Lekcja historii nr 2 – o udomowieniu koni
Skoro już wiemy skąd wziął się koń, to czas na kolejną lekcję historii. Temat: Gdzie, jak i po co udomowiono konie?
Zanim człowiek udomowił konie polował na nie dla mięsa. Bardzo szlachetnie zaganiano całe stada na skraj urwiska lub do zasadzki i wybijano do nogi. Zachowały się ogromne stosy końskich kości w miejscach, gdzie pierwsi ludzi polowali na tabuny. Jakkolwiek okrutne by to nie było, wskazuje jednoznacznie na fakt, że jeszcze przed udomowieniem konia, homo sapiens poznał ich naturę. Każdy dziś wie, że stado można zapędzić w kozi róg, a w przypadku zamknięcie mu drogi ucieczki zostanie podjęta drastyczna decyzja – skok z urwiska. Ucieczka do granic możliwości, zamiast stawienie czoła i atak na mizerne ludzkie ciała. Czy stado lwów albo wilków dałoby sobie wyciąć taki numer?
Proces udomowienia koni rozpoczęły ludy azjatyckich stepów 4000 lat p.n.e czyli jakieś 6000 lat temu. Koń został udomowiony jako ostatnie z dzisiejszych zwierząt domowych. Pierwszy procesowi temu został poddany pies (drapieżnik, więc człowiekowi z tej samej grupy przyszło to najprościej), potem kolejno bydło, trzoda, drób (krowy, woły, kozy, owce, ptactwo domowe itd.). Jeśli się zastanowić to udomowienie konia nie było człowiekowi za bardzo potrzebne i pewnie dlatego nastąpiło tak późno. Mięso, mleko, skóry, a nawet gnój do rozniecania ognia zapewniała trzoda i bydło. Siła pociągowa też już była w postaci wołów, które w prymitywnej uprzęży pełniły rolę zwierząt pociągowych i jucznych. Dlaczego konia udomowiono tak późno? Z kilku powodów:
- nie było palącej potrzeby, bo jak wspomniałam wyżej, inne zwierzęta dostarczały mięsa, mleka, skór, jaj, siły pociągowej i jucznej;
- bydło i trzoda były łagodniejsze, łatwiejsze do oswojenia, a ich reakcje bardziej przewidywalne;
- konie mają żywy temperament, są pobudliwe, a nie pokorne jak np. owce. Jako zwierzęta uciekające były trudne do poskromienia, a pod wpływem presji decydowały się na paniczny atak kopytami i zębami;
- ich rozmiary też nie ułatwiały zadania – łatwiej poskromić kozę niż walecznego ogiera dużej wagi.
Dlaczego więc jednak udomowiono konie? Z kilku powodów:
- konie zapewniały najszybszy i najwygodniejszy transport na duże odległości;
- praca człowieka dosiadającego konia była bardziej efektywna niż ta wykonywana na dwóch nogach. Pasterze łatwiej opanowywali stada z grzbietu galopującego konia, a i dozór stada był łatwiejszy i zapewniał lepszą widoczność;
- koń aż się prosił o udomowienie, no bo pomyślcie:
Sama budowa końskiego grzbietu, wygiętego pośrodku sugeruje by na ten grzbiet coś wrzucić lub samemu usiąść. Diastema w dolnej szczęce (bezzębna część żuchwy) jest idealnym miejscem na umieszczenie kiełzna. Mostek konia jest elastyczny, przedłużony dodatkowo chrząstką, co umożliwia nam zapinanie popręgu i mocowanie siodła na końskim grzbiecie. Nie ma siły, by człowiek nie dostrzegł możliwości, jakie zaoferował mu koń.
Historia wielkich cywilizacji i ich rozwoju opiera się na końskich kopytach. To dzięki wykorzystaniu konia powstały cywilizacje. Dzięki udomowieniu tych zwierząt człowiek mógł podróżować na wielkie odległości, przewozić towary, a więc również rozpowszechniać wiedzę, religię, postęp techniczny, sztukę, a nawet własne geny. Geny? Tak! Wiecie, że obecnie żyje na świecie 16 milionów potomków Czyngis Chana? Statystycznie rzecz biorąc jest duża szansa, że kapka tej mongolskiej krwi płynie np. we mnie. Czyngis Chan miał tysiące kochanek, a fakt, że podbijał i zdobywał nowe ziemie poruszając się na końskim grzbiecie bardzo mu ułatwił rozpowszechnianie swoich genów. Gdyby nie koń, Chan siedziałby w jurcie, rządził sobie stadem pasterzy na stepie i puszczał się w pobliskich wiochach. Cały podbój i tworzone imperia (perskie, greckie itd.) oparte są na wykorzystaniu konia. Nie ma na ziemi gatunku, któremu ludzkość zawdzięcza więcej w kwestii swojego rozwoju. Na końskich grzbietach przemieszczały się całe armie – hordy Czyngis Chana, wojska greckie Aleksandra Wielkiego (w parze ze swym ogierem Bucefałem Aleksander stworzył całe greckie imperium), armia Napoleona, perskie zastępy, legiony rzymskie, cała ekspansja Islamu… Bez konia nie byłoby to możliwe. Konie brały też udział w obu wojnach światowych, a ich trupy gęsto ścieliły się na frontach. Przy boku człowieka wierny koń cierpiał, harował, ginął i umożliwiał podboje, rozwój, życie na wyższym poziomie. W podziękowaniu dostawały pomniki, portrety z wielkimi władcami, poezje. Nie można zaprzeczyć, że te kultury, które używały koni, zawsze stawiały te zwierzęta na piedestale – gloryfikowano konie, podziwiano, ubóstwiano. Fair, prawda? Ginęły za nas, cierpiały i pracowały ponad swe siły w zamian za uwielbienie tłuszczy. Brawo.
Do dzisiaj koń pełni dużą rolę w naszych społeczeństwach. Konie robocze zanikają, wyparte przez mechanizację – rolnictwo, przemysł wydobywczy (kopalnie), nawet wypas stad na amerykańskich ranczach obywa się bez wydatnej pomocy konia. Zastąpiły je maszyny, techniczne unowocześnienia, rozwój i postęp cywilizacyjny. A jednak koń nie znika i wiem, że nigdy nie zniknie. Bo daje nam satysfakcję z użytkowania potężnego zwierzęcia (prymitywna potrzeba udowodnienia swej męskości u facetów) i chętnej współpracy i zaufania (doceniane najbardziej przez kobiety). Koń dostarcza rozrywki, rekreacji, zaspokaja potrzeby piękna i harmonii. a jeździectwo kwitnie i rozwija się z każdym dniem. Fakt coraz większej świadomości ludzkiej w zakresie naturalnych metod komunikowania się z koniem rokuje jak najlepiej na rozwój harmonijnego, pozbawionego przemocy sportu i rekreacji z udziałem udomowionego konia.
Fot. Kuba Lipczyński # nasze kuce
Nasze konie na zawodach czyli śmiechu warte cz. VII
Sto lat temu, a może i milion, w każdym razie w tak zamierzchłej przeszłości, że najstarsze konie nie pamiętają, zdarzało się jeźdźcom z ANKI brać udział w zawodach skokowych. Stajnia typowo rekreacyjna, ale ekipa jeździecka była silna i zmotywowana – a więc zawody!
LUNA DAJE CZADU!
Luna, niepozorna gniada kobyłka, była córką Małej. Kto z Was poznał Małą ten wie, że można o niej powiedzieć wiele, ale na pewno nie można jej posądzić o torpedę w zadzie. Luna odziedziczyła po matce ten wybujały, popędliwy temperament. Trudno o lepszy dobór imienia do charakteru konia – Luna była bujającą w obłokach lunatyczką i przespała na jawie większość swojego życia. Dlaczego w zasadzie Daria zdecydowała się na start w zawodach skokowych na koniu, który najbardziej cenił sobie trzymanie kopyt na ziemi, nie wiem. Mama próbowała odwieść Darię od tego szalonego zamiaru, argumentując, że Luna, nawet jeśli skacze na naszym domowym padoku, to skoczek z niej żaden i parcia na szkło nie ma. Nie wyszło. Raz kozie śmierć – Luna została zaprezentowana na zawodach lokalnych. W odświętnym nastroju wyjechała na środek parkuru i obejrzała przeszkody, publiczność i inne konie. Potem rozkraczyła się, zrobiła oczy na krewetkę i zdecydowała, że w tym interesie udziału nie bierze. Daria ukłoniła się ładnie i spróbowała ruszyć. Nic. Jeszcze raz. Kolejna próba ruszenia którejkolwiek z końskich nóg zakończyła się niepowodzeniem. Gwizdek, dyskwalifikacja, koniec. Tak zaprezentowała się stajenna torpeda na zawodach skokowych.
Luna z Darią na zawodach. W pozycji, którą Luna zdecydowała się utrzymać przez cały czas przejazdu parkuru.
MORUS I WOJTEK W DŁUGIM POPISIE ROZRYWKOWYM
Mały Wojtuś również zdecydował się na udział w zawodach skokowych. Postawił przy tym na przygotowanie urodzonego skoczka, zamiast bawić się w trening lunatyków i wybrał na swojego partnera Morusa – konika polskiego. Morus był skoczny jak piłka, ale za mądry na popisywanie się tym bez potrzeby. Zazwyczaj najlepiej skakał wtedy, gdy człowiek wcale tego nie oczekiwał – na przykład wynosząc jeźdźca przez ogrodzenie padoku. Gdy za cel stawiało mu się skakanie ułożonego w tym celu parkuru wyjścia były dwa: albo miał dobry humor i decydował się współpracować, albo humor miał kiepski i sabotował najazdy profesjonalnymi sliding stop. Na zawody Wojtuś pojechał cały przejęty – Morus skakał na treningach jak złoto, więc i oczekiwania sukcesu były uzasadnione. Na zawodach, gdy galowo ubrany chłopiec i jego rumak wystartowali, oczekiwania zderzyły się z niezależnym charakterem kuca. Na pierwszej przeszkodzie Morus zastrajkował zapewne w przekonaniu, że nie będzie bawił plebsu pokazami swoich możliwości. Wojtek natomiast profesjonalnie przeskoczył przeszkodę, choć do pełnego sukcesu zabrakło jeszcze podążającego z nim konia. Dyskwalifikacja.
Para Wojtek i Morus wraca po swoim długim popisie. Zwróćcie uwagę na wesołą minę małego Wojtusia – do dzisiaj uważa swój pierwszy start w zawodach za doskonały żart i pozwala mi nabijać się bez litości. Poczucie humoru zawsze pomaga, wiem jednak jakim rozczarowaniem musiał być ten start dla małego dziecka.
NATALIA I RASZDI ROZWALAJĄ SYSTEM
Raszdi już w momencie, gdy trafił do naszej stajni, był dobrze przygotowanym skoczkiem. Pod opieką Natalii rozwijał talent i ze zgłoszeniem tej pary do zawodów mama wiązała duże nadzieje.
Natalia z Raszdim w treningu na naszym padoku…
…demolują wszystko dookoła.
Do startu na zawodach nie mogę się absolutnie przyczepić. Cały parkur ta para przeszła na czysto, pokazując swoją wysoką klasę. Szkoda tylko, że przejęta Natalia poprowadziła swojego wierzchowca na przeszkody w złej kolejności… Rezultat – dyskwalifikacja. A mogło być tak pięknie. Dodam, że kolejność, na jaką w swym przejęciu się rolą zdecydowała się Natalia, znacznie zwiększyła trudność toru – brali przeszkody z ciasnych najazdów i zwrotów, a część z nich skakali pod górkę. Mama na trybunach słyszała rozmowy publiczności: „Niesamowite! Skąd w ANCE takie dobre konie?” Raszdi przeleciał nad wszystkimi przeszkodami jak pegaz, nie biorąc sobie w ogóle do serca faktu, że Natalia prowadzi go w skomplikowanych konfiguracjach. Mama, podniecona zaprezentowaną klasą swojego skoczka, poleciała zgłosić tę parę do wyższej klasy. Zgłoszenie przyjęto, mama była pewna, że i Raszdi i Natalia poradzą sobie z większymi wymaganiami śpiewająco. Niestety, Natalia przejęta swoją pomyłką, kategorycznie odmówiła sprawdzania koordynacji pracy mózgu z nowym torem przeszkód i nie zgodziła się na kolejny start. Mamę udało się pocieszyć Arlecie – obiecała że po swoim starcie na Czardaszu pojedzie tę wyższą klasę na Raszdim. Co z tego wyszło, powiem za chwilę.
Raszdi z Natalią po swoim wielkim stracie. Zwróćcie uwagę na triumfalną pozę Natalii…
CZARDASZ Z ARLETĄ PREZENTUJĄ DŻYGITÓWKĘ
Czardasz był niesamowitym zawodnikiem. Ten koń urodził się by skakać i kochał to nawet bardziej niż Arletę. W naszej rekreacyjnej stajni był ewenementem, gdybyśmy mu pozwolili to jego kopyta częściej fruwałyby w powietrzu niż dotykały ziemi. Arleta podzielała jego pasję. Wyjazd na zawody nie mógł nie skończyć się triumfem! Już po przyjeździe na miejsce zawodów Czardasz zaskoczył organizatorów swoimi możliwościami w skoku na potęgę – przesadził ze stój ogrodzenie swojego boksu i wypruł pełnym galopem na drogę, prosto do domu! Kuba złapał Raszdiego, który akurat był pod ręką w ogłowiu, choć bez siodła i gonili razem czarnego diabła kilka kilometrów. Samochodami dopędziła ich reszta ekipy. Czardasz dał się namówić Raszdiemu na powrót na zawody i stanął na parkurze mając w kopytach spory kawał szaleńczego pędu. Nie pozbawiło go to jednak energii i nie uciszyło jego entuzjazmu na widok przeszkód. Poszedł z Arletą ten parkur jak burza – skakał jak piłka do koszykówki przechodząc czyściutko każdą przeszkodę. Radość skoków go rozpierała – po każdym lądowaniu dawał wyraz tej radości wykonując serię baranich skoków i strzałów z zadu. Arleta znała swojego pupila, ale chyba właśnie wtedy niekoniecznie podzielała ten ubaw. Po którymś z kolei, wielce efektownym koziołku nie utrzymała się w siodle i zaliczyła bliskie spotkanie z podłożem. Dyskwalifikacja. Czardasz sprawiał wrażenie jakby rozważał dokończenie przejazdu bez niej, ale skapitulował i pożegnał publiczność serią koziołków. Najgorzej, że Arleta nie była już w stanie startować na Raszdim. Zdesperowana mama usiłowała jeszcze namówić Kubę, który kręcił się w pobliżu jako pomoc i fotograf. Ten jednak zdecydowanie wybił jej ten pomysł z głowy – jak miał wyjechać na parkur w sztruksach, adidasach i powyciąganym T-shirt’cie? I tak Stajnia ANKA zaprezentowała się na zawodach – pokazując konie świetnej klasy, w świetnej formie i wracając na tarczy…
Kolejna triumfalna postawa – Arleta wraca z parkuru po pokazie kaskaderskim
Czardasz na zawodach w Golędzinowie w 2007. Tutaj również jego entuzjazm przerósł profesjonalnego zawodnika-jeźdźca. Autorką zdjęć jest Agata Molasy, zdjęcia pochodzą ze strony voltahorse.pl
HENIEK I MARTYNA ZWYCIĘŻAJĄ! WOW!
Heniuś był również świetnym skoczkiem. Skakał bez takiego entuzjazmu jaki miał Czardasz i bez profesjonalnej sylwetki jaką w skoku prezentował Raszdi. A jednak przelatywał nad przeszkodami czysto, choć bez pasji i jakby od niechcenia. Na zawody na jego grzbiecie wybrała się Martyna. I chociaż raz konie z ANKI godnie się zaprezentowały. Wszystkie nasze konie przeszły parkur na czysto, najwyraźniej uznając, że starczy już tego upokarzania naszej stajni i coś się dziewczynom należy za godziny morderczych treningów. Triumfatorem zawodów został nasz gniady Heniuś, a droga do zwycięstwa była wielce chwalebna. Pokonał rywali, którzy tak jak on zaliczyli czysty przejazd w bardzo wyczerpującej dogrywce czyli… losowaniu. Wrócił do stajni z pucharem, który do dziś stoi w siodlarni i przypomina nam, że nasz wielki zwycięzca wygrał, bo miał farta w losowaniu…
Martyna i Henryk odbierają swoją nagrodę za świetny pokaz… ślepego farta.
Jak na rekreacyjną stajnię to historia sportowa wygląda okazale, czyż nie? I mamy puchar! :)
Uprzedzam pytania – ja nie brałam nigdy udziału w zawodach. A szkoda, bo to by dopiero był temat do rubryki „Śmiechu warte”! Większość moich treningów skokowych obfitowała w spektakularne upadki na ryj, ale na szczęście Kuba w takich przypadkach leciał podnosić „kobietę upadłą” i nie cykał pamiątkowych fot. Tak więc nie mam Was czym rozbawić, ale zapewniam, że fruwałam nad przeszkodami bez konia tak wysoko, że powinnam dostać licencję pilota!
Fot. Kuba Lipczyński # skany zdjęć z aparatu analogowego
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI