Znów księżniczka Anna spadła z konia czyli krótki poradnik spadania
Choć ostatni raz spadłam wiele lat temu, to nadal pamiętam jak to robić i technikę spadania mam opanowaną do perfekcji. Jeżdżę jak jeżdżę, ale spadam po mistrzowsku. Na te milion milionów i trylionów razy, kiedy lądowałam na glebie, nigdy nie zrobiłam sobie większej krzywdy niż parę siniaków. Bo spadać, moi drodzy, to trzeba umieć.
Najlepiej spada się, wbrew pozorom, z wysokich koni. Żadnego upadku nie wspominam tak boleśnie, jak upadek z naszej Agaty. Kuca, który jest niewiele większy niż Kamora – nasz owczarek niemiecki. To właśnie na Agacie poobijałam się najbardziej. Spadając z wysokiego konia masz szansę się obrócić, przygotować, wylądować w miarę bezpiecznie. Z małego lecisz na łeb. Upadek może zdarzyć się każdemu. Mój mąż jest moim mistrzem równowagi, balansu i utrzymania się w siodle nawet podczas klasycznego rodeo. A jednak zdarza mu się zlecieć. Nigdy nie skończyło się to dramatycznie, ot parę siniaków. A więc jak spadać? Przede wszystkim należy się rozluźnić i postarać zwinąć w kłębek. Nie ma po co wyciągać rąk – łatwo o złamanie. Tak samo w przypadku próby zeskoczenia na nogi i wykonania telemarku – nie łudź się, masz spore szanse na złamanie nogi czy skręcenie kostki. Ląduj zwinięty w kłębek, dobrze radzę. Często słyszy się też rady – trzymaj wodze do końca. Sposób dobry dla takich zwinnych jaszczurek jak Kuba – lądujesz, a koń jeszcze Cię podnosi na wodzach, albo udaje Ci się go przytrzymać. Ja jednak nie polecam trzymać kurczowo wodzy – jest ryzyko, że dostaniesz się prosto pod kopyta. Jak mówi mój trzyletni synek, cytując ulubioną bajkę o Kubusiu Puchatku: „To wiadomo nie od dziś, kiedy masz kłopoty – myśl, myśl, myśl!” W czasie upadku nie trać głowy – myśl i działaj, by uniknąć poważnej kontuzji. Jeśli podczas upadku noga została Ci w strzemieniu to nie zazdroszczę – fatalna sprawa. To mi się akurat nigdy nie zdarzyło, a wynika często z tego, że noga wpada za głęboko w strzemię podczas jazdy. Jeśli trzymasz piętę w dół i prawidłowo obciążasz strzemię, to ryzyko jest mniejsze. A jeśli już Ci się tak zdarzyło, że spadłeś, noga zaklinowała się w strzemieniu, a koń wlecze Cię za sobą, powoli robiąc z Twojej podrygującej głowy pędzel, to mam radę zrodzoną z obserwacji takich hardkorów – przekręć się na brzuch, a noga uwolni się sama. Działa w 95% procentach. Jeśli jesteś w pozostałych 5% to lepiej zacznij odmawiać różaniec, może jakaś dobra dusza złapie Twojego konia i zakończy obijanie kręgosłupa o pieńki, kamienie i inne bajery.
Jak jeszcze można unikać poważnych kontuzji? Dmuchaj na zimne, czyli:
- Biżuteria won. To nie gala oskarowa, więc wiszące kolczyki, łańcuszki, bransoletki i inne pierścionki nie są Ci potrzebne do lansu. Nasi klienci często upierają się przy zabraniu w teren torby z aparatem. Taaaak, jeszcze plecak ze stelażem weźcie.
- Rozwiany włos jest dobry do reklamy szamponu. Na jazdę włosy w kitek lub warkocz, a jeśli ten kitek lub warkocz jest długi to upnij go na karku w koczek. Nie chcesz chyba zdjąć sobie skalpu, gdy warkocz zaplącze się w wodze…
- Popręg, puśliska, przystuły, wodze, wszelkie sprzączki i łączenia przy sprzęcie – sprawdź dobrze przed wgramoleniem się na grzbiet konia. Strzemiona nie mogą być za wąskie lub, adekwatnie, buty za szerokie.
- Kurtka zapięta, nie obwiązana wokół bioder. Nie może Ci nic łopotać, szeleścić, powiewać. Szalik sobie odpuść – lepiej wrócić z gilem do pasa, niż zrobić z siebie wisielca na szubienicy. A propos kurtki – kiedyś mama kupiła nam obydwu takie same kurtki – pomarańczowe, z szeleszczącego ortalionu. Z terenu wróciłam na mokrym koniu, który wyrywał mi co chwilę i tańczył pode mną jak opętany. Powiedziałam mamie, że Heniek chyba potrzebuje egzorcysty, bo wariuje bez powodu. Tego samego dnia mama wróciła z jazdy na Czubajce z informacją, że to chyba zaraźliwe, bo Czubajka też fisiuje. Dopiero Kuba uświadomił nam, jakie jesteśmy bezdennie głupie.
- Odpuść galop w kierunku stajni i bliskiej od niej odległości. Podniecony koń może Cię wnieść do własnego boksu, tak się ucieszy, że żłób już czeka.
- Oczywista sprawa – nie wsiadaj po alkoholu. Dodaj sobie odwagi inaczej, bo „pijani kierowcy wiozą śmierć”.
- Cały czas bądź skoncentrowany – to nie czas na rozwiązywanie sudoku. Czuj, czuj, czuwaj!
- Na wyjazd w teren zabieraj telefon komórkowy. I najlepiej kogoś do towarzystwa – samotna jazda jest niebezpieczna.
No i tyle. Spadajcie! Tzn. do spania, bo już późno. A z koni jeśli już spadacie, to przestrzegajcie w/w reguł. Bawcie się dobrze!
Fot. Kuba Lipczyński # Bawarek
Patrycja :)
27 sierpnia 2013 @ 21:15
Zdjęcie (choć wpis też :>)- genialne! :D Mi się jeszcze z konia nie zdarzyło spaść, choć się chyba tym długo nie nacieszę :>
Basia
27 sierpnia 2013 @ 21:31
bo spadać trzeba umieć, chociażby tak jakby ja spadała z nieba na konia a nie z konia xD
Ania
27 sierpnia 2013 @ 21:54
Racja, ciekawie to rozegrałaś, that’s my girl! Ja raz spadłam robiąc salto w powietrzu, lot był piękny – licencja pilota w kieszeni:)
Basia
27 sierpnia 2013 @ 21:23
Czego bym nie robiła to i tak spadnę, czy to do wody czy to w piach, czy to na drągi, jeszcze lepiej na ogrodzenie, betonowy mur, ścianę hali albo w pokrzywy. Z szetlanda, z haflingera, z wielkopolaka, z hanowera, z kuca walijskiego czy ze ślązaka. Spadam wszędzie, z każdego przy każdej okazji. Upadki liczę, a na setny upadek wyprawiam imprezę. Więc w sumie już niedługo. Spróbuję się zastosować do rad, ale ja jestem takim czymś że pewnie nie zadziałają ;D Co nie zmienia faktu że artykuł mógłby być dłuższy bo fajnie się czytało ;P
Basia
27 sierpnia 2013 @ 21:26
a i serdecznie dziękuję za ujawnienie opisu do zdjęcia ;p
Ania
27 sierpnia 2013 @ 21:43
A fakt – przepraszam bardzo – na zdjęciu mistrz Barbara wskakuje na konia z morskiej trampoliny:)
Natalia
27 sierpnia 2013 @ 21:50
Ja spadłam dwa razy, obydwa z Faramuszki. Raz przestraszyła się billboardu, a drugi Roza próbowała ją kopnąć i trafiła mnie w stopę. I tym drugim razem nie mam pojęcia, jak to się stało, że wylądowałam na ziemi.
Ania
27 sierpnia 2013 @ 21:53
O, pamiętam Natalia:) Jeszcze jeden obóz u nas i spadanie będziesz miała na szóstkę. Na razie wychodzi Ci średnia 4+, za ten drugi raz, bo nie wiem po co lądowałaś awaryjnie. Pierwszy upadek był wzorowy:)
Malwina
31 sierpnia 2013 @ 12:13
Ja najlepiej pamiętam, jak spadłam z Literatki w stępie, i jeszcze z Tary, ale to już na szyszki :(
Jaa :*
2 września 2013 @ 20:00
Spadanie w stępie zawsze spoko :D
Patrycja :)
2 września 2013 @ 20:03
Tak teraz zauważyłam opis pod zdjęciem XD
Natalia
5 września 2013 @ 15:34
Oj też mam spore doświadczenie w spadaniu :)
Nauczył mnie tego Agent, każde drzewo w lesie było moje! :)
A i przykład zblokowanej nogi w strzemieniu – też już mam za sobą! :) ..i do tego impreza na stajni i liczna widownia :) I ostatnio, spadek z haflingera prosto na ścianę stajni.. :)
Mimo tych wypadków, każdy wspominam z uśmiechem na twarzy :]
Zastanawiam się tylko czy nie minęłam się z powołaniem kaskaderki.. :P
paula xd
22 lipca 2014 @ 00:27
Spaść zdarzyło mi się 1 raz z kucyka. W sumie miękko – dupsko w błocie ;d Wolę nie wiedzieć, jaki będzie następny. Dzisiaj mi kuzynka regulowała brwi, bolało bardziej niż ta gleba xd
Aleksandra
26 lutego 2015 @ 21:08
Ze spadaniem mam identycznie :) Spadłam kiedyś na plecy z konia który ma 180 cm w kłębie… nie bolało, odbiłam się jak od trampoliny, przy okazji rozwalając sobie paznokieć o ogrodzenie, ale co tam, opatrzyłam palec po czym wróciłam do jazdy. Jeszcze innym razem spadłam z kucyka, zbytnio się rozluźniłam podczas galopu bez strzemion i mały nicpoń niespodziewanie bryknął a ja wyleciałam z siodła, do dziś pamiętam ten ból…
Ola
15 września 2015 @ 19:45
ja upadków miałam sporo ale zawsze kończyło się kilkoma siniakami aż tu nagle w połowie wakacji spadłam z konia który ma może 135 cm w kłębie, w terenie nagle zaczął mi brykać bo przed nim konie zagalopowały a on nie był pierwszy, pech chciał że nie zdążyłam lewej ręki wziąć do siebie i złamany nadgarstek był :P ale już się nie mogę doczekać kiedy znów będę mogła wsiąść na konia xd. Nie mam zamiaru już na nim jeździć a szczególnie w tereny…
Ania
8 listopada 2015 @ 10:50
A ja nie rozumiem, dlaczego zdecydowana większość mówi, żeby z konia spadać na bok, a reszta przeważnie się z nimi zgadza. Osobiście uważam, że spadać należy na nogi. Dlaczego? Rozwinę scenariusze obu wersji:
Wersja 1) Spadanie na nogi
W idealnym wykonaniu: wyląduję na lekko ugiętych nogach i wszystko jest ok
Jeśli coś pójdzie nie tak: skręcę nogę, gorzej, złamię nogę. Noga idzie w gips, żyję i jestem w dość dobrym stanie w miarę szybko. Dodam, że nogi są przystosowane do utrzymywania naszego ciężaru, więc na ogół wszystko idzie dobrze, ale wiadomo: upadek z konia to nie czynność którą można idealnie zaplanować i wykonać zgodnie z planem, więc trzeba się liczyć że coś pójdzie nie tak.
Jeśli nie uda się wykonać idealnie: Jeśli nie uda mi się nawet na nogach wylądować, to i tak spadając „na nogi” to dół mojego ciała uderzy o ziemię. Nawet jeśli wyląduję na kolanach, tyłku, nic poważnego mi się raczej nie stanie. Ewentualnie mogę sobie obić kość ogonową, złamać miednicę, rozwalić kolana. W najgorszym przypadku oczywiście. Ale już na pewno nie wyłąduję na głowie, ochronię ważne narządy, które są w mojej klatce piersiowej i nie uderzą o glebę, a nawet ręce, które mają marną szansę przeżycia w jednym kawałku w razie lądowania na nich.
Wersja 2) Spadania na bok, w kłębek
W idealnym wykonaniu też mi się raczej nic nie stanie, najwyżej nabiję sobie siniaka, więc ok
Jeśli coś pójdzie nie tak: No i właśnie. Jeśli spadnę na pieniek, kamień, nawet na drąga, obrażenia które mogę odnieść są dość rozległe. Bo uderzenie w coś szyją, żebrem, brzuchem, głową może być bardzo niebezpieczne. Rozwalona twarz, połamane żebra, miednica, uszkodzenia do złamania kręgosłupa(na przykład szyjnego). Lista jest długa i makabryczna.
Jeśli nie pójdzie idealnie: No i znowu. Jeśli nie wyląduję idealnie na boku, a na przykład wyciągnę rękę, jest spora szansa, że ręka strzeli. Jeśli wyląduję głową naprzód, mogę skręcić kark. Jeśli wyląduje na plecach do ziemii idzie mój kręgosłup, którego całość jest bardzo ważna(a jeśli tam będzie kamień? brrr) Jeśli wyląduję na brzuchu, znowu niebezpieczeństwo dla narządów wewnętrznych, szczególnie płuca mogą bardzo źle znieść takie uderzenie.
Oczywiście, można jeszcze jeździć na koniu w zbroi płytowej(czytaj kamizelce) i hełmie(kasku) ale choć nie mówię że nic one nie dają(bo dają, kask mi już życie uratował!), to jednak nie chciałabym polegać na działaniu takich wynalazków, kiedy stawką jest moje życie i zdrowie. (W dodatku nawet taki wynalazek jak kask nie niweluje siły uderzenia, a jedynie rozkłada ją na większą powierzchnię i chroni przez uderzeniem punktowym, jednak wciąż można doznać wstrząsu mózgu i innych wesołych obrażeń)
W każdym razie, upadanie na bok nie wychodzi w tym porównaniu zbyt dobrze. Może jest to coś co można praktykować na piaskowych ujeżdżalniach i równiutkich trawiastych łąkach. Ale nawet na najrówniejszej łączce może być kamień, a spadając na bok w razie upadku nieidealnego, wciąż grozi nam poważne niebezpieczeństwo. Tylko wyobraź sobie upadek na boczek, jeśli na wysokości Twojej szyi, żebra czy brzucha jest pniaczek po przewróconym drzewie, najeżony ostrymi elementami i drzazgami. Wiadomo, że prawdopodobieństwo jest małe, inaczej wzdłuż tras konnych przejażdżek ciągnęłyby się rzędy pamiętkowych krzyżyków, ale jednak stawka jest duża. Na pewno jestem szczególnie na to uwrażliwiona, bo jeżdżę w górach, często po lasach, a tutaj szansa, że w miejscu potencjalnego upadku będzie coś niebezpiecznego jest bardzo duża. Jednak nawet na równinach, ewentualne skręcenie/złamanie nogi(i to tylko w razie porządnego pecha, bo jak już mówiłam, nogi są przystosowane do noszenia naszego ciężaru i poprawny upadek zniosą bez najmniejszego szwanku) wydaje mi się dużo lepszym scenariuszem, niż potencjalne uszkodzenia kręgosłupa, głowy i niezbędnych do życia narządów wewnętrznych znajdujących się w naszych piersiach.
ula
24 sierpnia 2018 @ 17:17
Ostatni komentarz zamieszczono pod postem dość dawno, niemniej chciałabym dopisać parę osobistych uwag i doświadczeń z myślą 0 przyszłych czytelnikach bloga. Odnośnie wpisu Pani Ani z 08.11 – fakt, nie ma nawierzchni idealnych do upadku, ale i nie ma optymalnej pozycji do niego, przy tak dużej liczbie czynników zmiennych (wiek, stan zdrowia upadającego, pogoda, rodzaj podłoża, chód konia, jego wzrost itd itp) uważam, że można mówić raczej o statystycznym farcie lub jego braku. W 2014 obchodziłam 30lecie przygody z końmi i muszę w oparciu o autopsję stwierdzić, że najgorsze upadki-wypadki zaliczyłam właśnie na ujeżdżalniach, choć niebezpiecznych sytuacji w terenie również widziałam i doznałam bez liku, z podtopieniem się w bagienku włącznie. Wspomniany wcześniej fart opuścił np. moją koleżankę, której hucuł (koniś! kucyś!) zgruchotał ramię, zrzucając w lesie na wystający korzeń. Tu żadna pozycja „w locie” by nie pomogła, czymkolwiek by na niego upadła i w takim tempie (galop), skończyłoby się źle. Obserwowałam jak powstały i upadły już trzy duże paradygmaty jeździectwa i jego dydaktyki, np. jeszcze niespełna 20 lat temu podstawą było 'łamanie’ końskiej psychiki, bo przecież koń musi iść pod jazdy i zarabiać na siebie, to albo rzeźnia, więc nieraz do rekreacji trafiały mocno pokancerowane behawioralnie lub zbuntowane wobec takiego traktowania koniki i 'latało’ się z nich jak na okęciu ;)). I tak, przy spadaniu zbrodnią wtedy było wypuszczanie wodzy, a po upadku darło się na kursanta 'łap konia! łap konia!’ jeśli nie zdołał. Nigdy się nie zastanawialiśmy, czy jak odpadnie ręka albo noga to też ma za nim biec ;))? (żart). Rozczulające, że obecnie (przynajmniej w znanych mi stajniach w małopolsce) praktyką jest natomiast „leż, nie wstawaj!” w kierunku pechowego kursanta, a już zwłaszcza dzieci. To zmiana na korzyść, najbardziej z perspektywy rodziców. Niemniej co do zwijania się w kłębek – nie mogę zgodzić się z Gospodynią bloga – nie i jeszcze raz nie, z mojej praktyki – jeśli upadać to zawsze „jak kromka chleba, masełkiem do dołu” (czyli luźno, płasko i najlepiej na plecy). Dlaczego? a pamiętacie stare ale „niezniszczalne” Nokie..? otwierały się przy upadku z wysokości, wszystkie części rozlatywały się wokoło, ale po złożeniu działały dalej (a spróbujcie tego ze smartfonami ;) ). Impet kinetyczny może się swobodnie 'rozejść’ w rozluźnionym ciele przy kontakcie z ziemią, dodatkowo, będąc już na ziemi, przy odrobinie praktyki zapierając się ramionami w ostatniej fazie można spróbować powstrzymać uderzenie potylicy w grunt (jak w judo), w końcu kask czy toczek to nie 100% gwarancja. Przy upadku z kuca różnica jest taka, że w tej technice spadamy płasko, ale przeważnie na twarz (bo nie ma czasu na obrót z tej wysokości). Na włókninie czy piaskowej ujeżdżalni to nie problem, jeśli nie zdążymy zaprzeć przedramion, może nam trochę potem piasek wiercić w nosie i zgrzytać w zębach ;)). W terenie radzę starać się zasłonić jednak twarz, głowę, ramionami i próbować rotować (w galopie często ciało samo wpada w rotację przy upadku, ilość obrotów kiedy odbijamy się od ziemi zależy jak sądzę też od twardości nawierzchni) w kierunku odwrotnym do kopyt, z resztą ciała rozluźnioną, bo bezwład nas wyhamuje. Kto się w dzieciństwie toczył 'z górki na pazurki’ i napinał ciało, ten wie o czym mówię. Raz spróbowałam (świadomie) upaść tak jak radzi autorka bloga, żeby technikę przetestować, bo za alfę i omegę się nie uważam, ale szczerze – nie polecam. Zgodnie z moją wypróbowaną „zasadą kromki” uderzyłam w ziemię środkiem ciężkości, tyle że jak piłeczka, czyli właśnie skulonymi plecami, a konkretnie ich odcinkiem lędźwiowym. Cały impet skupiony w jednym punkcie ! nie pomógł nawet przeorany piasek ujeżdżalni, skutek – odbita nerka i miesiąc siusiania krwią. Gdyby upadło tak dziecko w „żółwiku” podejrzewam, że mogłoby nawet doznać urazu kręgu w rejonie krawędzi kamizelki.
Jeśli zatem wolno mi cokolwiek doradzić – rozluźnijcie się kochani, myślcie o Anglii i cieszcie się lotem ;))
Przepraszam za długaśny komentarz i pozdrawiam serdecznie autorkę tego bardzo interesującego bloga.
Ania
25 stycznia 2019 @ 14:04
Ula, jesteś moim mistrzem! Temat przeanalizowany dogłębnie i z pełnym poświęceniem (siusianie krwią rozłożyło mnie na łopatki jak, nomen omen, kromkę chleba). Dzięki za ten komentarz :)
Animisia
9 grudnia 2020 @ 10:45
Dość dawno temu ten wpis był, a jeszcze dawniej artykuł, ale dodam swoje 'trzy grosze’.
W kontekście spadania właśnie, oczywiście.
Miałam przyjemność, nieprzyjemność doznać kilku upadków. Pierwszy sprzed roku był bardzo bolesnym doświadczeniem. Poleciałam na plecy, robiąc piękne salto w przód z konia, który uznał, że jeden z jego pobratymców za blisko do niego podszedł i .. należy go za to ukarać. Jako, że ja jeszcze nie umiałam dobrze się odchylić do tyłu w takiej sytuacji, to konsekwencją był upadek. Pech chciał, że ziemia była twarda (na zewnątrz jeździliśmy, ziemia zmrożona), a ja bioderkiem wyszukałam chyba celowo jakąś cudowną nierówność, wystającą i ją.. zaliczyłam, mówiąc kolokwialnie. Siniak.. hmm.. nie! to był przepiękny krwiak, czerwono-bordowo-czarny prawie że, z piękną gulą w środku wielkości pięści.. Nie polecam. Ale no właśnie – glebłam jak kromka chleba z masłem na plecy. Koń w porywach do 140-145cm w kłębie… Gula zmniejszyła się, wylew wchłonął szybko, ale całkiem nie zniknęła, a kości miednicy dają się znać od czasu do czasu, pomimo stosowania terapii.
Kolejny upadek z konia kilka miesięcy później.. z fiorda (czyli dość nisko), który wolał nie galopować, choć ja go bardzo prosiłam. W terenie. Niestety to były moje początki uczenia się galopowania, a już w ogóle pierwsze samodzielnie próby zagalopowania. Totalnie straciłam równowagę, bo byłam tak spięta, że nie dało rady, koń próbował nadążyć za innymi przed nim, a ja latałam jak piłeczka w tym siodle, gubiąc strzemiona.. no i postanowiłam się ewakuować. To była pierwsza próba samodzielnego spadania przed jeszcze opanowaniem tej trudnej sztuki. Do połowy szło ok – zawisłam na łbie konia.. tylko.. no właśnie – ręce odmówiły posłuszeństwa i glebłam znów 'cudownie’ na plecy.. na szczęście na miękką trawę, z kilkoma szyszkami.. Siniaków nie było, ale mięśnie ponaciągane, no i niestety doświadczyłam tzw efektu whiplash, bo kask się odbił od ziemi i głowa poleciała do przodu i z powrotem w tył.. Trochę czasu do siebie dochodziłam po tym upadku. Teoretycznie byłam rozluźniona, ale.. i tak się nie dało jakoś tego ogarnąć.
Ostatni rodzaj upadku był.. do przodu, w galopie, dwa razy z tego samego konia, bo ów lubi robić takie numery, że leci, wsio ok i nagle bryk! a skubaniec obniża wtedy głowę. i jedziesz z góry na pazurki, na łeb na szyję, jak się nie zaprzesz na udach i nie odchylisz.. Raz to chyba bardziej przypadek był, bo mam wrażenie, że się potknął, ale drugi raz.. to celowe było, bo go mocniej łydką docisnęłam i mu się to nie spodobało. W obu przypadkach poleciałam na ręce i wystąpiło przegięcie do tyłu a głowa przez kask (znów ten kask..) przekręciła się za bardzo w jedną stronę, aż chrupło. I to konkretnie. Nic się nie stało, ale doświadczałam przez pewien czas bóli. Śmieszne, bo to co w drugim upadku się popsuło, te upadki częściowo 'naprawiły’ :D Ale znów – mięśnie ponaciągane były. I raz prawie upadłam – z tegoż samego konia, który mnie dwa razy już wysłał na glebę, ale tym razem znalazłam patent na uniknięcie upadku – skoro rękoma się nie było jak złapać podczas zjazdu, to .. złapałam się nogami jego szyi:) Skutek taki, że zawisłam nad ziemią na jego szyi. Chłopak się zdziwił, a ja tylko trochę się przegięłam w plecach, palcami lekko dotknęłam piasku. Także – jak rękoma się nie da, to trzeba próbować nogami… ;)
Na jednych wczasach miałam naukę spadania konia (tuż po moim drugim upadku – bo ten upadek właśnie wtedy zaliczyłam byłam;) ). I tam mówią tak – jak sytuacja niepewna, to nogi ze strzemion, a my łapiemy się szyi konia, obejmujemy ją, i zeskakujemy z konia zawisając pod szyją konia – to go stopuje, więc jest szansa, że zatrzyma się. Jak jednak ruch postępuje dalej, to wisimy tyłem do kierunku ruchu i puszczamy się w bezpiecznym terenie (trzeba widzieć co przed nami), żeby nie wlecieć w jakieś właśnie korzenie i takie tam inne pnie, gałęzie, kamienie.. i upadamy do tyłu – pęd powinien pozwolić zrobić fikołka ewentualnie. No ale fikołki trzeba potrenować.
Dobrą radą – jest pójście na judo. Bo tam uczą właśnie wielu przydatnych w momencie upadku umiejętności – m.in. przeturlania się przez ramie. Na yt są filmiki z ćwiczeń w jednej z brytyjskich szkół jazdy – ćwiczenia na koniu mechanicznym, leci się na materace, ale chodzi o wypracowanie prawidłowego nawyku upadania. No i ćwiczą przewroty w przód i w tył – oraz przez ramię, jak w judo. Plus dodatkowo ważne – elastyczność. Bardzo ważny element każdego upadku. Bez niej – kontuzja gwarantowana.
Sorki za przydługi tekst, ale 'ten typ tak ma’ ;)