Nazywam się Ania i jestem instruktorką jazdy konnej… Ale to akurat wiecie. Lekcje ze mną są wiecznym głaskaniem Was po główkach i chwaleniem ponad miarę. Mam już nawet zestaw standardowych odzywek:
„Nie święci garnki lepią, każdy może jeździć konno” /nieprawda, nie każdy gamoniu, ale muszę mieć na kim zarabiać/
„Świetnie Ci idzie, nie zniechęcaj się, robisz postępy” /fajtłapo, dobrze, że koń jest mądrzejszy od Ciebie i wie,co ma robić/
„Pięknie, prawie perfekcyjnie, ale…” / Jezu Chryste, co to było?! Freestyle?! Do bani, nic z Ciebie nie będzie/
Ale każdy, kto miał ze mną lekcje na lonży, padoku czy był ze mną w terenie wie, że ja się nie denerwuję, nie krzyczę, uspokajam tchórzofretki i chwalę nawet minimalne postępy. Ulegam prośbom: „Proszę pani, ja nie chcę jechać na Chabrze, wolę Rozę” i staram się, żebyście byli zadowoleni, zrelaksowani i usatysfakcjonowani jazdą. Uśmiecham się szeroko, a mordercze instynkty duszę w sobie. A ostatnio nauczyłam się – NIE TĘDY DROGA!
Poznałam instruktorkę. Nie, nie instruktorkę, a Instruktorkę. Dziewczyna, która poświęciła koniom połowę swojego życia, a ponieważ nauki pobierała w Białym Borze, więc złamanych kości miała więcej niż ja mam zębów wliczając w to komplet przeszłych mlecznych i zestaw przyszłych sztucznych. Zawodniczka (Anka, trzymam kciuki za halowe w niedzielę, you go girl!), sędzia, organizator zawodów i, co dziś najważniejsze, instruktor jazdy konnej. I to taki, że sama mam ochotę zapisać się do niej na trening. Widocznie mam jakieś skłonności masochistyczne…
Treningi Anki noszą dumną nazwę „Krew, pot i łzy”. Uczniowie są trzymani żelazną ręką i tresowani, ale w taki sposób, że (paradoksalnie) bardzo im się to podoba! Pamiętacie artykuł o typach instruktorów? Anka jest perfekcyjnym miksem 5 z 10! Pierwszy raz spotkałam instruktora, który zadaje pisemne prace domowe! Serio, biedaki piszą wypracowania i przynoszą w zębach na zajęcia do sprawdzenia. I ustawiają się w kolejkach, by zapisać się na „Krew, pot i łzy”! Dlaczego do mnie nie ma kolejek? Przecież jestem tak miła i słodka, że sama nad sobą rzygam tęczą; przecież nie wymagam nic ponad siły i nikt u mnie nie roni ani krwi, ani łez; przecież nie krzyczę i utulam Was jak rozkoszne kociaczki, choć często w myślach koszę Was serią z kałacha.
Od dziś koniec! Będę Was zjadać na śniadanie i popijać Waszą krwią, potem i łzami! (chyba kiepsko przemyślałam to zdanie). Muszę tylko zaliczyć kilka treningów Ani jako słuchacz i podbudować strategię. A potem wezmę Was do galopu! Będę jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”! Nie, to cienias, będę po prostu jak Ania-rzeźniczka z treningów „Krew, pot i łzy”!
Zauważyłam też,że im bardziej się drę ( już nie krzyczę, bo krzyk to przy tym cisza ) to oni się bardziej cieszą :P Aż strach pomyśleć gdybym zaczęła ich bić ! :P
klik-powiększenie, nie ogarniam photoshopa
Ania, instruktorko-rzeźniczko, możesz się ujawnić w komentarzu, ja mam tyle przyzwoitości, że ukryłam Twoje nazwisko. Jakiś biedny naiwniak dodał mnie do Waszej tajnej grupy na fejsie, najwyraźniej nieświadom faktu, że bloger żywi się takimi tematami. Coś czuję, że przytyję na diecie serwowanej w Waszej grupie. Sorry Winnetou (wiem, nie to plemię), ale prawda jest jedna: The weak are meat and the strong do eat :)
„Krew, pot i łzy” czyli opowieść o pewnej instruktorce
Nazywam się Ania i jestem instruktorką jazdy konnej… Ale to akurat wiecie. Lekcje ze mną są wiecznym głaskaniem Was po główkach i chwaleniem ponad miarę. Mam już nawet zestaw standardowych odzywek:
„Nie święci garnki lepią, każdy może jeździć konno” /nieprawda, nie każdy gamoniu, ale muszę mieć na kim zarabiać/
„Świetnie Ci idzie, nie zniechęcaj się, robisz postępy” /fajtłapo, dobrze, że koń jest mądrzejszy od Ciebie i wie,co ma robić/
„Pięknie, prawie perfekcyjnie, ale…” / Jezu Chryste, co to było?! Freestyle?! Do bani, nic z Ciebie nie będzie/
Ale każdy, kto miał ze mną lekcje na lonży, padoku czy był ze mną w terenie wie, że ja się nie denerwuję, nie krzyczę, uspokajam tchórzofretki i chwalę nawet minimalne postępy. Ulegam prośbom: „Proszę pani, ja nie chcę jechać na Chabrze, wolę Rozę” i staram się, żebyście byli zadowoleni, zrelaksowani i usatysfakcjonowani jazdą. Uśmiecham się szeroko, a mordercze instynkty duszę w sobie. A ostatnio nauczyłam się – NIE TĘDY DROGA!
Poznałam instruktorkę. Nie, nie instruktorkę, a Instruktorkę. Dziewczyna, która poświęciła koniom połowę swojego życia, a ponieważ nauki pobierała w Białym Borze, więc złamanych kości miała więcej niż ja mam zębów wliczając w to komplet przeszłych mlecznych i zestaw przyszłych sztucznych. Zawodniczka (Anka, trzymam kciuki za halowe w niedzielę, you go girl!), sędzia, organizator zawodów i, co dziś najważniejsze, instruktor jazdy konnej. I to taki, że sama mam ochotę zapisać się do niej na trening. Widocznie mam jakieś skłonności masochistyczne…
Treningi Anki noszą dumną nazwę „Krew, pot i łzy”. Uczniowie są trzymani żelazną ręką i tresowani, ale w taki sposób, że (paradoksalnie) bardzo im się to podoba! Pamiętacie artykuł o typach instruktorów? Anka jest perfekcyjnym miksem 5 z 10! Pierwszy raz spotkałam instruktora, który zadaje pisemne prace domowe! Serio, biedaki piszą wypracowania i przynoszą w zębach na zajęcia do sprawdzenia. I ustawiają się w kolejkach, by zapisać się na „Krew, pot i łzy”! Dlaczego do mnie nie ma kolejek? Przecież jestem tak miła i słodka, że sama nad sobą rzygam tęczą; przecież nie wymagam nic ponad siły i nikt u mnie nie roni ani krwi, ani łez; przecież nie krzyczę i utulam Was jak rozkoszne kociaczki, choć często w myślach koszę Was serią z kałacha.
Od dziś koniec! Będę Was zjadać na śniadanie i popijać Waszą krwią, potem i łzami! (chyba kiepsko przemyślałam to zdanie). Muszę tylko zaliczyć kilka treningów Ani jako słuchacz i podbudować strategię. A potem wezmę Was do galopu! Będę jak Tommy Lee Jones w „Ściganym”! Nie, to cienias, będę po prostu jak Ania-rzeźniczka z treningów „Krew, pot i łzy”!
Mały cytat z bloga Ani:
klik-powiększenie, nie ogarniam photoshopa
Ania, instruktorko-rzeźniczko, możesz się ujawnić w komentarzu, ja mam tyle przyzwoitości, że ukryłam Twoje nazwisko. Jakiś biedny naiwniak dodał mnie do Waszej tajnej grupy na fejsie, najwyraźniej nieświadom faktu, że bloger żywi się takimi tematami. Coś czuję, że przytyję na diecie serwowanej w Waszej grupie. Sorry Winnetou (wiem, nie to plemię), ale prawda jest jedna: The weak are meat and the strong do eat :)
Fot. Kuba Lipczyński # Morgan
Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA