Tribute – Stanisław Burman i Arba
Dziadek Kuby – Stanisław Burman był nieprzeciętnym człowiekiem. Dziś takich mężczyzn już nie ma. Żałuję, że miałam tylko 6 lat na obcowanie z nim i uczenie się od niego. Nie żałuję, że wyszłam za mąż tak, a nie inaczej, skoro dało mi to szansę na poznanie go. To jeden z wielu plusów mojego zamążpójścia, o minusach innym razem:) Sama swoich Dziadków nie miałam możliwości poznać – nie doczekali możliwości bycia dumnymi ze swojej wnuczki, a wierzę, że byliby, bo wszyscy Dziadkowie są. Może dlatego tak przylgnęłam do Dziadka, którego zdobyłam w osobie Stanisława Burmana. I zakochałam się w nim bez pamięci!
Razem ze swą ukochaną klaczą Arbą stanowili rozpoznawalną parę i na zawsze wpisali się w krajobraz usteckiej plaży. Zawsze będę pamiętać taki obrazek – Dziadek, szurając oficerkami po bruku stajennego dziedzińca wchodzi do boksu Arby. Podczas siodłania zmuszony jest zapodać sobie nitroglicerynę doustnie, bo serce już słabe i nie działa jak trzeba. Z opuszczoną głową wychodzi z Arbą przed stajnię, do czekającej na niego grupy. Kobyła z opuchniętymi nogami, siwa i epatująca starością ze znużonych życiem oczu. I stary człowiek, który z trudnością wkłada nogę w strzemię. Ląduje w siodle i obrazek zmienia się diametralnie – koń staje na baczność, unosi łeb z iskrą w oku i zaczyna tańczyć z jeźdźcem po dziedzińcu. Dziadek, z determinacją i męską siłą trzyma wodze i donośnym głosem wylicza kolejność koni w zastępie. Ruszają – Arba capluje i rzuca łbem jak zwariowany młodzik, pełen energii Dziadek, wyprostowany i dumny prowadzi grupę. Zawsze podejrzewałam, że w krzakach w lesie ma ukryte brony i podczepia je do Arby, gdy już nie widzimy, by dać sobie radę z jej wybujałym temperamentem. Nie zapomnę też szalonych galopów, które ta para serwowała na plaży. Pęd Arby zmuszał konie do takiego wysiłku, że hamowały na jej zadzie opryskane piachem i morską wodą i zlane potem od stóp do głów. Dziś takich galopów już nie robimy. Żaden z koni czołowych takiej prędkości nie rozwinie, no może Czubajka, ale czołowy z niej kiepski, więc rzadko w tej roli występuje. To se ne wrati, moi drodzy.
Wzajemne przywiązanie Arby i Dziadka stało się już legendą. Dawno temu Arba rozpruła sobie klatkę piersiową na drzwiach stajni. Podniecona wpadła galopem do stajni, gdy usłyszała włączony gniotownik do owsa. Stajenna brama była wtedy zamykana siatką, do połowy wysokości. Na tym prowizorycznym ogrodzeniu (zlikwidowanym zresztą po tym wypadku) Arba zawisła rozrywając sobie klatkę piersiową. Wezwany weterynarz nie wiedział, w co ręce włożyć. Zdecydował, że na usilne prośby Dziadka spróbuje konia zszyć, ale gwarancji nie daje. Zszywanie trwało b. długo – poharatane mięśnie, naczynia krwionośne, w końcu płat skóry. Podczas zabiegu Arba stała jęcząc i opierając łeb o ramię Dziadka. Ten głaskał ją po łbie i szyi, a mama przysięga, że klacz płakała – łzy leciały jej z oczu prosto na jeździecką marynarkę Dziadka. Czekała ją jeszcze długa rekonwalescencja – to wtedy straciła przywództwo w stadzie, a po powrocie na pastwisko już go nie odzyskała.
Nie tylko Arbie Stanisław Burman dawał poczucie bezpieczeństwa i komfort w strachu. W tereny z nim jeździli Ci, którzy nie czuli się dobrze w zastępie prowadzonym przez mamę, chłopaków, później mnie. Dziadek emanował pewnością siebie, był cierpliwy i łagodny. Kochałam go, ale zagadką jest dla mnie to, że ludzie chcieli z nim jeździć. Caplująca Arba wciąż zrywała grupę do kilkukrokowych zakłusowań, które kończyły się gwałtownym hamowaniem na zadach. Jeźdźcy co chwilę musieli podskakiwać w rytm kłusa i za moment lądować na szyjach koni przy hamowaniu. Męczarnia. A jednak tereny z tą parą uwielbiali wszyscy – jedna klientka powiedziała mi, że nigdy z nikim innym by nie pojechała, z panem Burmanem czuje się bezpieczna nawet w tym ostrym galopie. Wierzę jej. Wystarczyło spojrzeć na tego mężczyznę – wyprostowany, elegancki (zawsze pod krawatem!), z furażerką lub kapeluszem kowbojskim na głowie, emanował spokojem i pewnością siebie. Z nim nic nie mogło się stać!
Stanisław Burman był supermanem swoich czasów. To był mężczyzna, taki prawdziwy i twardy. Nie bał się niczego. Jeździć nauczył się już po 50-tce, a układał u nas surowe konie. Z upływem czasu obowiązek ten spadł na chłopaków, ale pierwsza stajenna młodzież i świeżyna była układana przez Dziadka. Do tego polował całe swoje życie – był wielokrotnym mistrzem w zawodach strzeleckich. Kochał zwierzęta i przyrodę, a polowania były, paradoksalnie, tego wyrazem. Liczebność zwierzyny łownej należy regulować. Dziadek robił odstrzały selekcyjne i hodowlane. Dokarmiał zwierzęta leśne zimą, wiele lat pracował jako strażnik przyrody. Kiedyś powiedział mi, że do strzelonego zwierzęcia należy podchodzić powoli, z opuszczoną głową i nabitą bronią. Uznałam, że to kwestia ostrożności – a nóż taki odyniec nie jest martwy, a ranny i zerwie się do szarży? Dziadek powiedział: „To też. Ale przede wszystkim chodzi o szacunek do tego, komu odebrałeś życie”. Zresztą odstrzały Dziadka nie podnosiły się – trafiał zawsze bezbłędnie w komorę serca i zwierzę „padało w ogniu”. Po jego śmierci odkupiliśmy kiedyś od myśliwego z Koła Łowieckiego dzika – był strzelony w tylną nogę. Śrut rozorał całą szynkę. Zmarnowane mięso i dużo cierpienia. To jest myśliwy? Uwielbiałam słuchać opowieści z polowań. Podziwiałam Dziadka, szanowałam. Pamiętam, jak w ostrym mrozie chodził po lesie z workami kukurydzy, by dokarmiać dziki. Chodziłam razem z nim – z zamarzniętymi smarkami w nosie, odmrożonymi uszami i zgrabiałymi rękami, nosiłam siano dla jeleni i saren, sprawdzałam zryte przez dziki miejsca, by wiedzieć, gdzie rzucać kukurydzę. Dziki podchodziły do miejsc karmienia nawet w naszej obecności. Kiedyś Dziadek próbował ustalić, o której godzinie się tam pojawiają. Zamontował stary budzik przy sośnie, wraz ze skomplikowanym systemem żyłek i nitek, które miały zostać przerwane racicami i zatrzymać wskazówki, tak byśmy wiedzieli, o której godzinie dziki żerują. Któregoś dnia budzik ten znikł – Dziadek wrócił oburzony, że ludzie to już wszystko kradną, nawet stare zegarki w lesie. Kolejnej wiosny strzelił odyńca – przy tylnej nodze dzika znalazł swój budzik, zaplątany nicią. Dzik maszerował z nim prawie trzy miesiące, musiał mieć pełen szacun na dzielni z takim roleksem na łapie :) Jako Strażnik Przyrody Dziadek walczył z kłusownictwem, sprawdzał zasadność odstrzałów, prowadził pogadanki o przyrodzie w szkołach dla dzieci i młodzieży. Całymi nocami obserwował jelenie na rykowiskach, fascynowała go przyroda i jej odwieczne prawa. Po śmierci Dziadka mama zaczęła odmawiać wynajmowania pokoi dewizowym myśliwym. To bydło strzelało nawet warchlaki, a ucięte łby jeleni z porożami przynosili do domu. Gdzie ten szacunek? To rzeźnicy, nie mają nic wspólnego z ideą myślistwa, którą wyznawał p. Burman.
Pewnego lata Arba przewróciła się z nim w pełnym galopie na plaży. Wpadła przednimi nogami w łachę piachu i fiknęła ostrego kozła. Dziadek pikował z niej na główkę i uderzył w ziemię barkiem. Wrócił na koniu do stajni i podjechał autem do szpitala, gdzie stwierdzili wypadnięcie ze stawu i kazali zgłosić się na nastawienie. Dziadek wrócił do stajni na kolejny umówiony teren i pomimo naszych protestów pojechał z grupą, obiecując, że zgłosi się do lekarza od razu po powrocie. Gdy wieczorem wykonano mu zdjęcie rentgenowskie, okazało się, że bark jest nastawiony. Arba nastawiła mu go na wodzach – w pysku miała kompletny beton, szarpała i rzucała łbem tak, że kiedyś dostałam od niej z główki w daszek toczku. Standardem było, że wracałam z jazdy na niej cała opluta, bo gdy rzucała łbem z zaślinionego pyska zawsze spadały mi na ramiona, toczek, twarz smużki śliny. Rzucała łbem tak mocno, że siedzący na niej jeździec widział gwiazdkę na jej czole. Dziadkowi najwyraźniej nigdy to nie przeszkadzało – nie chodziła pod nim na wytoku, nie stosował żadnych patentów, a wędzidło miała lekkie, oliwkowe. No i bark mu nastawiła, znachorka jedna.
Jednej z ostatnich zim życia p. Burmana Arba zachorowała. Słabła, nogi jej puchły, przestała jeść. Dziadek postał chwilę w jej boksie, przyszedł do kuchni i powiedział: „Arba odchodzi. Cokolwiek się z nią stanie, ja pójdę za nią”. Mama wpadła w panikę – ten uparty człowiek straci zupełnie chęć i siłę do życia, jeśli Arba padnie. Podawała klaczy leki na wzmocnienie, owijała nogi okładami leczniczymi, poiła kobyłę preparatami odżywczymi. Ze wszystkich sił walczyła z tym, z czym walczyć się nie da – starością. Arba doczekała kolejnej wiosny. A Dziadek z nią.
Jeździł u nas na wielu koniach. Idealnym przyjacielem i partnerem była tylko Arba. Kochał ją tak, jak wszystkie kobiety swojego życia – bez pamięci i na zawsze. Gdy leżał w szpitalu, z którego już miał do nas nie wrócić, poprosił, by na ostatnią drogę włożyć mu do kieszeni marynarki kosmyk z grzywy Arby. Kuba zrobił łącznie (w obie strony) prawie 1000km, by zawieźć do szpitala włosie z grzywy i ogona Arby. I nikt z nas nie uważał tego za głupotę.
Po jego śmierci wybrałam się w teren na Arbie. Wyprowadziłam starą i słabą kobyłę i czyściłam ją przez godzinę. Masowałam szczotką spuchnięte nogi, wyczesywałam zgrzebłem sierść, którą z racji wieku Arba coraz słabiej zmieniała, wymyłam jej ogon, przerwałam grzywę. Wojtek, który wpadł do stajni na swój trening rzucił mi w biegu: „Co, odpicowujesz ją do trumny?” Kochaliśmy ją wszyscy i żal nam było patrzeć, jak gaśnie. Nawet, gdy stała już nad grobem. Pojechałam na łąki. Lubiłam na niej jeździć, za życia Dziadka rzadko siadałam na jej grzbiecie, bo i tak miała dobrą porcję pracy. Była najwygodniejszym koniem, na jakim siedziałam. Ona nie kłusowała – ona płynęła; nie galopowała – frunęła jak Pegaz; o stępie nie ma co mówić, wybaczę jej, że tego kroku nie znała. Nie znam konia, który by tak nosił. Mam nadzieję, że kiedyś takiego znajdę. Była niesamowita. Miałam cichą nadzieję, że Arkana, jej córka ma taki krok. W tym roku po raz pierwszy wsiadłam na Arkanę (jest klaczą prywatną, właściciel dzierżawi boks w naszej stajni). Arkana nie ma nawet startu do matki. Arba niosła delikatnie, miękko, komfortowo jak w fotelu. Jazda na niej to było SPA, marzę, że uda mi się to jeszcze kiedyś poczuć w siodle. Wkrótce po tym ostatnim spacerze Arba odeszła. I pewien etap w życiu stajni skończył się na dobre.
Stanisław Burman i Arba nadal tkwią w pamięci nie tylko tych, którzy ich znali, ale i tych, którzy spotkali tę parę na swojej drodze. Wielokrotnie widywałam zdjęcia eleganckiego starszego pana w kapeluszu na dorodnej gniadej klaczy na plaży w gazetach hippicznych i to nie tylko w Polsce. Pamiętają ich wszyscy mieszkańcy miasta Ustka, pamiętają wczasowicze i turyści. Każdego lata ktoś z klientów pyta o p. Burmana. Przyjeżdżają Ci, którzy z nim jeździli w tereny; Ci, którzy zaczynali naukę na lonży pod jego okiem, i Ci, którzy po prostu spotkali go w lesie czy nad brzegiem morza i mieli okazję porozmawiać. Dziadek często stawał w terenie, by porozmawiać z przechodniami. Jeszcze częściej zsiadał z konia, by takich zachwyconych spacerowiczów wsadzić na Arbę na pamiątkową fotkę. I potem przesyłali mu te zdjęcia do domu: całe stosy zdjęć zupełnie obcych nam uśmiechniętych ludzi, siedzących na koniu w spodenkach plażowych i plastikowych klapkach. Przeglądałam ostatnio tę zabawną galerię – są tam zdjęcia dzieci, dorosłych, jest pan w garniturze, są dwie zakonnice w czarnych habitach… Po co właściwie wysyłali te zdjęcia? Nie wiem. Ale wiem, że znali p. Burmana i lubili. Wszyscy.
Króciutki opis Arby znajdziecie na stronie firmy mojego męża TROTTER wśród opisu naszych koni. Koło Łowieckie „Bałtyk” zamieściło niewielkie wspomnienie o p. Burmanie na łamach swojej strony. Wszystko, co można napisać, to wciąż za mało, by oddać wielkie serce i miłość do ludzi i zwierząt, jakie miał Stanisław Burman. Żywię nadzieję, że część tego dobra, siły, pozytywnej energii i niesamowitego charakteru odrodzi się w małym imienniku Dziadka, którego ten pierwszy nie zdążył poznać, ale wiedział, że będzie. Był już w drodze, gdy odprowadzaliśmy Dziadka na ustecki cmentarz.
Kontrowersyjnie – uwaga na fundacje!
W bieżącym, październikowym numerze „Koni i Rumaków” ukazał się mój artykuł „Kontrowersyjnie – uwaga na fundacje”. Zdecydowałam się jednocześnie umieścić go na blogu, gdyż nieświadomie popełniłam błąd, który godzi w dobre imię Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Sprostowanie (zmieszczone obecnie pod tekstem) ukaże się w kolejnym numerze magazynu. Chciałabym jednak już dziś mieć okazję przeprosić przedstawicieli TOZ-u, którzy zareagowali niezwłocznie i wyrazili chęć pomocy w wyjaśnieniu losu zwierząt. Do moich czytelników – nie widzę już powodu ukrywać sprawy, a wręcz przeciwnie – zachęcona wsparciem i pomocą TOZ-u nie obawiam się ujawniać nazw, nazwisk, szczegółów sprawy w nadziei, że los koni uda się ustalić i potwierdzić. Na wszelkie pytania odpowiem mailowo lub (jeśli nie uznam tego za niekorzystne dla naszej stajni) w komentarzach.
W każdej stajni prędzej czy później pojawia się problem trzymania zwierząt starych, schorowanych, niezdolnych do dalszej pracy. Różnie się go rozwiązuje i ja nie zamierzam poruszać kwestii sumienia osób, które nie dbają o dalszy los swoich zwierząt sprzedając je czy oddając w niesprawdzone ręce. Temat zbyt rozległy, bym odważyła się wkładać kij i mącić wodę. Kiedyś pracownik stada ogierów, w którym na szkoleniu przebywał nasz wałach powiedział mi: „Z sentymentami to można zostać bankrutem”. Wierzę. Ja jednak wolę spać spokojnie z moimi sentymentami i pustym portfelem niż przehandlować skórę i kości zasłużonego druha. Dlatego żadne z naszych zwierząt nie zostało świadomie oddane na rzeź czy w nieodpowiednie ręce. I choć finansowo obciąża nas znacznie fakt trzymania zwierząt, które nie są w stanie na swoje utrzymanie zarabiać, to nigdy nie szukaliśmy łatwych rozwiązań takiej sytuacji. Jak można pozbyć się konia, który całe życie pracował w rekreacji i służył nam swoim zdrowiem, pracą, pomocą? To przecież członek rodziny, większość naszych koni jest u nas od źrebaka. Budowały naszą rekreację razem z nami, to ich kopytami wydeptaliśmy nasze ścieżki i jak po kilkunastu latach pracy moglibyśmy bez wyrzutów sumienia zafundować im cierpienie i ból? Jedna z naszych emerytek choć siwa, głucha i ślepa nadal pasie się i wygrzewa stare kości w promieniach słońca, którego może już nie oglądać kolejnego dnia. Ale do dziś pamiętam, że to na jej grzbiecie uczyłam się anglezować i nie wyobrażam sobie rozstania z nią tylko dlatego, że jest stara. Ja też kiedyś będę. I starość tę chciałabym spędzić w znanym mi otoczeniu, wśród życzliwej rodziny i przyjaciół.
Nie zmienia to jednak faktu, że czasem problem utrzymania konia przerasta możliwości właściciela. Może się tak zdarzyć, gdy zwierzę wymaga stałego podawania kosztownych leków czy sytuacja finansowa właściciela zmieniła się drastycznie i wymaga natychmiastowego działania. Ten, kto żyje sentymentami poszuka wówczas innego rozwiązania niż rzeźnicki hak. Tak też zdarzyło się nam.
Trzy lata temu u jednej z naszych klaczy rozwinęła się choroba płuc. Mimo podjętego leczenia (w które włożyliśmy nie tylko znaczne środki finansowe, ale i duży zapał, ściągając weterynarza z niemieckiej kliniki) dychawica rozwijała się i pogłębiała. Lekarz opiekujący się kobyłką zapewnił nas, że koń nie cierpi, ale nawet okresowe poprawy jego stanu nie pozwalają jednak włączać go w pracę. Klacz pracowała u nas w zaprzęgu w parze i w pojedynkę, była masywna i ciężka. Co zrobić? Na rzeź nie oddasz, choć sporo waży i można by np. zwrócić sobie w ten sposób koszty leczenia. Takie rozwiązanie w ciągu ponad dwudziestu lat funkcjonowania naszej stajni nigdy nie miało miejsca. Sprzedać klaczy też nie możemy, bo komu potrzebny tak duży koń jako kosiarka do trawy? Potencjalny nabywca mógłby albo sprzedać konia dalej w cenie rzeźnej, albo nie zważając na chorobę wykorzystywać w pracy aż do całkowitego wyczerpania zwierzęcia. Klacz więc pozostawała w naszej stajni spędzając całe dnie na pastwiskach (bo to najlepiej służyło jej astmatycznym napadom kaszlu), karmiona moczonym owsem i sianokiszonką. I tak by pewnie nadal było, gdyby dziewczyna z naszej szkółki jeździeckiej nie skontaktowała się ze stowarzyszeniem Straży Ochrony Zwierząt. W dobrej wierze oczywiście. Zadowolona zameldowała nam, że znalazła miejsce dla naszej kobyłki w fundacji na terenie sąsiedniej gminy. Fundacja ze swej strony zobowiązała się konia odebrać, kontynuować leczenie i zapewniła nas, że koń absolutnie do żadnej pracy wykorzystywany nie będzie, a gdy pojawi się cierpienie zostanie w humanitarny sposób uśmierzone. Pamiętam, jak rozważaliśmy to w domu, dyskutując głośno przy kuchennym stole. Przedstawicielka SOZ-u w naszej obecności podpisywała dokumenty, świadczące o tym, że zrzekamy się praw do konia na rzecz SOZ, a ten z kolei powierza go opiece fundacji, nadal pozostając właścicielem zwierzęcia. Właściciel fundacji zapewniał, że konia będzie można odwiedzać, a wszelkie zmiany w jego stanie będą raportowane do SOZ, z którym możemy się kontaktować. Klacz wyjechała. Kilka tygodni później skontaktowaliśmy się z SOZ-em, przedstawiciele udzielili nam wyczerpujących informacji, zachęcając do odwiedzenia fundacji. Wybraliśmy się prawie całą rodziną w odwiedziny do naszej kobyłki. Wróciliśmy zachwyceni – klacz była w dobrej kondycji, pastwiskowana całą dobę. Boki chodziły jej równo, właściciel fundacji śmiał się, że to przecież zdrowy koń! Miły i pomocny, pokazał nam pastwiska pozostające do dyspozycji stada, które swą liczebnością zadziwiło nas i zaskoczyło. Właściciel z rozczuleniem pokazywał zwierzęta, opowiadając jak to uratował je od haka. Zapytał nas nawet, czy nie mamy więcej koni do oddania. Pamiętam, że wzbudził moje zaufanie, choć mama była zdziwiona pytaniem o kolejnego konia. Mimo wszystko byliśmy optymistycznie nastawieni i cieszyliśmy się, że udało się znaleźć takie miejsce dla naszej klaczy. Po powrocie do domu rozważaliśmy, jak wielka miłość do koni musi powodować tym człowiekiem, skoro poświęca im tyle czasu, pracy, pieniędzy. Zapewnił nas przecież, że finansuje utrzymanie stada z własnej kieszeni! Na własne jednak oczy widzieliśmy konie, które były zadowolone i dobrze odżywione. Kilka słabszych przebywało w niewielkiej stajni, cała reszta zażywała zgodnego z ich naturą życia na otwartej przestrzeni. Żadnej pracy nikt od nich nie wymagał, były zadbane i ufne. Fundacja, polecona przecież przez SOZ i obejrzana przez nas na własne oczy wzbudzała zaufanie. Zdecydowaliśmy się więc przekazać kolejnego konia – 7 letniego wałacha z bardzo dobrym pochodzeniem, który po zdiagnozowanym zwyrodnieniu kręgosłupa od dwóch lat przebywał u nas na etacie maskotki i kosiarki do trawy. Koń był piękny, ale nie można go było dosiadać, więc pozbawieni możliwości innych manewrów (kto kupiłby od nas konia, na którym nie można jeździć? Jak uśpić zwierzę, które nie cierpi?) trzymaliśmy go jako ozdobę. Zadzwoniliśmy do właściciela fundacji. Odebrał konia następnego dnia, co oczywiste przekazaliśmy go za darmo, kwitując transakcję podpisem na świstku papieru. Po kilku tygodniach kolejna wizyta w fundacji – oba nasze konie zadowolone, pięknie wyglądające, a całe stado fundacji jeszcze większe niż poprzednio. Czas płynął, nie interesowaliśmy się dłużej losem koni, pewni, że zadba o nie nowy właściciel – w praktyce właściciel fundacji, teoretycznie i według podpisanej umowy SOZ. Rok później przy okazji podróży w te okolice zdecydowaliśmy się zboczyć z trasy i odwiedzić nasze konie. Na miejscu nie zastaliśmy właściciela, koni nie było widać żadnych. Zapytany o szczegóły sąsiad zdziwił się: „No jak to? Ten facet konie sprzedał przed zimą i wyjechał. Pani, ja nie wiem jak go szukać”. Nie chcieliśmy szukać jego, pal go sześć. Szukaliśmy naszych koni. Jak to sprzedał konie? Komu, gdzie? „A do rzeźni poszły, pani, do Włocha. Wiem, bo znajomy kupił całą stawkę”. Znaleźliśmy znajomego. W nic się nie chciał mieszać, powiedział, że nic nie potwierdzi, a jeśli trzeba to się zaprze nawet w sądzie, że on żadnych koni nie widział. Mama zapewniła, że żadnych konsekwencji nie będziemy wyciągać, niech tylko potwierdzi, czy taka klacz i wałach u niego były. Miał handlarz jednak miękkie serce – potwierdził, opisał dokładnie imiona z paszportów, rasę, umaszczenie. Klacz zapamiętał, bo ciężka była, sporo ważyła i zarobek na niej dobry był. Wałach też wrył mu się w pamięć, bo przy załadunku do przyczepy sponiewierał ich ostro i uciekł. Kilkanaście kilometrów go gonili, cały dzień zmarnowali, a koń przy ładowaniu do bukmanki poranił i siebie i ich. Dodał, że na obu zarobił, ale jak będzie trzeba to własne dzieci przysięgnie, że nie widział, nie zna, nieprawda. Bo co on winien? Konie kupił z paszportami, skąd miał wiedzieć, że to fundacja jakaś była. A po co fundacja? Ludziom się we łbach poprzewracało. Sprawę zgłosiliśmy przedstawicielce SOZ-u, która odbierała klacz i podpisywała dokumenty oddające konia pod opiekę fundacji. Zaskoczenie, niedowierzanie. On nie mógł konia sprzedać, bo koń nie był jego własnością! Mógł go oddać powrotem, skoro nie było go stać na dalsze utrzymanie, ale w podpisanej umowie zobowiązał się, że koń jako własność SOZ podlega tylko i wyłącznie ich decyzjom. Sprawę zbadali tylko telefonicznie. Poinformowali nas kilka godzin później, że koń nie został sprzedany, a jedynie przeniesiony do innej stajni, całkiem przypadkowo znajdującej się w odległości ponad 400km od nas. Co o tym myśleć? Może tak było? W głębi ducha chcieliśmy w to wierzyć. Kolejna wizyta u handlarza i jego zapewnienia: „Klacz i wałach o takim imieniu, tej maści, tej rasy zostały przeze mnie odkupione, sprzedałem obydwa do rzeźni i możecie sobie podarować wycieczki 400km, bo ja Wam mówię, jak było. Żal mi Was, to Wam prawdę powiem. Oba konie pamiętam (podał nam zresztą cechy szczególne, które ponad wszelką wątpliwość dowodziły, że żadnej pomyłki tu nie ma), ale problemów nie chcę i jak trzeba będzie to się zadnimi nogami nawet w sądzie zaprę i przysięgnę, że nie wiem o co chodzi”. Telefony do SOZ-u pozostały bez odzewu. Nikt nie pofatygował się sprawdzić i potwierdzić, że konie, będące przecież formalnie własnością SOZ nadal żyją i mają się dobrze. Przedstawicielka SOZ nie słuchała naszych zapewnień i nie zamierzała kontynuować tematu. Do dziś los koni jest dla nich nieznany – ze swej strony po prostu przyjęli zapewnienie, że zostały przeniesione i więcej nie interesują się tą kwestią. My, przecież już nie właściciele zwierząt, zrobić nie możemy nic.
Teraz już zrozumieliśmy, że liczne stado odbieranych od ludzi za darmo koni było po prostu od początku przeznaczone na sprzedaż przed zimą. To właśnie dlatego właściciel fundacji pytał nas o kolejne konie do oddania, polecał pytać wśród znajomych koniarzy. Wyłudzał konie za darmo opowiadając rozczulające historie o wielkiej miłości i szacunku do tych wspaniałych zwierząt, a jego plan i tak przeznaczał je na rzeź. Wierzę, że ładnie sobie dorobił na sprzedaży tak licznego stada. Mam tylko nadzieję, że pieniądze te staną mu kiedyś ością w gardle.
Poruszając tę sprawę nie zamierzam oczerniać fundacji, zajmujących się ratowaniem koni. Przeciwnie – nadal w nie wierzę i wspieram w miarę moich możliwości. Chcę tylko przestrzec tych, którzy swoje konie oddają w dobrej wierze licząc na to, że zapewniają im w ten sposób godne i spokojne życie. My zaufaliśmy poważnej instytucji – Straży Ochrony Zwierząt i polecanej przez nich pseudofundacji. W tej sprawie z pewnością popełniliśmy kilka błędów, które nie wynikały ze złej woli, a jedynie braku doświadczenia, naszej wiary w ludzi i nieświadomości. Dlatego też o tym piszę – by przestrzec innych. Sprawdźcie dobrze, zbadajcie dokładnie, upewnijcie się! Nie wierzcie na słowo i gorące zapewnienia miłośników koni. Świat jest pełen oszustów i cwaniaków, a na Waszej naiwności ktoś może budować swój zysk kosztem cierpienia koni, które zobowiązał się chronić. Wiem, że funkcjonuje w Polsce kilka sprawdzonych, rzetelnych fundacji zajmujących się ratowaniem koni z powołania i prawdziwej bezinteresownej miłości do tych szlachetnych zwierząt. Jeśli będzie to konieczne, a innego wyjścia nie znajdę, to tak – oddam konia do fundacji. Ale tym razem dokładnie i wnikliwie sprawdzę, czy można jej ufać.
Jedynie informacyjnie zaznaczam, że choć nie podałam żadnych nazwisk czy szczegółów sprawy, które godzą w imię jakichkolwiek związanych ze sprawą osób, to jestem gotowa dowieść prawdziwości swoich słów nawet w sądzie powołując się na posiadane dokumenty i zeznania osób zaangażowanych w sprawę. Podkreślam, że wszystko co tu opisałam miało miejsce w niezmienionych w istotny sposób okolicznościach. Moim celem nie jest wywołanie sensacji czy rozpętanie skandalu na wielką skalę, ale uczulenie właścicieli koni, którym los ich zwierząt nie jest obojętny, na podłość i podstępność oszustów, podających się za miłośników koni. Jeśli jednak ktokolwiek zechce historię tę negować lub tuszować to i ja i moja rodzina z całą mocą zaangażuje się w obronę naszego prawa do mówienia na głos o niezaprzeczalnej krzywdzie, którą nam wyrządzono. Los koni pozostaje dla nas wyrzutem sumienia, ale stał się też nauczką na przyszłość. Dlatego uczulam innych – uwaga na fundacje!
SPROSTOWANIE
W druku ukazał się artykuł, w którym kilkukrotnie pojawiła się nazwa Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami zamiast prawidłowej nazwy stowarzyszenia odpowiedzialnego za całą interwencję czyli Straży Ochrony Zwierząt. Przedstawicielka SOZ w chwili przeprowadzania interwencji dot. naszych koni nie była już członkiem TOZ. Sekretariat Główny TOZ, który skontaktował się ze mną bezpośrednio po ukazaniu się artykułu, udzielił mi wyczerpujących informacji nie tylko wyjaśniając, że nie ponoszą oni żadnej winy i zostali niesłusznie przeze mnie oskarżeni, ale również oferując pomoc w dalszym badaniu losu koni. Jest mi niezmiernie przykro, że uderzyłam w dobre imię organizacji, która żadnego związku ze sprawą nie miała i czuję się w obowiązku przeprosić Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami za ten niesłuszny atak. Jednocześnie gorąco dziękuję przedstawicielom zarówno Oddziału Głównego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, jak i pracownikom oddziału regionalnego, za zaoferowaną pomoc, udzielenie wskazówek co do dalszego postępowania oraz zaangażowanie w badanie losu naszych koni. Podkreślam, że w chwili nawiązania ze mną pierwszego kontaktu, przedstawiciele TOZ przede wszystkim wyrazili chęć ustalenia losu zwierząt, jako najważniejszej dla nich kwestii; sprawę niesłusznego obarczenia ich odpowiedzialnością potraktowali jako zupełnie drugorzędną. Jestem wzruszona ich bezinteresownością, zaangażowaniem w wyjaśnienie krzywdy zwierząt i szybkim działaniem mającym na celu tylko i wyłącznie dobro zwierząt.
Fot. Kasia Sikorska Photography # Linda i Lotna
Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY