Stado, zżyte ze sobą i zaprzyjaźnione, czasem generuje kłótnie o nic. Zazwyczaj tacy agresorzy karcą za coś towarzysza, wyładowują gniew i zapominają. W każdej grupie zdarzają się kłótnie, nawet wśród przyjaciół. Największe zadymy są zawsze, gdy do stada dołącza nowy członek. Przecież nowego trzeba ustawić, pokazać mu, kto tu rządzi. Czasem nowy nie daje sobie w kaszę dmuchać i szybko ustala, że tym rządzącym od teraz jest on. Lub manifestuje – odwal się ode mnie, bo dostaniesz. Nie podskakuj, to nie oberwiesz, ale jeśli szukasz guza to uprzejmie służę. Baśka, ciężka kobyła zaprzęgowa, którą dzierżawiliśmy przez dwa miesiące, nie miała ochoty bratać się z resztą. Całe życie stała sama w stajni u gospodarza pozbawiona towarzystwa i nie umiała nawiązać więzi. Nie była agresywna, ale na zaczepki reagowała szybko – Nefryt, odpalony celnym strzałem z potężnego zadu, odszedł jak niepyszny utykając. Szybko zostawili ją w spokoju i ignorowali. Zdarzały się jednak jednostki wyjątkowo uparte w dręczeniu innych. Tak na przykład Czardasz maltretował Nefryta. Regularnie na niego polował. Coś mu nie pasowało w tej dziwnie wielkiej krowie, więc tępił go bez opamiętania. Podszyty tchórzem Nefryt miał zbyt słaby charakter, by się stawiać. Zwiewał w panice, gdy tylko dojrzał czarną błyskawicę. Czardasz wypadał ze stajni z jednym celem – zniszczyć łaciatego. W końcu Mirek zaczął wyprowadzać Czardasza na ogrodzony padok, a Nefryt pasł się przed stajnią. Gdy tylko między drzewami Czardasz dostrzegł czarno-biały kształt od razu ruszał do akcji. Jeden płot, drugi, ogrodzenie padoku i galop do Nefryta z mordem w oczach. Mirek krzycząc „Nefryt, chodu!” wpadał do stajni i otwierał boks, często zamykając go tuż za zadem Nefryta, a przed nosem Czardasza. Po kilku takich akcjach Nefryt nauczył się, że gdy ziemia dudni i coś galopuje w jego stronę trzeba w te pędy meldować się w boksie. Dlaczego Czardasz w końcu znudził się tą zabawą nie wiadomo. Po prostu odpuścił i ignorował Nefryta, spuszczając mu okazyjnie łomot, tak dla przypomnienia i sportu. Z Morusem było inaczej. Tu Czardasz trafił na walecznego konia, który w zasadzie pozostawał wtedy wnętrem i sporo ogierzył. Nieustanne kłótnie tej dwójki i rozdzielanie kotłujących się koni dało się już wszystkim we znaki i mama zdecydowała, że nie ma co interweniować – same muszą ustalić hierarchię, niech się tłuką, aż jeden odpuści. Żaden nie odpuścił. Walczyły na oczach domowników do upadłego – Morus ociekający krwią i Czardasz z pogryzionym do krwi podbrzuszem (Morus to mały konik polski, mieścił się bez trudu pod brzuchem Czardasza). Kwik, kopanie, gryzienie – jatka na całego i na śmierć i życie, nie do pierwszej krwi. Trzeba było jednak interweniować i rozdzielać walczące konie, bo widać było, że żaden się nie podda, póki nie padnie. Z narażeniem życia ojciec z Mirkiem rozdzielali zacietrzewione i zapamiętałe w walce konie. A później sprawa przyschła – obchodziły się łukiem i żaden nie prowokował nowej bitki. Myślę, że się nawet szanowały w tej swojej nienawiści. Inaczej Morus potraktował Heńka – tłukł swój worek treningowy, aż się do niego przywiązał. Mimo początkowych ostrych sparringów Morus z Heńkiem stali się przyjaciółmi od serca – stali razem w boksie, a gdy jeden wychodził na jazdę, drugi gamoń rżał za nim jak źrebak za matką. Jeśli Morus pasł się na pastwisku, a Heniek wracał z terenu, to nie było sensu wstawiać go do boksu, trzeba było puścić do kumpla, bo inaczej kręcił się po boksie jak błędna owca i wołał. A początkowo Morus regularnie prał Heńka z pomocą swojej matki Morwy. I robił to z premedytacją i misternym planem. Otwierał swój boks kopiąc drzwiczki tak długo, aż poluzowała się zasuwka (a to trwało nawet godzinę), wychodził na korytarz, zębami otwierał zasuwę boksu Morwy, potem otwierał Heńka, który już na odgłos kopania zaczynał się pocić ze strachu, a gdy Morus z Morwą wchodziły do jego boksu to już prawie siedział we własnym żłobie. Morwa przyciskała Henia do ściany, Morus spuszczał mu łomot, gdy ten nie miał jak się bronić. Rozrywka wspaniała. Na pastwisku Morus Heńka ignorował – po co teraz tłuc ciamajdę, wieczorem w stajni mu dołożę. Gdy boks Morusa zaczęliśmy wiązać sznurkiem, by zasuwka się nie wysuwała cała atrakcja została zapomniana, a z czasem między końmi narodziła się wielka i nieskończona miłość. Morus, Heniek i Minka byli swoim stadem. Takich dwóch jak ich trzech nie ma ani jednego. Z wielkich przyjaźni i wzajemnych uzależnień Morus i Heniek byli na drugim miejscu, zaraz po Arbie i Kasztanie. Więcej aż takich wiernych przyjaźni w naszym stadzie nie pamiętam. A wrogie nastawienie i wzajemna niechęć wielu koniom towarzyszy po dziś dzień. Czubajka i Czarka nie znoszą się nawzajem, choć to córka i matka. Bolek nie lubi Lindy i gdy tylko ma okazję zaraz ją ostro przegania. Mieliśmy problem z kryciem, bo za żadne skarby nie chciał z nią łazić po pastwisku tylko tępił ją na każdym kroku i odganiał. Dopiero odpowiedni dzień rui pozwolił mu przełamać niechęć. Góral jest regularnie prany przez inne konie i już się z tym pogodził. Trzyma się tych, które go tolerują. Przyjaźni nie zawarł żadnej od śmierci Gardena. Horpyny nikt nie lubi. Serio. No, może Faramuszka. Ale to i tak jednostronne – Horpyna nie lubi nikogo. A Raszdiego lubią wszyscy. On jest tak sympatyczny i bezkonfliktowy, że chyba nawet nikomu nie przyszłoby do głowy go tępić. Może dzielić boks z każdym koniem – nikomu nie działa na nerwy i nikogo nie zaczepia prowokując kłótnie. Uwielbiam wdrapywać się na stojący przed stajnią ciągnik (najlepiej załadowany belami słomy) i obserwować stado na pastwisku. Mogłabym tak siedzieć godzinami. To lepsze i ciekawsze niż niejeden kinowy hit. Tylko popcornu mi brakuje. Wydaje się, że konie po prostu się pasą, a ile tam się dzieje. Zapraszam chętnych na seans do nas, do Ustki. Trzydziestka na pastwisku i mamy National Geographic na żywo. Me gusta!
Nie lubię Cię i skopię Ci tyłek. Końskie antagonizmy.
Stado, zżyte ze sobą i zaprzyjaźnione, czasem generuje kłótnie o nic. Zazwyczaj tacy agresorzy karcą za coś towarzysza, wyładowują gniew i zapominają. W każdej grupie zdarzają się kłótnie, nawet wśród przyjaciół. Największe zadymy są zawsze, gdy do stada dołącza nowy członek. Przecież nowego trzeba ustawić, pokazać mu, kto tu rządzi. Czasem nowy nie daje sobie w kaszę dmuchać i szybko ustala, że tym rządzącym od teraz jest on. Lub manifestuje – odwal się ode mnie, bo dostaniesz. Nie podskakuj, to nie oberwiesz, ale jeśli szukasz guza to uprzejmie służę. Baśka, ciężka kobyła zaprzęgowa, którą dzierżawiliśmy przez dwa miesiące, nie miała ochoty bratać się z resztą. Całe życie stała sama w stajni u gospodarza pozbawiona towarzystwa i nie umiała nawiązać więzi. Nie była agresywna, ale na zaczepki reagowała szybko – Nefryt, odpalony celnym strzałem z potężnego zadu, odszedł jak niepyszny utykając. Szybko zostawili ją w spokoju i ignorowali. Zdarzały się jednak jednostki wyjątkowo uparte w dręczeniu innych. Tak na przykład Czardasz maltretował Nefryta. Regularnie na niego polował. Coś mu nie pasowało w tej dziwnie wielkiej krowie, więc tępił go bez opamiętania. Podszyty tchórzem Nefryt miał zbyt słaby charakter, by się stawiać. Zwiewał w panice, gdy tylko dojrzał czarną błyskawicę. Czardasz wypadał ze stajni z jednym celem – zniszczyć łaciatego. W końcu Mirek zaczął wyprowadzać Czardasza na ogrodzony padok, a Nefryt pasł się przed stajnią. Gdy tylko między drzewami Czardasz dostrzegł czarno-biały kształt od razu ruszał do akcji. Jeden płot, drugi, ogrodzenie padoku i galop do Nefryta z mordem w oczach. Mirek krzycząc „Nefryt, chodu!” wpadał do stajni i otwierał boks, często zamykając go tuż za zadem Nefryta, a przed nosem Czardasza. Po kilku takich akcjach Nefryt nauczył się, że gdy ziemia dudni i coś galopuje w jego stronę trzeba w te pędy meldować się w boksie. Dlaczego Czardasz w końcu znudził się tą zabawą nie wiadomo. Po prostu odpuścił i ignorował Nefryta, spuszczając mu okazyjnie łomot, tak dla przypomnienia i sportu. Z Morusem było inaczej. Tu Czardasz trafił na walecznego konia, który w zasadzie pozostawał wtedy wnętrem i sporo ogierzył. Nieustanne kłótnie tej dwójki i rozdzielanie kotłujących się koni dało się już wszystkim we znaki i mama zdecydowała, że nie ma co interweniować – same muszą ustalić hierarchię, niech się tłuką, aż jeden odpuści. Żaden nie odpuścił. Walczyły na oczach domowników do upadłego – Morus ociekający krwią i Czardasz z pogryzionym do krwi podbrzuszem (Morus to mały konik polski, mieścił się bez trudu pod brzuchem Czardasza). Kwik, kopanie, gryzienie – jatka na całego i na śmierć i życie, nie do pierwszej krwi. Trzeba było jednak interweniować i rozdzielać walczące konie, bo widać było, że żaden się nie podda, póki nie padnie. Z narażeniem życia ojciec z Mirkiem rozdzielali zacietrzewione i zapamiętałe w walce konie. A później sprawa przyschła – obchodziły się łukiem i żaden nie prowokował nowej bitki. Myślę, że się nawet szanowały w tej swojej nienawiści. Inaczej Morus potraktował Heńka – tłukł swój worek treningowy, aż się do niego przywiązał. Mimo początkowych ostrych sparringów Morus z Heńkiem stali się przyjaciółmi od serca – stali razem w boksie, a gdy jeden wychodził na jazdę, drugi gamoń rżał za nim jak źrebak za matką. Jeśli Morus pasł się na pastwisku, a Heniek wracał z terenu, to nie było sensu wstawiać go do boksu, trzeba było puścić do kumpla, bo inaczej kręcił się po boksie jak błędna owca i wołał. A początkowo Morus regularnie prał Heńka z pomocą swojej matki Morwy. I robił to z premedytacją i misternym planem. Otwierał swój boks kopiąc drzwiczki tak długo, aż poluzowała się zasuwka (a to trwało nawet godzinę), wychodził na korytarz, zębami otwierał zasuwę boksu Morwy, potem otwierał Heńka, który już na odgłos kopania zaczynał się pocić ze strachu, a gdy Morus z Morwą wchodziły do jego boksu to już prawie siedział we własnym żłobie. Morwa przyciskała Henia do ściany, Morus spuszczał mu łomot, gdy ten nie miał jak się bronić. Rozrywka wspaniała. Na pastwisku Morus Heńka ignorował – po co teraz tłuc ciamajdę, wieczorem w stajni mu dołożę. Gdy boks Morusa zaczęliśmy wiązać sznurkiem, by zasuwka się nie wysuwała cała atrakcja została zapomniana, a z czasem między końmi narodziła się wielka i nieskończona miłość. Morus, Heniek i Minka byli swoim stadem. Takich dwóch jak ich trzech nie ma ani jednego. Z wielkich przyjaźni i wzajemnych uzależnień Morus i Heniek byli na drugim miejscu, zaraz po Arbie i Kasztanie. Więcej aż takich wiernych przyjaźni w naszym stadzie nie pamiętam. A wrogie nastawienie i wzajemna niechęć wielu koniom towarzyszy po dziś dzień. Czubajka i Czarka nie znoszą się nawzajem, choć to córka i matka. Bolek nie lubi Lindy i gdy tylko ma okazję zaraz ją ostro przegania. Mieliśmy problem z kryciem, bo za żadne skarby nie chciał z nią łazić po pastwisku tylko tępił ją na każdym kroku i odganiał. Dopiero odpowiedni dzień rui pozwolił mu przełamać niechęć. Góral jest regularnie prany przez inne konie i już się z tym pogodził. Trzyma się tych, które go tolerują. Przyjaźni nie zawarł żadnej od śmierci Gardena. Horpyny nikt nie lubi. Serio. No, może Faramuszka. Ale to i tak jednostronne – Horpyna nie lubi nikogo. A Raszdiego lubią wszyscy. On jest tak sympatyczny i bezkonfliktowy, że chyba nawet nikomu nie przyszłoby do głowy go tępić. Może dzielić boks z każdym koniem – nikomu nie działa na nerwy i nikogo nie zaczepia prowokując kłótnie. Uwielbiam wdrapywać się na stojący przed stajnią ciągnik (najlepiej załadowany belami słomy) i obserwować stado na pastwisku. Mogłabym tak siedzieć godzinami. To lepsze i ciekawsze niż niejeden kinowy hit. Tylko popcornu mi brakuje. Wydaje się, że konie po prostu się pasą, a ile tam się dzieje. Zapraszam chętnych na seans do nas, do Ustki. Trzydziestka na pastwisku i mamy National Geographic na żywo. Me gusta!
Fot. Kasia Sikorska # Garden & Talar, Sikorska Photography
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI