachowanie, brak ogłady to elementy, które skutecznie zniechęcają do udziału w stajennym życiu. Zdarzyło mi się jeździć pod okiem pseudo-instruktorki, która darła się na cały regulator, nie szczędząc soczystych przekleństw i kwiecistych komentarzy do uczestników zajęć. Ja nie mam ochoty przebywać z takimi ludźmi! Nie jestem święta, ale jeśli bawiłoby mnie takie podejście, to regularnie spędzałabym wieczory pod moim osiedlowym sklepikiem monopolowym bratając się z podpitym towarzystwem okolicznych społecznych degeneratów. Czasem uszy więdną, gdy posłucha się niektórych koniarzy. Naprawdę wolałabym, gdyby sport ten przyciągał tylko elitę!
Jeździć każdy może. Ale czy każdy powinien? Pod każdym względem zgadzam się, że jazda konna powinna być zarezerwowana dla elity. Elity, czyli ludzi na poziomie, reprezentujących wysoką kulturę osobistą, wrażliwość i elegancję. Koń sam w sobie jest uosobieniem piękna, wdzięku i harmonii, a to zobowiązuje.
Fot. Waldemar Janiszewski www.aquila.net.pl # nasze konie
Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY