Jaki numer wyciął nam w tym miesiącu Bolek czyli śmiechu warte IV
Nasz dumny i wspaniały ogier Bolek (czyli wł. Nokturn) nie raz robił nam numery, niespodzianki, gry i zabawy integracyjne. Jednak numer jaki zaprezentował w Słupsku, gdzie obsługiwaliśmy ślub, pobił poprzednie nieśmiałe popisy. Mama po raz pierwszy przyznała, że „Kuba miał rację, Bolek to nieprzewidywalny debil”. Oczywiście powiedziała to mi, a nie Kubie. Bo Kuba i bez przyznawania mu racji jest trudny w hodowli. Zawsze kłócił się z mamą, że nie można ufać Bolkowi, bo to debil, a mama upierała się, że żadnemu innemu koniowi tak nie ufa i już. Nieważne, co jej za numery odwalał, wszystko potrafiła wytłumaczyć, usprawiedliwić, obwinić człowieka, a koń był uosobieniem skrzywdzonej niewinności. No i Bolek wykończył ten kredyt u mamy w jedno feralne popołudnie. Było tak:
Obsługiwaliśmy ślub w Słupsku. Standardowo – bryczka ślubna, ogier i około trzech godzin pracy. Kiedyś fakt bycia zaproszonym na ślub wiązał się dla konia ze sporym wysiłkiem – najpierw stępem szedł z bryką do Słupska (20km), potem kręcił się po mieście z Młodą Parą, godzinkę postał pod kościołem, rundka do sali weselnej i człapanie na własnych nogach do domu. W stajni i meldował się tak zmachany, że nawet nie witał klaczy rżeniem. Stał grzecznie na myjce, potem wypolerował żłob i walił się do wyra. Trzy lata temu zainwestowaliśmy w samochód z paką, na której przewozimy bryczkę, i hakiem do ciągnięcia bukmanki. Teraz obsługujemy nawet większe odległości, a Boluś podróżuje jak panisko. Na miejscu wysiada świeżutki, energiczny i odpicowany na imprezkę. Tak było i teraz. Bolek wesoło i z werwą obsłużył ślub, roztaczając wokół czar i elegancję większą niż Panna Młoda. Na szczęście zapadka we łbie odpowiedzialna za racjonalne zachowanie pstryknęła mu dopiero po zakończeniu usługi. Grzecznie podjechał na parking, dał się wyprząc i skubiąc sobie miejski trawniczek czekał na załadowanie bryczki na pakę. Gdy przyszła kolej na niego uznał, że nie, o nie – imprezka trwa a on chce się jeszcze polansować na mieście. Zawsze wprowadzany jest do bukmanki na samym kantarze – wchodzi tak grzecznie, że można by go wprowadzać tyłem. Nie umiem racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego nagle się zbuntował. Zazwyczaj Kuba wygrywa z nim liczne kłótnie i spory o dominację, ale tym razem niestety przegrał. Bolek stanął dęba, przewrócił Kubę i ruszył pełnym galopem w miasto. Dwupasmową jezdnią. Między samochodami. Widok przepiękny – majestatyczny ogier z podniesionym ogonem galopujący pełnym pędem – „Koń jak kruk czarny, a na bokach piana, jak gdyby świeżo z morza zszumowana”. Poetyckie piękno chwili nie mogło jednak zamaskować grozy – koń leciał jak szalony ulicą, samochody zjeżdżały na pobocze, a piesi na chodnikach salwowali się ucieczką. Kuba wystartował za nim, ale nie oszukujmy się – galopującego konia nie dogonisz na własnych, ludzkich nóżkach. Zdeterminowany jak Tommy Lee Jones w „Ściganym” Kuba dopadł mijającą go taksówkę, wsiadł na siedzenie pasażera i huknął: „Za tym koniem!” W swojej bujnej wyobraźni stworzyłam już obrazek rodem z hollywodzkich filmów akcji – Kuba dopada samochód, grożąc kierowcy spluwą wywala go na ulicę i rusza z piskiem opon w efektowną pogoń za przestępcą. Niestety, Kuba może i jest filmowy, ale bardziej w komediowym sensie. Na szczęście taksówkarz był sensacyjny – nie zadając pytań pruł przez miasto ile fabryka dała. I tak grzali,a kierowcy wokół trąbili jak opętani, zaskoczeni widokiem konia zjeżdżali na bok, co niektórzy w osłupieniu wciskali do dechy pedał hamulca. Bolek zahaczył o Castoramę, zapewne licząc na aplauz ludzi kręcących się po parkingu z wózkami wyładowanymi materiałami budowlanymi. Taksówkarzowi udało się go wyprzedzić, a Kuba zachował się bardzo sensacyjnie – wyskoczył i przyjął Bolka na klatę. Jak wiemy baaaardzo szeroką, więc rozpędzony 800kg czołg nie miał szans. Gdy trzymał już swojego pupilka, skinął beztrosko głową taksówkarzowi, jak gdyby cały ten cyrk był dla niego elementem dnia powszedniego i ani słowem nie zająknął się na temat tego, kto za ten kurs zapłaci. Zapomniałam wspomnieć, że na tylnym siedzeniu taksówki siedziała para klientów. Z powodu poprawności i kultury, którą reprezentuję na tym blogu, nie mogę niestety przytoczyć tego, jak komentowali ten szaleńczy pościg. Kuba wrócił z Bolkiem chodnikiem, prowadząc rozmowę na temat tego kto z nich dwóch załatwił sobie dzisiaj bilet do rzeźni w jedną stronę. Skruszony Boluś zameldował się w bukmance, gdzie mógł w czasie drogi przemyśleć swoje karygodne zachowanie. Kuba wyżył się emocjonalnie w czasie powrotu z koniem przez miasto, więc usiadł spokojnie za kierownicą i przywiózł swojego ulubieńca do stajni.
Zastanawiam się, ile jeszcze zostało nam tego farta, który od 20 lat przygody z końmi załatwia nam zawsze dobre zakończenia. Sprawa zapowiadała się tragicznie – koń mógł spowodować kolizję, groźny wypadek, zabić lub stratować ludzi. A nam jak zwykle się upiekło – ogier cały i zdrowy (fizycznie, bo o zdrowiu psychicznym Bolka lepiej nie dyskutować), strat w ludziach i autach brak. Nerwy, stres, adrenalina – i zakończenie jak w bajce: wszyscy żyli długo i szczęśliwie, a i morał jest. Myślę, że nie mamy po co grać w totka – szkoda kasy, limit szczęścia Lipczyńscy wyczerpali na kilka lat do przodu.
Zabawne, że tydzień temu Bolek znów był proszony na ślub i usiłował zrobić powtórkę z rozrywki i jeszcze raz pozwiedzać miasto. Kuba jednak przyswoił morał bajki i teraz wprowadza Bolka do bukmanki na ogłowiu, dopiero w środku zmienia mu ubranko na wygodny kantar. Ostatnio więc Bolek spróbował wyciąć świecę i nadział się prosto na wędzidło (a w bryczce pracuje na munsztuku). Jakież było jego zdziwienie, gdy Kuba osadził go jedną ręką nie podnosząc nawet głosu. Boluś przyjął plombę i bez zbędnych dyskusji, zachowując resztki godności, wlazł do bukmanki udając, że nie miał innych zamiarów. Lekcja przyswojona.
Uwielbiam Bolka. Jest nieprzewidywalnym świrem i kosmitą, ale jednocześnie jest tak sympatyczny i wesoły, że chce się z nim przebywać cały czas. Cholernie niewygodny pod siodłem; w kłusie wytrząsa wszystkie plomby z zębów, a ja i tak co jakiś czas ląduję na jego grzbiecie, by poczuć tę majestatyczną chwałę i splendor związany z tym, że to dumne i silne zwierzę słucha moich poleceń. Po jeździe na Bolku łatwiej przychodzi mi rozstawianie po kątach własnego męża – część tej męskiej siły i energii przechodzi na mnie. Uwielbiam Bolka. Ale nie postawiłabym złamanego grosza na żaden zakład, który zależałby od niego. Ten fiś za bardzo lubi niespodzianki i zaskakiwanie naiwniaków. Dobrze, że jest, bo o czym ja bym tu pisała? ;)
Top 10. Dziesięć typów klientów odwiedzających stajnie
Uwielbiam swoją pracę. Naprawdę. Ilu ludzi może to o sobie powiedzieć? Za każdym razem, gdy wyjeżdżam z klientami w teren i robię zagalopowanie na kwiecistej łące, gdy jadę brzegiem morza i słucham szumu fal i miarowego skrzypienia siodła, gdy na leśnym dukcie klepię szyję konia i czuję słodki zapach końskiego potu to powtarzam sobie w myślach: „Ależ ja mam dobrze! Robię to, co kocham i jeszcze mi za to płacą!”. Lubię też pracować z ziemi – stać na padoku i krzyczeć „pięta w dół!”, „zła noga!” lub powtarzać do znudzenia „raz, dwa” podczas lekcji anglezowania na lonży. To praca nie tylko ze zwierzętami, które szanuję i podziwiam, ale również z ludźmi, a dawno już nauczyłam się, że nawet zupełnie niepozorny lub wręcz nieciekawy typ ma wiele do opowiedzenia, jeśli tylko dać mu szansę. Ludzie są niesamowici, wspaniali, noszą w sobie wiele historii, pasji, o których potrafią ciekawie opowiadać, anegdot i śmiesznych przypadków, którymi dzielą się, jeśli tylko chcesz słuchać. A ja oprócz tego, że uwielbiam mówić i po każdym terenie cierpię nie na zakwasy mięśni od jazdy, ale ból dolnej szczęki od ciągłego gadania, to potrafię i lubię też słuchać. I pasjami słucham tego, co opowiadają mi klienci stajni. Podziwiam ich różnorodne hobby, rozmyślam nad tym, ile nieszczęśliwych przypadków omija mnie i moją rodzinę, by przydarzyć się innym, dumam nad przygodami, które nie są moim udziałem, krajami, które zwiedzają inni, dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy od ludzi, którzy są w nich ekspertami czy po prostu w duchu śmieję się głupoty, ignorancji czy pustych przechwałek tych „co to nie ja”. Lubię ludzi! Nawet tych, których po godzinnych zajęciach z jazdy mam ochotę ustawić pod płotem i skosić serią z kałacha. Tak, tacy też są. I chociaż z ulgą oglądam tylną rejestrację ich odjeżdżającego auta, to gdy emocje już opadną taki klient staje się wspomnieniem-anegdotą do pośmiania się w sprawdzonym towarzystwie. A jakich klientów można spotkać w stajni?
1.ZNAWCA I PROFESJONALISTA, STAŁY BYWALEC FORUM
Taki klient wita mnie już od progu profesjonalnym pytaniem, czy nasze konie ładnie się zbierają i podstawiają zad. Od rozpoczęcia siodłania do wsadzenia nogi w strzemię muszę być aktywnym uczestnikiem jego przemyśleń na temat: stanu kopyt naszych koni („oj, słaba ta puszka, to brak witamin”), stanu sprzętu („nie macie bezpiecznych strzemion, z gumką? Jazda w takich to igranie z ogniem!”), stanu stajni („Słaba wentylacja. O, jak temu koniowi boki chodzą, widzi pani? Amoniak go dusi”) oraz stanu mojej skromnej osoby („nie powinna pani upinać włosów spinką, o nieszczęście łatwo, gumka jest bezpieczniejsza, czytałem na forum o takiej jednej, co…”). Gdy cierpliwie wysłucham mądrości i uzupełnię swoją mierną wiedzę o mądrości zasłyszane od profesjonalisty, nadchodzi moment rozpoczęcia jazdy. Szybko okazuje się, że moja obecność jest w zasadzie zbędna – klient wszystko wie lepiej, a nawet może mi zrobić krótki wykład poparty i nazwiskami tych, których sam zna, czytał o nich, bądź są bliskimi znajomymi jego szwagra / teścia / kuzyna z Krotoszyna. Cieszy się, że może tę biedną prowincjonalną panienkę uświadomić i wyedukować. Ileż jego wizyta wniosła w szare i zacofane stajenne życie tej małej nadmorskiej wioseczki! Dzięki niemu ta biedna dziewczyna dowiedziała się, jak to wygląda w wielkim świecie.
2. KLIENT W KRYZYSIE, ŁOWCA RABATÓW I DOKŁADNY MIERNICZY
Taki klient jest przekonany, że posiadacz stajni zbija kokosy na naiwniakach. Każdą zapłaconą złotówkę widzi oczyma wyobraźni jako dochód instruktora, a nie przychód stajni. Nie rozumie, że to co konie zarobią w sezonie z wielkim apetytem zjedzą zimą, spożytkują na odrobaczanie swoich trzewi, szczepienia ochronne, kosmetykę kopyt, inwestycję w zużywający się przecież sprzęt. Nie, on widzi instruktora, który pewnie zaraz wybiera się w rejs wokół tropikalnej wyspy i narzuconą na swe usługi gigantyczną marżę wyda na kolorowe drinki przy basenie w Egipcie. A skoro ten złodziej ma taki narzut, to może by popróbować odzyskać co nieco od tego krwiopijcy? I tu się zaczyna– nie jestem zadowolony, dała mi pani konia, który mnie w ogóle nie słuchał. Nie jestem zadowolony, było za mało galopu. Nie jestem zadowolony, już drugi raz u Was jeżdżę, a nie dostałem żadnego rabatu dla stałych klientów. Nie jestem zadowolony, miała być godzina, a sprawdzałem na zegarku i wróciliśmy 7 minut wcześniej. I kręci mi nosem ten mistrz targowania, by na koniec wściec się, że wydałam resztę bilonem. Bo na co mu te żelaźniaki?
3. PAPARAZZI
Stajnie odwiedza w celu sporządzenia fotograficznego reportażu. Dumny posiadacz cyfrowej lustrzanki z obiektywem przypominającym armatę, bądź kamery dokumentującej każde moje słowo, ruch czy fizyczną czynność wypróżniania się konia. Czasem po prostu posiadacz iPhone’a, którym macha na lewo i prawo pstrykając fotki koni, kwiatków i kamyków przed stajnią. W czasie jazdy puszcza obydwie wodze, by uwiecznić ciekawą szyszkę w lesie, przy czym fakt, że akurat zaczynamy kłusować, zaskakuje go na tyle nieprzyjemnie, że uważa za stosowne zgłosić mi swoje pretensje w bardzo niewybrednych słowach. Parcia na szkło nie mam i często zaskakują mnie filmiki na youtube ze mną w roli głównej. Pół biedy jeśli akurat wiedziałam, że jestem na cenzurowanym, ale mam mieszane uczucia oglądając na facebooku fotki, na których moja koszulka nosi ślady wycierania się pyska konia w moje ramię, a ja sama bardzo profesjonalnie podciągam popręg zębami lub uwieczniona z bardzo dwuznacznego kąta wypinam się podczas czyszczenia końskiego kopyta.
4. TCHÓRZOFRETKA
Wbrew pozorom, strach to nie tylko domena kobiet. Iluż ja już poznałam twardzieli, którzy piszczeli przy pierwszym zagalopowaniu i wołali stop! Ja sama do odważnych nie należę i zdrowy respekt czuję zawsze. Nie odgrywam chojraka i nie ukrywam, że pocę się jak mysz jadąc na koniu, którego nie znam czy po prostu młodziku, któremu nie mogę jeszcze ufać. Dlatego nie okazuję swojego zniecierpliwienia tym, którzy piszczą, krzyczą, płaczą czy błagają o powrót stępem. Nie zmuszam do skoków na padoku nawet tych, o których wiem, że spokojnie dadzą radę. Nie namawiam do galopu tych, którzy nie czują się gotowi. Ale niech mi ktoś wyjaśni po co wsiadać na konia, by przez całą godzinę modlić się o koniec tych mąk i z ulgą zsiadać na trzęsące się jeszcze nogi? Niektórzy co 3 minuty meldują mi, że koń parsknął, trzepnął łbem, zakaszlał, bądź krzywo spojrzał na zad poprzedzającego go w szeregu rumaka. A ja co 3 minuty uspokajam, dodaję odwagi twierdząc, że nic się nie dzieje, tłumaczę zachowanie znudzonego konia i przepraszam innych uczestników, że kłusu już dziś nie będzie, bo w jeździe konnej nie liczy się zdanie większości i nie można przegłosować tego, kto nie czuje się na siłach. Pocieszam, motywuję, bawię się w psychologa, chwalę ponad miarę i z ulgą dojeżdżam do stajni. A kolejnego dnia znów witam tchórzofretkę i zastanawiam się, po co jestem tak wyrozumiała, może powinnam ryczeć w głos: „Boisz się? To idź grać w bierki, ja nie mam czasu utulać i wycierać zasmarkanych nosów!” Dlaczego tak nie robię? Bo sama kiedyś ryczałam w rękaw, że chcę, że marzę o jeździe konnej ale się boję… Nie można dać się sparaliżować strachem, więc staram się pomóc go przełamać, by w pełni cieszyć się z przyjemności konnej rekreacji. Co nie zmienia faktu, że każdą tchórzofretkę najchętniej szprycowałabym nerwosolem… litrami… dożylnie…a niektórym podałabym chętnie złoty strzał…
5. KLIENT W PEŁNYM UZBROJENIU
Zjawia się w stajni w markowych bryczesach, które z racji swej ceny są chyba ze złotej przędzy, sztylpy świecą już z daleka blaskiem skóry ze świętej indyjskiej krowy i nie noszą żadnych śladów użytkowania, kask ochroniłby szlachetną czaszkę posiadacza nawet, gdyby przypadkiem przejechał po niej buldożer, a przydźwigana ze sobą skrzyneczka mieści takie skarby jak szczotki, którymi chętnie wyczesałabym siebie, kopystki, którymi można kopać rowy na budowie, czapraczek haftowany i zdobiony koronką wenecką, kantarek wysadzany cyrkoniami i smakołyki dla konia, o tak jabłkowym smaku, że mogłabym z nich zrobić szarlotkę. W naszej prowincjonalnej stajence, gdzie czapraki łatamy sami, a urwane rączki do palcatów dorabiamy z sizalowego sznurka oglądam te cuda, a wystrojonego od stóp do głów eleganta mam ochotę od razu postawić w blasku fleszy na pokazie Diora. I nie mam absolutnie nic przeciwko inwestycjom w sprzęt, przeciwnie – to najrozsądniejszy sposób zadbania o własne bezpieczeństwo i wygodę. Ale kto mi zabroni mieć cichy ubaw, gdy drogocenne bryczesy lądują wraz ze swym właścicielem w błocie, a podeszwa ekskluzywnych sztybletów oblepia się końskim łajnem tak samo jak moich? Tylko dlaczego zaraz pretensje do mnie, że sprzęt się zniszczył, sztylpy umoczyły w morskiej wodzie, a drogocenną szczotkę zakosił klientowi inny klient? Mi się po prostu nie chce pilnować czyjegoś sprzętu, a jeśli Twój pleciony z trawy morskiej uwiąz nie może się zerwać, gdy koń się odsadza, to może po prostu korzystaj z naszych stajennych uwiązów, które co prawda zrobione są ze zwykłego sznurka, ale jeśli się zniszczą to wpisujemy to w normalne straty stajni i nie płaczemy nad wydaną na nie fortuną.
6. KLIENT JAK KAMIEŃ W WODĘ
Wydzwania, pięć razy zmienia termin jazdy, uzgadnia szczegóły, zawraca gitarę i nie pojawia się w umówionym dniu. Telefonu nie odbiera, bądź informuje beztrosko, że zapomniał. Nalatam się jak nawiedzona po pastwiskach łapiąc konie na jazdę, odmawiam klientom chętnym na lekcje w tym samym czasie, bo przecież mam już zajęty grafik, czekam w pogotowiu, podczas gdy moja rodzina bawi się wesoło na plaży, a synek buduje zamek z piasku pytając, czy mama przyjedzie, żeby go zobaczyć. A ja sobie kwitnę w stajni i czekam na klienta-widmo, który uznał, że nie ma co marnować słońca i lepiej skonsumować gofra na deptaku niż obijać się w siodle.
7. PIEWCA GALOPU
Sens jazdy konnej widzi tylko i wyłącznie w galopie. Żaden spacer, obcowanie z koniem, piękno otaczającej przyrody czy nauka poprawnego dosiadu nie raduje jego żądnego wrażeń serca. Wciąż naciska, by galopu było więcej, a najlepiej by poruszać się tylko galopem z konieczności przetykanym minutą stępa. Konia traktuje jak terenowego quada, który stworzony jest do ekstremalnych wyczynów i absolutnie nigdy się nie męczy, a odrywająca się od jego boków piana jest tylko wyrazem jego ekstazy. Kiedyś, w zamierzchłych czasach samowolki można było takiego amatora wrażeń przewieźć tak, by ciśnienie mu niezdrowo skoczyło, a nagłe rozstanie z siodłem wyleczyło z brawury. Dziś, gdy kontuzjowany klient mógłby puścić z torbami całą naszą rodzinę i wywalczyć mi w sądzie wczasy za kratami, muszę zapędy miłośników extreme hamować łagodnie i tłumaczyć grzecznie, dlaczego koń nie może galopować całą godzinę, mimo, że klient płaci. A i tak patrzę później na te niezaspokojone i nienasycone twarze i mam ochotę zaspokoić ich żądzę wrażeń zrzucając ich z morskiego klifu.
8. AMBITNY NIE W SWOIM IMIENIU
Najczęściej rodzic, choć zdarzają się dziadkowie lub mężowie adeptów jazdy konnej. Sam nie wsiada, choć zapewnia, że gdyby mu się chciało, to na pewno byłby w jeździe mistrzem. Swoje ambicje realizuje zmuszając do jazdy bogu ducha winne i zazwyczaj wręcz niechętne dziecko. Krzykiem kara za brak postępów, grozi odcięciem od komputera lub słodyczy i głuchy jest na nieśmiałe uwagi dziecka, że ono się boi, nie chce, ma dość. To jedyny typ klienta, z którym podejmuję otwartą walkę. Każdego innego klienta traktuję cierpliwie i grzecznie w myśl zasady „klient nasz pan”. Terrorystów, którzy realizacje własnych niespełnionych ambicji i nagromadzoną frustrację przelewają na innych spławiam krótko i szybko, dbając tylko o to, by nie przestraszyć dziecka. Aż tak mi nie zależy na krzewieniu hippiki, bym miała znosić wrzaski terrorystów-teoretyków. Chcesz sam jeździć? Zapraszam! Chcesz zmuszać do jazdy tych, co jeździć nie chcą? Kup wehikuł czasu i przenieś się do starożytnego Egiptu, by poganiać batem niewolników, z dumą podziwiać wzniesione ich rękami piramidy i nazywać je swoimi.
9. MONARCHA
O, piekielny typ! Regulamin stajni go nie dotyczy, wolno mu wszystko, a instruktor powinien bić przed nim pokłony i okadzać go kadzidłem, za to że zdecydował się skorzystać z usług stajni. Zaszczycił swą królewską osobą ten przybytek, więc na kolana narody! Żadnych zasad nie musi przestrzegać, przepisy i reguły są dla plebsu, nie dla niego. Spokojnie odpala sobie papierosa w stajennym korytarzu i z uśmiechem pełnym politowania ignoruje nakaz oddalenia się na bezpieczną odległość. Stanowczo odmawia włożenia kasku, gdyż zapewne tak nietwarzowe nakrycie głowy odbierze mu splendor i chwałę. Wszelkie prośby instruktora spełnia podkreślając swą miną łaskę, jaką okazuje słuchając poleceń kogoś, kto na drabinie społecznej stoi tyle szczebli niżej od niego. Potrafi zadziwić, a to bardzo lubię. Ostatnio trafił mi się pan, który był oburzony, że na wyjazd w teren nie podstawiłam mu wyczyszczonego i osiodłanego konia. Bo jak to? On sam ma czyścić, siodłać, ubrać ogłowie? On stanowczo żąda, by mu przyprowadzić gotowego wierzchowca! Na konia chciał pewnie wejść po moim grzbiecie, niestety okazałam się krnąbrnym poddanym i zamiast bić czołem w strzemię i jego szlachetny but wyjaśniłam, że czyszczenie i siodłanie uważam za element rozgrzewki i sposób na rozciągnięcie mięśni, by uniknąć ewentualnej kontuzji, a skoro cesarz odmawia, to proszę o wykonanie serii pompek i przysiadów.
10. KLIENT IDEALNY
Na umówione zajęcia przychodzi przed czasem, by zapoznać się z koniem i przygotować do jazdy. Zadaje konkretne pytania, słucha uważnie odpowiedzi, nie zgłasza żadnych zastrzeżeń. O nic nie ma pretensji, a przynajmniej tych nieuzasadnionych. Z uśmiechem dziękuje za spotkanie i zapewnia, że podobało się i to bardzo. Normalnie aż łza się kręci w oku… Chociaż życzę takich klientów wszystkim instruktorom, to muszę przyznać – straszliwie nudny typ!
Fot. Kuba Lipczyński # nasze konie
Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY