Śmiechu warte cz. VI

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

No i kontynuujemy serię, która wzbudza Wasze największe zainteresowanie. „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”

Raz robiłam lekcję na lonżowniku, który był wtedy jeszcze drewniany, złożony z okorowanych drągów. Lekcja była dla dziecka, więc na lonży miałam konika polskiego – Lufkę. Lonżownik zamykany był jednym drągiem, niestety tak wysoko, że kobyłka bez problemu mieściła się pod nim.  Kilka prób ucieczki podjęła, gdyby nie lonża to zostawiłaby dzieciaka na drągu, a sama przelazła pod spodem do stajni. Byłam zmęczona ciągłym pilnowaniem lonży, więc poprosiłam rodziców dziecka, obserwujących lekcję,  by stanęli przed wyjściem. Wydawało mi się, że nie widząc drogi ucieczki Lufka odpuści z tym kombinowaniem. Rodzice stanęli przy dragu, opierając się o niego ramionami i pochyleni obserwowali zajęcia. Po kilku kółkach Lufkach zdawała się ignorować wyjście, a ja straciłam czujność. Jeszcze jedno kółko kłusem i Lufka znienacka wyrwała prosto na drąg. Przeszła taranem – dzieciak zawisł na drągu, rodzice fajtnęli do tyłu przygnieceni drągiem i własną córką, a Lufka bez żenady przeszła prosto po nich ciągnąc mnie za sobą. Mogę ją usprawiedliwić – w stajni rżał jej źrebak. Siebie usprawiedliwić nie mogę – po prostu byłam nieskupiona i zmęczona. Ale widok rodziców, którzy padają na plecy i przyjmują drąg na klaty – tak, do dzisiaj się śmieję, gdy to sobie przypomnę.

Pamiętam też wczasowiczkę, która cały czas męczyła nas o galop. Robiłam standardowe zagalopowanie w terenie, ale dla pani było wiecznie za krótko, za wolno, nie tak. Trzeba rozumieć podstawową zasadę – koń w godzinnym terenie nie może galopować non-stop. Jeśli całość zagalopowań złoży się razem w 10 minut, to uważam, że w zupełności wystarczy i jeźdźcowi i, co ważniejsze, koniowi. Nasze konie naprawdę intensywnie pracują w sezonie i nie mam serca gnać ich ostro, tym bardziej, że zazwyczaj poziom grupy jest hmmm, inaczej zaawansowany. Ta wczasowiczka skarżyła się, narzekała, wiecznie z karpiem na twarzy manifestowała swoje niezadowolenie z wczasów. Ojciec jest twardy – najchętniej oddałby jej kasę i kazał opuścić pensjonat. Wszyscy mieliśmy dość tych skarg i awantur. Mama zdecydowała – kazała mi dobrać grupę i zrobić taki galop, by babka raz na zawsze zaspokoiła swoją żądzę extreme. Grupę złożyłam pewną – stali klienci i kilka dziewczyn ze starej szkółki jeździeckiej. Wszystkich lojalnie uprzedziłam, że galop będzie ostry i nie na prostych lecz zakrętach. Mieli mnie obserwować i przygotować się na zwroty śledząc mój dosiad w siodle. Przy pierwszym zagalopowaniu (na wszelki wypadek na piaszczystym dukcie) skręciłam znienacka w leśną ścieżkę. Przygotowani jeźdźcy zgrabnie balansowali, pani galopada wyleciała z siodła jak z procy. Kazałam wsiadać i ledwo włożyła nogę w strzemię zerwałam się znowu do galopu. Kolejny ostry skręt i znowu gleba. Dałam jej chwilę i zagalopowałam znowu na wąskiej ścieżynce sąsiadującej z karczowiskiem. Nagłe przejście do kłusa (bez ostrzeżenia w postaci uniesionej ręki) i Pani Galopada leży. Nie odzywała się słowem, a ponieważ była już zmęczona i mięśnie jej mdlały to kolejny raz spadła mi zupełnie nieplanowo – w kłusie. Gdy dosiadła Heńka ponownie (konia dobrała mama, kto go pamięta, ten wie, że był to strzał w dziesiątkę) odezwała się skromnie: „Myślę, że możemy pojechać stępem, tu jest tak pięknie, chciałabym popodziwiać widoki”. Malowniczo było, fakt. Teraz nie mogę już tam jeździć, nadleśnictwo zakazało, ale widoki były piękne – morski pejzaż z góry, z klifu.  Pani Galopada została u nas jeszcze prawie tydzień – w tereny jeździła z grupą stępo-kłusa i ani razu nie wspomniała o galopie. Wyleczyliśmy ją z popędu do pędu, choć kolejny raz już do nas nie przyjechała. Nikt nie tęsknił.

Innym razem poprosiłam dziewczynę ze szkółki jeździeckiej, by przyniosła mi siodło Agaty – mini kulbakę dla kucyka szetlandzkiego. Jeździła u nas już jakiś czas, konie znała, a Agatkę widziała przecież stojącą u mojej nogi jak piesek. Zatkało mnie, gdy zobaczyłam jak dziewczyna wychodzi z siodlarni dźwigając kulbakę Arby – razem z sakwami, trokami, napierśnikiem i innymi „kablami” to ustrojstwo ważyło prawie 20kg i było tak wielkie, że kuca szetlandzkiego mogłabym pod tym ukryć. Widząc znak zapytania w moich oczach dziewczyna się zdziwiła: „To nie jest kulbaka Agatki?”

Wielu naszych jeźdźców jest tak bystrych, że Nefryt wygrałby z nimi w warcaby. Kiedyś jeden taki bystrzak przyprowadził z pastwiska Raszdiego. Zamiast wprowadzić go do boksu, otworzył mu drzwiczki i puścił, czekając aż koń zamelduje się w boksie sam. Raszdi, mając wybór, zdecydował, że wraca na pastwisko – zakręcił się w miejscu i spokojnym krokiem udał się  z powrotem na łąkę. Co zrobił bystrzak? Złapał odchodzącego konia za ogon i uwieszony, zapierając się nogami, próbował go zatrzymać. Raszdi jest wyjątkowo kochany – zamiast zasunąć mu kopa w szczękę, po prostu zignorował nieudolne ciągnięcie i spokojnie kontynuował marsz wlekąc za sobą te sztuczne brony.

Bystrzaki odwalają najlepsze numery. Ręce opadają. W momencie, gdy się to dzieje, to wściekam się tak, że mi para bucha z uszu. Potem jednak, gdy emocje już opadną i nikt nie ucierpi (ani człowiek, ani koń) wspomnienia umilają rodzinne wieczory. Co my byśmy bez takich bystrzaków robili? Mój ulubiony bystrzak prowadząc konia po terenie do drugiej stajni był tak zaaferowany, że nie patrzył pod nogi. Wlazł prosto w wiadro z wodą ustawione obok silosa (Mirek moczy koniom owies, bo od kurzu dużo koniny nam kaszle). Jedna noga w wiadrze, łomot niesamowity, wystraszona Linda zerwała się z miejsca – ale bystrzak nie da sobie w kaszę dmuchać – z wiadrem na nodze wisi u pyska kobyły i daje się wlec nieporadnie ciągnąc za sobą wiadro. W rezultacie Linda cofając się w panice (hałas od wiadra, kałuża pod nogami, ból w pysku od wędzidła) straciła pod nogami brukowany chodnik i wpadła w miękki piach wywalając się na bok. Padając skosiła nogami bystrzaka, który fajtnął widowiskowo w żywopłot. Przerażona klacz zerwała się i ruszyła na oślep – prosto w belę słomy. To ją wyhamowało na tyle, że zdążyłam podbiec i złapać wodze. Drżącą i spoconą, odprowadziłam do boksu. Bystrzak w żywopłocie skręcił sobie nogę na tym wiadrze. Pomagałam mu wstać – razem z Mirkiem, który klął w żywe kamienie, że mu wiadro pogiął wandal jeden. Przyznam tylko, że jak już facet ochłonął, to przeprosił nas za to zamieszanie i swoją nieuwagę, dodając: „Aż żałuję, że nie widziałem tego z boku – jak kuśtykam z nogą w wiadrze i lecę na łeb w żywopłot”. Piękny widok! Kuba dostał czkawki ze śmiechu, gdy mu opisałam sytuację. Szkoda, że Linda takiego ubawu nie miała, a przy silosie profilaktycznie płoszyła się przez kilka następnych tygodni.

Jesienno-zimową porą szczególnie brak mi bystrzaków. To ten wielki minus braku krytej ujeżdżalni. Choć nasze konie uważają to za wielki plus. Od listopada do lutego pracują nad kondycją pastwiskową, poważna robota zaczyna się wiosną. Dobrze, że można sobie chociaż powspominać letnich dostawców rozrywki :)

Fot. Kuba Lipczyński # Nefryt