Rozprężenie / Rozluźnienie / Rozgrzewka – pRRRawidłowy tRRRening
Zdarzało mi się obserwować różne jazdy na padoku. I te pod okiem instruktora i samodzielne. Jeździłam też u różnych trenerów i dużo jeździłam sama. Mam przecież taką możliwość – biorę konia, którego chcę i idę na padok. Mama włożyła dużo pracy w moją naukę. Pamiętam, jak na egzaminie wstępnym na kurs instruktorski egzaminator powiedział, że do mnie jedynej trener się przyłożył. Padałam na zęby, a mama tylko zmieniała mi konie i wymagała coraz więcej. Cieszyłam się, gdy widziałam, że zmieniony po Heńku Raszdi ma już dość skoków, a mama komenderowała: „Występuj go i przyprowadź Czubajkę”. Dopiero, gdy widziała, że moje zmęczenie zaczyna szkodzić technice, odpuszczała. Potem jeździłam już samodzielnie. Kiedy dziś przypominam sobie, jaki beznadziejny robiłam własny trening, jest mi wstyd. Dlatego, w imię koni na których jeździłam i tych, na których Wy jeździcie, piszę ten post. Przeczytajcie i trenujcie prawidłowo. Jeśli macie swoje konie, upewnicie się, że pracujecie na nich tak, jak trzeba. Jeśli macie swojego trenera, sprawdźcie, czy on wie, co robi.
Bez względu na to, czego ma dotyczyć trening (skoki, dresaż) najważniejsza jest rozgrzewka. Koń wychodzi ze stajni, a wszystkie jego mięśnie i stawy są nierozgrzane, sztywne. Stawy, ścięgna i wiązadła muszą się rozluźnić, prawidłowo ukrwić. O tym, dlaczego stawy konia potrzebują rozgrzewki, by dobrze rozprowadzić mazidło stawowe pisałam tutaj. Aparat ruchowy konia należy zawsze i bezwzględnie rozgrzać! Pomijanie rozgrzewki jest przyczyną urazów, kontuzji, naderwania ścięgien i więzadeł. W godzinnym treningu początkowy stęp powinien trwać ok. 10 minut. W tym czasie stępujesz równo, żwawym marszem, by pobudzić konia do pracy, ale wodze masz luźne, długie. Zbierasz je, gdy minie ten przeznaczony dla mięśni czas. Teraz możesz przejść do kłusa – na lekkim kontakcie, energicznie i żywo na długich prostych odcinkach i obszernych woltach, by powyginać konia, zmotywować go do włączenia motoru i podstawienia zadu. Gdy koń zaczyna się rozluźniać, a uwierz, że to poczujesz, możesz zacząć pracę w galopie. Najlepiej rozluźnisz grzbiet konia robiąc dużo przejść kłus-galop i na odwrót. Tego też nauczyła mnie mama – jak najwięcej przejść, dużo zmian biegów. Gaz i redukcja. Możesz też włączyć serpentyny, wężyki, ustępowanie od łydki. Te ćwiczenia mają na celu rozluźnienie konia, tzw. rozprężenie. Powodują, że koń zaczyna pracować, sprężynować grzbietem, staje się gotowy do cięższych zadań. Dodatkowo i jeździec ma czas, by się rozluźnić, a wszystkie stresy i problemy dnia zostawić za sobą. W ten sposób kontakt z koniem staje się harmonią, a nie mechaniczną pracą bez udziału mózgu. Na koniec takiej pracy konia masz rozgrzanego, rozluźnionego, z podstawionym zadem i ustawionego na wędzidle. Gratuluję. Właśnie skończyłeś fazę rozprężenia. Teraz możesz zacząć pracować. Dopiero teraz. Jeśli wliczymy tu obowiązkowe 10 minut stępa na długiej wodzy to cała faza rozprężania trwa około 25-30 minut, choć to sprawa dość indywidualna i od konia zależy, kiedy będzie gotowy do ambitnej pracy.Właściwej pracy nie można zacząć pomijając ten etap. Jeśli chcesz coś osiągnąć, to inaczej się nie da, uwierz. Ja czasem zastępuję opisane ćwiczenia np. pracą na lonży (oczywiście po występowaniu!) lub, ponieważ nie jestem fanką kręcenia się po padoku, krótkim spacerkiem w terenie. Wszystkie etapy rozprężenia można przecież przeprowadzić w lesie, na łące czy polanie. Ale pominąć ich po prostu nie można.
Po rozluźnieniu konia i wyostrzeniu jego uwagi zaczyna się praca właściwa. W zależności od tego, co na dziś zaplanowałeś, pracujesz z koniem i doskonalisz umiejętności swoje i jego. Nie wnikam, ale pamiętaj, że chwila stępu na luźnej wodzy jest przez konia traktowana jak nagroda. Nie bądź w tym oszczędny.
Na koniec przeznaczasz znów 10 minut na występowanie konia na długiej wodzy. Koń wyciąga szyję, możesz pomasować mu ją kostkami dłoni zwiniętej w pięść. Stygnie, rozluźnia napięcia, odpoczywa. To mój ulubiony moment treningu. Głupio brzmi, ale naprawdę to lubię. A najbardziej moment dawania długiej wodzy, gdy koń wyciąga za wędzidłem łeb aż do ziemi, szukając kontaktu.
Błędy, jakie kiedyś popełniałam były z gatunku grzechów ciężkich, a wynikały nie z premedytacji, lecz niewiedzy. Gdzieś tam obiło mi się o uszy, że konia trzeba występować, więc bezmyślnie łaziłam bez celu po padoku, na koniu z oślimi uszami, który właściwie pode mną spał. Pracę zaczynałam na koniu, który był zupełnie nieustawiony na pomoce, nie wszedł na wędzidło i nie podstawił zadu. Rozluźnienia żadnego. O występowaniu koniny na koniec też pamiętałam, stygł więc pode mną, choć grzbiet miał i tak sztywny, a szyję musiał wyciągnąć, bo była po prostu zastygła od trzymania łba w jednej, wymuszonej pozycji. Rozprężenia, rozluźnienia brakowało przecież od początku. I co ja chciałam osiągnąć? Koń nie był gotowy, nie był nawet skoncentrowany, skupiony na mnie. Prostą drogą zmierzałam donikąd. Nie masz mapy, GPS? Możesz bawić się w Kolumba, ale wątpliwe byś trafił, gdzie trzeba. Chcesz zawinąć do portu, który stawiasz sobie za cel, to dokładnie przestudiuj mapę. Każdy koniarz powinien czytać, słuchać, uczyć się czyli badać mapę. Możesz się z czymś nie zgadzać, ale przeanalizuj. Życia nie starczy, by powiedzieć: „Wiem o koniach wszystko”. Moja jeździecka przygoda jest krótka, ale każdego dnia staję się mądrzejsza. Za 10 lat będę się wstydzić tego bloga, kto wie, tak jak teraz głupio mi za to, co robiłam i wiedziałam 10 lat temu. Wierzę jednak, że właśnie dzięki prowadzeniu bloga za 10 lat będę mądrzejsza. A kto wytrwa przy mnie będzie ten mój rozwój obserwował. I przy okazji rozwijał się sam.
Fot. W.Wołowicz # Linda
„Krew, pot i łzy” czyli opowieść o pewnej instruktorce
Nazywam się Ania i jestem instruktorką jazdy konnej… Ale to akurat wiecie. Lekcje ze mną są wiecznym głaskaniem Was po główkach i chwaleniem ponad miarę. Mam już nawet zestaw standardowych odzywek:
„Nie święci garnki lepią, każdy może jeździć konno” /nieprawda, nie każdy gamoniu, ale muszę mieć na kim zarabiać/
„Świetnie Ci idzie, nie zniechęcaj się, robisz postępy” /fajtłapo, dobrze, że koń jest mądrzejszy od Ciebie i wie,co ma robić/
„Pięknie, prawie perfekcyjnie, ale…” / Jezu Chryste, co to było?! Freestyle?! Do bani, nic z Ciebie nie będzie/
Ale każdy, kto miał ze mną lekcje na lonży, padoku czy był ze mną w terenie wie, że ja się nie denerwuję, nie krzyczę, uspokajam tchórzofretki i chwalę nawet minimalne postępy. Ulegam prośbom: „Proszę pani, ja nie chcę jechać na Chabrze, wolę Rozę” i staram się, żebyście byli zadowoleni, zrelaksowani i usatysfakcjonowani jazdą. Uśmiecham się szeroko, a mordercze instynkty duszę w sobie. A ostatnio nauczyłam się – NIE TĘDY DROGA!
Poznałam instruktorkę. Nie, nie instruktorkę, a Instruktorkę. Dziewczyna, która poświęciła koniom połowę swojego życia, a ponieważ nauki pobierała w Białym Borze, więc złamanych kości miała więcej niż ja mam zębów wliczając w to komplet przeszłych mlecznych i zestaw przyszłych sztucznych. Zawodniczka (Anka, trzymam kciuki za halowe w niedzielę, you go girl!), sędzia, organizator zawodów i, co dziś najważniejsze, instruktor jazdy konnej. I to taki, że sama mam ochotę zapisać się do niej na trening. Widocznie mam jakieś skłonności masochistyczne…
Treningi Anki noszą dumną nazwę „Krew, pot i łzy”. Uczniowie są trzymani żelazną ręką i tresowani, ale w taki sposób, że (paradoksalnie) bardzo im się to podoba! Pamiętacie artykuł o typach instruktorów? Anka jest perfekcyjnym miksem 5 z 10! Pierwszy raz spotkałam instruktora, który zadaje pisemne prace domowe! Serio, biedaki piszą wypracowania i przynoszą w zębach na zajęcia do sprawdzenia. I ustawiają się w kolejkach, by zapisać się na „Krew, pot i łzy”! Dlaczego do mnie nie ma kolejek? Przecież jestem tak miła i słodka, że sama nad sobą rzygam tęczą; przecież nie wymagam nic ponad siły i nikt u mnie nie roni ani krwi, ani łez; przecież nie krzyczę i utulam Was jak rozkoszne kociaczki, choć często w myślach koszę Was serią z kałacha.
Od dziś koniec! Będę Was zjadać na śniadanie i popijać Waszą krwią, potem i łzami! (chyba kiepsko przemyślałam to zdanie). Muszę tylko zaliczyć kilka treningów Ani jako słuchacz i podbudować strategię. A potem wezmę Was do galopu! Będę jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”! Nie, to cienias, będę po prostu jak Ania-rzeźniczka z treningów „Krew, pot i łzy”!
Mały cytat z bloga Ani:
klik-powiększenie, nie ogarniam photoshopa
Ania, instruktorko-rzeźniczko, możesz się ujawnić w komentarzu, ja mam tyle przyzwoitości, że ukryłam Twoje nazwisko. Jakiś biedny naiwniak dodał mnie do Waszej tajnej grupy na fejsie, najwyraźniej nieświadom faktu, że bloger żywi się takimi tematami. Coś czuję, że przytyję na diecie serwowanej w Waszej grupie. Sorry Winnetou (wiem, nie to plemię), ale prawda jest jedna: The weak are meat and the strong do eat :)
Fot. Kuba Lipczyński # Morgan
Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA