Zadziwiające, jak każdy nowy wpis generuje mi pomysły na nową opowieść. Nie wiem, czy to ja tak lubię gadać, czy po prostu tyle opowieści w sobie noszę, ale jedno jest pewne – ten blog nie umrze śmiercią naturalną. Tematów mi nie zabraknie. Dziś opowiem Wam, jak kupowałam sobie wymarzonego konia.
Rzecz działa się już po śmierci Esauła, nadal pozostawałam bez własnego, czołowego konia i choć jeździłam na wielu z naszego stada, to wśród całej 30-tki nie mogłam znaleźć towarzysza, z którym mogłabym się blisko zaprzyjaźnić. W tym właśnie czasie zadzwonił do mamy znajomy handlarz z informacją, że ma nowe konie. Byliśmy wtedy zapchani koniną, nowa stajnia wciąż w budowie, stado tłoczyło się w korytarzu starej stajni z braku miejsca. Rodzice nie zamierzali dorzucać do stawki kolejnych zawalidróg, ale ponieważ obie z mamą jesteśmy ciekawskie to skorzystałyśmy z okazji na małą wycieczkę i pojechałyśmy obejrzeć konie. Absolutnie nie miałam wtedy zamiaru kupować konia; taki pomysł nawet mi do głowy nie przyszedł, choć czołowego nie miałam. Po co kupować, skoro jest 30 koni, na których mogę jeździć? Nie jestem małą dziewczynką i nie muszę mieć swojego własnego tęczowego jednorożca. A jednak. Okazało się, że w głębi duszy marzę o My Little Pony i wszystkie moje kolejne działania tylko uwypuklały ten dziecinny zamysł.
Handlarz pokazał nam kilka koni: przeciętnych, zaawansowanych wiekowo, bez szczególnych talentów. Na końcu wyprowadził wałacha, a mi zabiło mocniej serce. Koń był przepiękny: wysoki, mocny, na cienkich nogach i z małą, zgrabną główką. Był skarogniady – czarny jak kruk, a nogi do wysokości stawów skokowych miał przypalane rudym brązem; tak samo wybarwiony miał pysk. Między oczami miał śnieżnobiałą gwiazdkę. Był zdenerwowany nową sytuacją, więc rozglądał się wokół bystrymi oczami, uszy miał nastawione na sztorc i ogon w górze. Biegał na lonży jak skrzydlaty pegaz – w kłusie wysoko podnosił przednie nogi, faza zawieszenia była niemal namacalna; galop miał okrągły, miękki. Gdy tak biegał w kółko na lonży z rozdartymi chrapami i rżał, spojrzałam na mamę. Widziałam, że na niej też zrobił wrażenie. No nic, podziękowałyśmy i ruszyłyśmy w drogę powrotną. W samochodzie gadałyśmy jedna przez drugą – jaka uroda, piękny ruch, temperament. Mama ubolewała, że nie uda jej się przekonać ojca do zakupu; ja powoli snułam plan przekonania Kuby. Cały wieczór widok wałacha nie schodził mi sprzed oczu. Rano oznajmiłam Kubie, że zdecydowałam się wydać wszystkie swoje oszczędności na zakup konia. Uznał, że palma mi zdrowo odbija, ale nie protestował – rób, co chcesz, wywal kasę na kolejnego konia, skoro Ci zależy. Przedyskutowałam z mamą wszelkie za i przeciw i decyzja zapadła – jedziemy po konia. Wybrałam z bankomatu wszystkie oszczędności, wahając się w myślach nad rodzinnymi wczasami, które chciałam z tych pieniędzy opłacić. Pojechałyśmy. Handlarz zrobił wielkie oczy na nasz widok – przecież nie zdecydowałyśmy się na zakup, on już konia sprzedał. Byłam zrozpaczona. Wałach poszedł za 60% kwoty, którą byłam gotowa za niego dać. Zdaje się, że handlarz był w równie wielkiej rozpaczy, gdy mu powiedziałam, ile skłonna byłam zapłacić. Zadzwonił do faceta, który kupił konia, ale tamten nie był zainteresowany żadną propozycją – ani odkupieniem w wyższej cenie, ani wymianą na inne zwierzę, zero kooperacji. Wałacha kupił do bryczki i jest z niego zadowolony. Handlarz podał mi adres i nazwisko gościa – powiedział, że facet na jakiejś zapadłej wsi hoduje kury i od czasu do czasu zaprzęgiem jeździ. Wróciłyśmy z mamą do domu. O ile wcześniej jeszcze miałam jakieś wątpliwości, co do zasadności mojej zachcianki, to w obliczu niedostępności mojego marzenia, poczułam, że świat mi się wali. Wydawało mi się, że ten koń narodził się po to, by mnie na grzbiecie nosić. Kuba miał ubaw po pachy. Już w momencie moich targów z handlarzem, Kuba krztusił się ze śmiechu, gdy fachowo od razu rzuciłam cenę maksymalną, prawie połowę większą niż wycena handlarza. W nosie miałam kasę – chciałam konia! A tu taki klops. Nowy właściciel jawił mi się jako bezczelny cham, który podstępem mi konia sprzed nosa sprzątnął! W wyobraźni stworzyłam sobie oczywiście obrazek: biedny wieśniak, dumny właściciel kilku kur-niosek, trzyma konia w szopie i raz w tygodniu jeździ z jajami na targ. Uznałam, że pojadę do niego, zaoferuję tę zawrotną sumę za jego konia, a gdy machnę mu przed nosem gotówką, to jeszcze mnie z wdzięczności cmoknie w pierścień, że tak go wspomogłam finansowo. Następnego dnia wsiadłam w samochód i pojechałam do gościa, a Kuba, nadal w szoku z niedowierzania, że się tak zaparłam na tę chabetę, pomachał mi na pożegnanie. Znalazłam wiochę, o której już chyba Bóg i ludzie zapomnieli. Znalazłam też dom mojego kurzego biedaka. Zatkało mnie. To nie była wiejska chatynka łatana guanem. To był pałac, ogrodzony murem, z kamerami i pełnym monitoringiem, a na podjeździe stała fura Bonda. Tak, owszem, facet hodował kury. Miał, niech go szlag, największą fermę kurzą, jaką na oczy widziałam. Posesja jak u Carringtona. Posiedziałam chwilę w samochodzie pod bramą, a potem wrzuciłam wsteczny i wróciłam do domu. Nawet nie zadzwoniłam domofonem. Po co? Jeśli miałam nadzieję, że na widok żywej gotówki facet padnie na kolana i będzie bił przede mną pokłony, to chyba byłam nie w tej bajce. W domu przywitał mnie chóralny śmiech, a Kuba tarzał się po ziemi. Tylko mama była pełna zrozumienia: nie poddawaj się, do odważnych świat należy, dzwoń do gościa i negocjuj. Zachęcona cheerleaderskimi popisami mamy, zadzwoniłam. Wyjaśniłam sytuację, powiedziałam, że wiem, za ile konia kupił i ile ja mogę za niego dać. Facet był sympatyczny, ale parcia na interes życia nie miał:
-„Proszę pani, ja tego konia nie sprzedam ani za tyle ile pani daje, ani za dwukrotnie czy pięciokrotnie więcej. Ten koń to skarb, za żadne pieniądze go nie puszczę. Rozumiem panią, bo sam nie mogę uwierzyć, że mi się tak trafiło. Wałach jest piękny, zrównoważony, inteligentny i posłuszny, a rusza się jakby na paradzie szedł. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego.”
-„Rozumiem, ale w takim razie niech mi Pan tu nie opowiada, jaki to cud pan zdobył. Lepiej by mi się słuchało, jakby Pan powiedział, że koń jest kulawy, zaczął łysieć, a do tego ledwo łazi”.
-„To jak zacznie łysieć, to ja do Pani zadzwonię”.
Sympatyczny człowiek, naprawdę. Nienawidziłam go oczywiście, ale przyznaję, że załapał humor sytuacji w lot i odpowiadał żartami. W innych okolicznościach mogłabym się z nim zaprzyjaźnić, ale tak to pozwalałam sobie na luksus wieszania na nim psów. Cham i prostak, sprzątnął mi konia sprzed nosa, bezczelny cwaniak, niech upadnie mordą na jeża.
Sprawa mojego tęczowego kucyka nadal we mnie tkwiła. Kuba, widząc jak się gryzę, obiecał, że w prezencie przywiezie mi ogiera małopolskiego, którego wyszukał gdzieś głęboko w Polsce. Doceniałam gest, ale jak mała dziewczynka tupałam nogą: „Nie chcę! Miał być tamten, a tak to żaden!” Kobiecą logiką przetłumaczyłam sobie, że zakup konia to bezsensowny pomysł – mam trzydzieści koni do wyboru, po co mi trzydziesty pierwszy? Wałach był mi przeznaczony, inny koń to bezsens. Tego, że sam wałach był bezsensem, nie widziałam.
I tak sobie żyłam, chlipiąc w duchu za koniem, którego widziałam przez 15 minut, a uznałam za naznaczonego logo czubajka.pl na łbie. Aż pewnego dnia zadzwonił do mnie telefon:
-„Pani nadal chce tego konia, co nie łysieje?”
-„A nadal nie łysieje?”
Roześmiana i podekscytowana pobiegłam do Kuby. Kupuję konia! Jedziemy, zaczepiaj bukmankę, mój koń na mnie czeka! Kuba ściągał mnie na ziemię: „Opanuj się, nie zastanawia Cię, dlaczego facet nagle chce się pozbyć konia? Coś tu ewidentnie śmierdzi.” Wyśmiałam go. Facet ma problemy finansowe, sam się przyznał, halę nową stawia i gotówki potrzebuje. Kuba popukał się w głowę, ale nauczony doświadczeniem pożycia małżeńskiego z takim wulkanem emocji, jakim jestem, poszedł zaczepiać bukmankę, kręcąc z politowaniem głową. Mama też była sceptyczna, ale ja już miałam w ręku kopertę z moimi oszczędnościami i przebierałam nogami w miejscu, ciesząc się, że jadę po swojego rumaka. Na miejscu Kuba z mamą mieli okazję obejrzeć z bliska posiadłość Carringtona. Sam Carrington okazał się wesołym człowiekiem, sypiąc żartami o łysej szkapie wyprowadził ze stajni wałacha. Mojego wałacha. Tego, który miał na imię Koń Ani Lipczyńskiej. Trochę oklapłam. Koń, jak koń. Przeciętny kłapak zmęczony życiem. Kuba, który go wcześniej nie widział, spojrzał na mnie i mamę, jak na dwie idiotki. To tę chabetę opisywałyśmy jako najszlachetniejszego rumaka, którego kopyta dotykały ziemi? Pieniądze, które miałam w kieszeni, nagle wydały mi się mocno przesadzone. Osiodłałam konia, który stał spokojnie jak kukiełka i nie okazywał żadnego zainteresowania tym, co się wokół dzieje. Mama podeszła bliżej i bez słowa wskazała na jego bok: chodził ciężko, zapadał się mocno, gdy koń robił wdech. Podeszłam do pyska – z nosa ciekły mu bezbarwne smarki. Carrington, na mój pytający wzrok wyjaśnił, że wałaszek się zaziębił, katar i tyle. Wsiadłam bez słowa. Pojeździłam na nim chwilę na placu, po zagalopowaniu koń sprawiał wrażenie, że ma ochotę wypluć własne płuca. Carrington dowodził jeszcze, że to tylko przeziębienie, wczoraj konik był podobno jeszcze jak ta lala. Podkuruję go i będę miała wierzchowca jak złoto. Zrezygnowana zaproponowałam, żeby go sam podkurował i za dwa tygodnie przyjadę i wezmę, zdrowego jak koń. O, do tego czasu to on już stu kupców znajdzie. Życzyłam mu powodzenia i wróciłam do domu z kasą w kieszeni. Kupca nie znalazł, dychawica pogrążyła zwierzaka na maksa. To był ten powód, dla którego nagle zmienił zdanie i zdecydował się sprzedać mi konia, którego zarzekał się nie wypuszczać z rąk za żadne pieniądze. I tak się skończyła moja przygoda z kupowaniem własnego konia.
Pełna współczucia mama w ramach pocieszenia dała mi Sukcesję. Nie pocieszyło mnie to wtedy, ale dziś wiem, że jak zwykle miałam w życiu szczęście. Suzi jest dobrym czołowym. Nie przyjacielem, ale wzorowym partnerem. A ja wiem już, że nic na siłę. Mam całe stado koni, na których grzbiet mogę zarzucić swoje siodło. Wiem, że kiedyś włożę je na grzbiet konia, który będzie drugim Esaułem. Wiem.
Jak kupowałam sobie konia
Zadziwiające, jak każdy nowy wpis generuje mi pomysły na nową opowieść. Nie wiem, czy to ja tak lubię gadać, czy po prostu tyle opowieści w sobie noszę, ale jedno jest pewne – ten blog nie umrze śmiercią naturalną. Tematów mi nie zabraknie. Dziś opowiem Wam, jak kupowałam sobie wymarzonego konia.
Rzecz działa się już po śmierci Esauła, nadal pozostawałam bez własnego, czołowego konia i choć jeździłam na wielu z naszego stada, to wśród całej 30-tki nie mogłam znaleźć towarzysza, z którym mogłabym się blisko zaprzyjaźnić. W tym właśnie czasie zadzwonił do mamy znajomy handlarz z informacją, że ma nowe konie. Byliśmy wtedy zapchani koniną, nowa stajnia wciąż w budowie, stado tłoczyło się w korytarzu starej stajni z braku miejsca. Rodzice nie zamierzali dorzucać do stawki kolejnych zawalidróg, ale ponieważ obie z mamą jesteśmy ciekawskie to skorzystałyśmy z okazji na małą wycieczkę i pojechałyśmy obejrzeć konie. Absolutnie nie miałam wtedy zamiaru kupować konia; taki pomysł nawet mi do głowy nie przyszedł, choć czołowego nie miałam. Po co kupować, skoro jest 30 koni, na których mogę jeździć? Nie jestem małą dziewczynką i nie muszę mieć swojego własnego tęczowego jednorożca. A jednak. Okazało się, że w głębi duszy marzę o My Little Pony i wszystkie moje kolejne działania tylko uwypuklały ten dziecinny zamysł.
Handlarz pokazał nam kilka koni: przeciętnych, zaawansowanych wiekowo, bez szczególnych talentów. Na końcu wyprowadził wałacha, a mi zabiło mocniej serce. Koń był przepiękny: wysoki, mocny, na cienkich nogach i z małą, zgrabną główką. Był skarogniady – czarny jak kruk, a nogi do wysokości stawów skokowych miał przypalane rudym brązem; tak samo wybarwiony miał pysk. Między oczami miał śnieżnobiałą gwiazdkę. Był zdenerwowany nową sytuacją, więc rozglądał się wokół bystrymi oczami, uszy miał nastawione na sztorc i ogon w górze. Biegał na lonży jak skrzydlaty pegaz – w kłusie wysoko podnosił przednie nogi, faza zawieszenia była niemal namacalna; galop miał okrągły, miękki. Gdy tak biegał w kółko na lonży z rozdartymi chrapami i rżał, spojrzałam na mamę. Widziałam, że na niej też zrobił wrażenie. No nic, podziękowałyśmy i ruszyłyśmy w drogę powrotną. W samochodzie gadałyśmy jedna przez drugą – jaka uroda, piękny ruch, temperament. Mama ubolewała, że nie uda jej się przekonać ojca do zakupu; ja powoli snułam plan przekonania Kuby. Cały wieczór widok wałacha nie schodził mi sprzed oczu. Rano oznajmiłam Kubie, że zdecydowałam się wydać wszystkie swoje oszczędności na zakup konia. Uznał, że palma mi zdrowo odbija, ale nie protestował – rób, co chcesz, wywal kasę na kolejnego konia, skoro Ci zależy. Przedyskutowałam z mamą wszelkie za i przeciw i decyzja zapadła – jedziemy po konia. Wybrałam z bankomatu wszystkie oszczędności, wahając się w myślach nad rodzinnymi wczasami, które chciałam z tych pieniędzy opłacić. Pojechałyśmy. Handlarz zrobił wielkie oczy na nasz widok – przecież nie zdecydowałyśmy się na zakup, on już konia sprzedał. Byłam zrozpaczona. Wałach poszedł za 60% kwoty, którą byłam gotowa za niego dać. Zdaje się, że handlarz był w równie wielkiej rozpaczy, gdy mu powiedziałam, ile skłonna byłam zapłacić. Zadzwonił do faceta, który kupił konia, ale tamten nie był zainteresowany żadną propozycją – ani odkupieniem w wyższej cenie, ani wymianą na inne zwierzę, zero kooperacji. Wałacha kupił do bryczki i jest z niego zadowolony. Handlarz podał mi adres i nazwisko gościa – powiedział, że facet na jakiejś zapadłej wsi hoduje kury i od czasu do czasu zaprzęgiem jeździ. Wróciłyśmy z mamą do domu. O ile wcześniej jeszcze miałam jakieś wątpliwości, co do zasadności mojej zachcianki, to w obliczu niedostępności mojego marzenia, poczułam, że świat mi się wali. Wydawało mi się, że ten koń narodził się po to, by mnie na grzbiecie nosić. Kuba miał ubaw po pachy. Już w momencie moich targów z handlarzem, Kuba krztusił się ze śmiechu, gdy fachowo od razu rzuciłam cenę maksymalną, prawie połowę większą niż wycena handlarza. W nosie miałam kasę – chciałam konia! A tu taki klops. Nowy właściciel jawił mi się jako bezczelny cham, który podstępem mi konia sprzed nosa sprzątnął! W wyobraźni stworzyłam sobie oczywiście obrazek: biedny wieśniak, dumny właściciel kilku kur-niosek, trzyma konia w szopie i raz w tygodniu jeździ z jajami na targ. Uznałam, że pojadę do niego, zaoferuję tę zawrotną sumę za jego konia, a gdy machnę mu przed nosem gotówką, to jeszcze mnie z wdzięczności cmoknie w pierścień, że tak go wspomogłam finansowo. Następnego dnia wsiadłam w samochód i pojechałam do gościa, a Kuba, nadal w szoku z niedowierzania, że się tak zaparłam na tę chabetę, pomachał mi na pożegnanie. Znalazłam wiochę, o której już chyba Bóg i ludzie zapomnieli. Znalazłam też dom mojego kurzego biedaka. Zatkało mnie. To nie była wiejska chatynka łatana guanem. To był pałac, ogrodzony murem, z kamerami i pełnym monitoringiem, a na podjeździe stała fura Bonda. Tak, owszem, facet hodował kury. Miał, niech go szlag, największą fermę kurzą, jaką na oczy widziałam. Posesja jak u Carringtona. Posiedziałam chwilę w samochodzie pod bramą, a potem wrzuciłam wsteczny i wróciłam do domu. Nawet nie zadzwoniłam domofonem. Po co? Jeśli miałam nadzieję, że na widok żywej gotówki facet padnie na kolana i będzie bił przede mną pokłony, to chyba byłam nie w tej bajce. W domu przywitał mnie chóralny śmiech, a Kuba tarzał się po ziemi. Tylko mama była pełna zrozumienia: nie poddawaj się, do odważnych świat należy, dzwoń do gościa i negocjuj. Zachęcona cheerleaderskimi popisami mamy, zadzwoniłam. Wyjaśniłam sytuację, powiedziałam, że wiem, za ile konia kupił i ile ja mogę za niego dać. Facet był sympatyczny, ale parcia na interes życia nie miał:
-„Proszę pani, ja tego konia nie sprzedam ani za tyle ile pani daje, ani za dwukrotnie czy pięciokrotnie więcej. Ten koń to skarb, za żadne pieniądze go nie puszczę. Rozumiem panią, bo sam nie mogę uwierzyć, że mi się tak trafiło. Wałach jest piękny, zrównoważony, inteligentny i posłuszny, a rusza się jakby na paradzie szedł. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego.”
-„Rozumiem, ale w takim razie niech mi Pan tu nie opowiada, jaki to cud pan zdobył. Lepiej by mi się słuchało, jakby Pan powiedział, że koń jest kulawy, zaczął łysieć, a do tego ledwo łazi”.
-„To jak zacznie łysieć, to ja do Pani zadzwonię”.
Sympatyczny człowiek, naprawdę. Nienawidziłam go oczywiście, ale przyznaję, że załapał humor sytuacji w lot i odpowiadał żartami. W innych okolicznościach mogłabym się z nim zaprzyjaźnić, ale tak to pozwalałam sobie na luksus wieszania na nim psów. Cham i prostak, sprzątnął mi konia sprzed nosa, bezczelny cwaniak, niech upadnie mordą na jeża.
Sprawa mojego tęczowego kucyka nadal we mnie tkwiła. Kuba, widząc jak się gryzę, obiecał, że w prezencie przywiezie mi ogiera małopolskiego, którego wyszukał gdzieś głęboko w Polsce. Doceniałam gest, ale jak mała dziewczynka tupałam nogą: „Nie chcę! Miał być tamten, a tak to żaden!” Kobiecą logiką przetłumaczyłam sobie, że zakup konia to bezsensowny pomysł – mam trzydzieści koni do wyboru, po co mi trzydziesty pierwszy? Wałach był mi przeznaczony, inny koń to bezsens. Tego, że sam wałach był bezsensem, nie widziałam.
I tak sobie żyłam, chlipiąc w duchu za koniem, którego widziałam przez 15 minut, a uznałam za naznaczonego logo czubajka.pl na łbie. Aż pewnego dnia zadzwonił do mnie telefon:
-„Pani nadal chce tego konia, co nie łysieje?”
-„A nadal nie łysieje?”
Roześmiana i podekscytowana pobiegłam do Kuby. Kupuję konia! Jedziemy, zaczepiaj bukmankę, mój koń na mnie czeka! Kuba ściągał mnie na ziemię: „Opanuj się, nie zastanawia Cię, dlaczego facet nagle chce się pozbyć konia? Coś tu ewidentnie śmierdzi.” Wyśmiałam go. Facet ma problemy finansowe, sam się przyznał, halę nową stawia i gotówki potrzebuje. Kuba popukał się w głowę, ale nauczony doświadczeniem pożycia małżeńskiego z takim wulkanem emocji, jakim jestem, poszedł zaczepiać bukmankę, kręcąc z politowaniem głową. Mama też była sceptyczna, ale ja już miałam w ręku kopertę z moimi oszczędnościami i przebierałam nogami w miejscu, ciesząc się, że jadę po swojego rumaka. Na miejscu Kuba z mamą mieli okazję obejrzeć z bliska posiadłość Carringtona. Sam Carrington okazał się wesołym człowiekiem, sypiąc żartami o łysej szkapie wyprowadził ze stajni wałacha. Mojego wałacha. Tego, który miał na imię Koń Ani Lipczyńskiej. Trochę oklapłam. Koń, jak koń. Przeciętny kłapak zmęczony życiem. Kuba, który go wcześniej nie widział, spojrzał na mnie i mamę, jak na dwie idiotki. To tę chabetę opisywałyśmy jako najszlachetniejszego rumaka, którego kopyta dotykały ziemi? Pieniądze, które miałam w kieszeni, nagle wydały mi się mocno przesadzone. Osiodłałam konia, który stał spokojnie jak kukiełka i nie okazywał żadnego zainteresowania tym, co się wokół dzieje. Mama podeszła bliżej i bez słowa wskazała na jego bok: chodził ciężko, zapadał się mocno, gdy koń robił wdech. Podeszłam do pyska – z nosa ciekły mu bezbarwne smarki. Carrington, na mój pytający wzrok wyjaśnił, że wałaszek się zaziębił, katar i tyle. Wsiadłam bez słowa. Pojeździłam na nim chwilę na placu, po zagalopowaniu koń sprawiał wrażenie, że ma ochotę wypluć własne płuca. Carrington dowodził jeszcze, że to tylko przeziębienie, wczoraj konik był podobno jeszcze jak ta lala. Podkuruję go i będę miała wierzchowca jak złoto. Zrezygnowana zaproponowałam, żeby go sam podkurował i za dwa tygodnie przyjadę i wezmę, zdrowego jak koń. O, do tego czasu to on już stu kupców znajdzie. Życzyłam mu powodzenia i wróciłam do domu z kasą w kieszeni. Kupca nie znalazł, dychawica pogrążyła zwierzaka na maksa. To był ten powód, dla którego nagle zmienił zdanie i zdecydował się sprzedać mi konia, którego zarzekał się nie wypuszczać z rąk za żadne pieniądze. I tak się skończyła moja przygoda z kupowaniem własnego konia.
Pełna współczucia mama w ramach pocieszenia dała mi Sukcesję. Nie pocieszyło mnie to wtedy, ale dziś wiem, że jak zwykle miałam w życiu szczęście. Suzi jest dobrym czołowym. Nie przyjacielem, ale wzorowym partnerem. A ja wiem już, że nic na siłę. Mam całe stado koni, na których grzbiet mogę zarzucić swoje siodło. Wiem, że kiedyś włożę je na grzbiet konia, który będzie drugim Esaułem. Wiem.
Fot. Kuba Lipczyński
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI