Blogowe spotkanie – inauguracja, która mam nadzieję, stanie się rutyną
Fot. Tomasz Kuehn, facebook
W majowy weekend odwiedziła mnie blogowa ekipa z Poznania. Dziewczyny, które znalazły w sieci mojego bloga, zaczęły czytać i postanowiły przyjechać, by osobiście bić przede mną pokłony i okadzać mnie kadzidłem. Wywnioskowałam ten cel z tego, że kadziły przepięknie i podbudowały mi ego. I wcale, ale to wcale nie komentowały tego, jak moja pisanina zderzyła się z rzeczywistością:
- siodlarnia jest aktualnie w remoncie, więc siodła leżały w kuchni na podłodze, popręgi i czapraki w stercie. Wypisz-wymaluj obrazek, który ostro krytykowałam w tym wpisie;
- podczas jazdy na padoku rewelacyjnie zaserwowałam im instruktora-olewkę i instruktora-zrób to sam z tego wpisu. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że było: A)zimno i wietrznie, więc stałam w puchowej kurcie przyssana do termosu z herbatą B)depresyjnie, bo właśnie odkryłam, że Sukcesja jest poważnie chora i prawdopodobnie wymknie mi się spod tyłka na sezon C)bez kompleksowo, bo dziewczyny karnie wykonywały wszystkie polecenia, co ważne – poprawnie, więc ich instruktorowi gratuluję podejścia i dobrego oka.
- nie wszystkie konie były pastwiskowane na naszych rozległych łąkach w myśl tego wpisu, bo potrzebną mi, tzw. „jezdną koninę” kazałam zostawić w zagrodach, by nie musieć latać po hektarach (czego i tak do końca nie uniknęłam). Mogę tylko solennie zapewnić, że po wyjeździe mojej ekipy amazonek odwołałam swoją prośbę niepuszczania koniny, więc stado co do nogi łazi swobodnie.
Poznaniacy okazali się wspaniałymi kompanami do jazdy, co przejawili dobitnie takimi kwiatkami:
1) nie usłyszałam żadnych narzekań i sarkań, gdy ucięłam galop terenowy ze względu na kondycję Nefryta;
2)już po pierwszym zagalopowaniu wiedziałam, że mam za sobą ludzi, którzy pewnie siedzą w siodłach i czerpią ogromną radość z jazdy. Poczułam się tak swobodnie, że nie zawracałam sobie głowy uprzedzaniem grupy o kłusie czy galopie czy zwalnianiu – radzili sobie śpiewająco bez względu na krok i tempo.
3)nikt nie rozstał się z siodłem, choć gdy tylko wyłuskałam z grupy mistrzynię podręcznikowego dosiadu bez żenady zapodawałam jej te trudniejsze konie, czyli bardziej energiczne i niepokorne. Te konie i tak chodzą pod dziećmi, ale po roku łażenia po pastwisku warto im przypomnieć, że jeździec czasem coś potrafi. Z tego zadania Irena wywiązała się znakomicie – hej, dziewczyno wiesz, że w kolejnym terenie z galopem Linda nie powtórzyła baranków, choć zrobiłam to w tym samym miejscu i ustawiłam w tym samym porządku, by jej przypomnieć? Zapamiętała Twoją lekcję – nie udało się jej z Tobą, nie testowała dalej. Dzięki, że nie dałaś się zrzucić. Na następną Twoją wizytę Bolek czeka z niecierpliwością.
4)byli rozważni, bez brawury i parcia na extreme, a jednocześnie swobodni w doborze wierzchowców i nigdy nie piszczeli, że coś się dzieje: że Tabaka robi zadymy na plaży, że Bawarek poluje na konie innych jeźdźców i sprzedaje im urocze kopniaki (koniom, bo jeźdźcom to tak przy okazji, w pakiecie), że Olimpia rwie tak, że warto byłoby doczepić jej z tyłu brony itp.
5)rzadko spotykam jeźdźców obdarzonych taką empatią, a bardzo to cenię, bo ja sama mam ją rozbudowaną w nadmiarze. Ania okazała się jeźdźcem, który łączy się koniem bluetoothem i współodczuwa jego nastrój – doskonale radziła sobie na padoku z Olimpią, a przypadkową kulawiznę Czubajki przeżyła chyba bardziej niż sama kulejąca. Aniu, zaimponowałaś mi podejściem, które nazywa się „ludzkim”, choć wcale dla ludzi nie jest powszechne. Wiem, bo spotykam się często z tym „nieludzkim”.
Cała ekipa zgodnie jeździ w KJ Raduszyn w Murowanej Goślinie. Nie znam tej stajni, ale dziewczyny chcąc / nie chcąc zrobiły swojej stajni świetną reklamę. Przede wszystkim, choć zgłosiły mi, że część z nich jest początkującymi jeźdźcami, radziły sobie w siodle, swoje niedociągnięcia znały i wszelkie moje uwagi kwitowały tekstem: „Pani Halina też mi to mówiła!” Wiedziały, co jest ich słabymi punktami i uparcie to ćwiczyły. Ktoś się w ich stajni wczuł w swoją robotę i nie odwalał nauki po łebkach – po wszystkich dziewczynach widać, że instruktor włożył w nie swój wysiłek. Były też tak zdyscyplinowane, że imponowały mi na każdym kroku – kompleksowo przygotowywały konie do jazd, nie migając się od czyszczenia kopyt (a często się spotykam z tym „aaa, zapomniałam o kopytach”, gdy pamięć nie szwankuje, a jedynie strach paraliżuje), stawiały się punktualnie o wyznaczonych porach, czym wpędzały mnie w kompleksy, bo ja mam zawsze obsuwy czasowe; nie odmawiały wykonania żadnego ćwiczenia, bez względu na to czy było to cavaletti, krzyżak, kłus bez strzemion czy jazda na oklep. Moi uczniowie często biorą mnie na litość: „Nie, tego nie, ja się boję, nie jestem gotowa”. Poznanianki z Raduszyna były chętne, karne, posłuszne i, podejrzana sprawa, cały czas uśmiechnięte. Nie wiem, co biorą do śniadania, ale też to chcę! O ich stajni świadczy nie tylko profesjonalne przygotowanie jeźdźców, ale, co dla mnie naprawdę ważne, fakt, że dziewczyny poznały się w stajni, a zżyły ze sobą i zgrały bez problemów. Musi tam panować miła, przyjazna atmosfera i pełna integracja rodzinna, skoro połączyła je ta pasja bez żadnych oznak zazdrości, zawiści i popisywania się, kto jest lepszy. Koniarze z okolic Poznania – znajdźcie dziewczyny na fejsie na fanpejdżu ich stajni i podpytajcie; moim zdaniem w tej stajni warto spędzać czas!
Wyjechali, a ja snuję się bez celu i zaczynam tęsknić za zgraną, zawsze uśmiechniętą ekipą, którą aż miło było ciągnąć za swoim ogonem. Dziewczyny, obiecuję Wam tu na piśmie, że we wrześniu wykąpiemy konie w morzu, więc szykujcie bikini! I przy okazji – warto prowadzić tego bloga, jeśli udaje mi się w ten sposób poznawać tak wartościowych i interesujących ludzi. Dlatego rozszerzam działalność i ogłaszam nabór na wrześniowe spotkanie blogowe! Zapraszam wszystkich moich czytelników, którzy chcą zaliczyć plażę na końskim grzbiecie w moim kojącym towarzystwie! A jeśli się wahacie, to pozwólcie że zacytuję słowa poznańskiej ekipy: „Dawno tak nie rozluźniłyśmy się w terenie i czerpałyśmy tylko radość bez szczypty strachu”. Kto zawsze spina się w terenie i szykuje na najgorsze, ten musi wsiąść na nasze konie i zobaczyć, jak łazi doświadczony, odczulony na bodźce, spokojny i zrównoważony koń rekreacyjny. Dodatkowo zrobimy we wrześniu szkolenie z naturala i jazdy kantarkowej. Polecam bezstronnie i obiektywnie urlop w Ustce:)
Ryzyko spotkania blogowego ze mną jest jedno – bez żenady upubliczniam moje życie na blogu, który czyta miesięcznie ponad 5000 ludzi (za co, BTW, bardzo Wam dziękuję). Jeśli o to moje życie zahaczacie, to liczcie się z ryzykiem ujawnienia Waszego wizerunku, jak robię to poniżej z poznańską grupą premierową. Sentyment do Was mam, moje panny, bo wyjątkowo życzliwie przyjęłyście mnie, moją rodzinę i nasze konie. Wypiłam już toast za Wasze „końskie zdrowie” prezentowym winkiem. Następną butelkę obalimy wspólnie!
Ekipa w komplecie czyli Kasia, Ania, Aneta, Irena, Agnieszka i ja przeplatane buldożymi ozdobnikami w postaci Trusi, Bambusa, Tosi i Bączka
Aneta w roli Pocahontas na srokatym rumaku indiańskim. Następnym razem pleciemy warkocze, żeby stylizacja była pełna! Fot. Kasia Arczykowska
Irena i Królowa Horpyna – zaszczyt zasiadania na grzbiecie Horpy niewielu do tej pory spotkał. Para zgrała się idealnie, bo błękitna krew płynie w żyłach obu – Horpi ma królewskie pochodzenie, Irena ma królewskie maniery w siodle. Fot. Tomasz Kuehn
Ania i Czubajka. Wrażliwa klacz i pełen empatii jeździec, który zasługuje na to by, siedzieć w siodle dotkniętej kciukiem Mahometa kuhailańskiej wybranki. Czubajka wyjątkowo wybrednie rozdaje swoją sympatię, Ania dopasowana była idealnie do tej nerwowej, nadwrażliwej i szlachetnej końskiej duszy. Fot. Kasia Arczykowska
Jazda na padoku, która w obiektywie mistrza wygląda magicznie. Fot. Tomasz Kuehn
Bolek zapozował bez emocji, bo dzięki Irenie spuścił wcześniej trochę pary galopując swobodnie po pastwiskach. Fot. Anna Weres
Taką wolność zaserwowała ogierowi Irenka. A ja piszę o empatii Ani, gdy tymczasem to Irenie koń zawdzięcza chwile największego szczęścia! Fot. Tomasz Kuehn
Wyjazd na plażę. Z konieczności dosiadałam Olimpii, ale duchowo byłam tam z Sukcesją. Uratuję tę kobyłę, choćbym miała jej przeszczepić własne płuca! Zobaczycie! Za rok Suz będzie zdrowa jak koń (Kuba robi parownik do siana, wyeliminujemy grzyby i uleczymy alergię. Kto jak nie my?) Fot. Anna Weres
Jeśli nie wiecie, na czym polega praca instruktora w terenie to wyjaśniam – więcej czasu niż na końskim grzbiecie taki instruktor spędza na ziemi zbierając końskie kupy z drogi. Jeżdżę, jak jeżdżę, ale odchody sprzątam lepiej niż ekipa z Cleanera! Fot. Anna Weres
Nawet system opracowałam – gdy nie ma pojemników na bioodpady to użyźniam obornikiem łąki. Pochwaliłam się wieczorem sąsiadowi, że uprzątnęłam kupy sprzed jego bramy i zrobił mi podlec aferę, że mogłam zostawić, bo by mu się pod warzywka przydało. Nic straconego, następnym razem narobię mu koniem prosto na wycieraczkę:) Fot. Anna Weres
Kolejna fota mistrza, rysowana niezłym obiektywem. Coś mnie w tym zdjęciu czaruje, a rzadko czarują mnie zdjęcia koniny na plaży, bo naoglądałam się ich już po uszy. Fajnie też, że dosiadam Olimpii, siwki pięknie się komponują z chłodem plaży, ciepły kasztan Sukcesji niepotrzebnie rozgrzałby koloryt zdjęcia Fot. Tomasz Kuehn
Na plaży było przeraźliwie zimno i wietrznie, więc z nosem w kołnierzu kurtki marzyłam, by zakończyć już ten plażing i zaszyć się w lesie. O dziwo, ekipa amazonek była odmiennego zdania. Nie wiem, jakie temperatury panują w Poznaniu, ale podejrzewam, że dziewczyny wychowywały się gdzieś w Jakucji. Z ulgą wjechałam do nadmorskiego lasu, wytarłam nos, nachuchałam sobie w kołnierz i odtajałam w zaciszu drzew. A te plażowiczki poczuły się rozczarowane, że już opuszczamy nadmorski brzeg… Ile razy mam powtarzać, że plaża jest przereklamowana? Las z tymi piaszczystymi duktami i górkami jest duuuużo lepszy!
Na pamiątkową fotkę załapał się też Staś ze swoim wiernym rumakiem. Prawdziwy naturals – na oklep i w kantarku. Na głowie nowy kask, który dostał na 4 urodziny w pakiecie z rowerem, ale rower nie wzbudził takiego zachwytu, jak nakrycie głowy. Dobrze, że udało mi się przekonać Stasia, że niewygodnie śpi się w kasku… Fot. Anna Weres
Dziewczyny dzielnie tropiły końskie motywy w Ustce. Wrzuciłabym Wam foty jak zbiorowo macają ustecką syrenkę po ponętnym biuście, ale mam serce i empatię, którą zawsze chwalę, więc okażę litość. Fot. Anna Weres
Żeby nie było – syrenka ustecka przeżyła poznańskie napastowanie, choć przysięgam, że przed wizytą blogfanów jej biust nie był tak wyświechtany Fot. Anna Weres
Tak wygląda Ustka obiektywem turysty. Powinnam częściej patrzeć na tę mieścinę oczami innych Fot. Anna Weres
A tak w oczach gościa pensjonatu Stajnia ANKA wygląda widok z okna. Zdecydowanie muszę częściej patrzeć przez okna domu, zazwyczaj zachwyt nad przyrodą rozpoczynam dopiero w lesie, z końskiego grzbietu. Fot. Anna Weres
28 letnia Czara na pastwisku. Ta kobyła przeżyje nas wszystkich, jej żelaznego zdrowia życzę wszystkim koniom! Nie zwracajcie uwagi na fakt, że mole zaczęły ją już zjadać na bokach – takie emerytki słabo linieją:) Fot. Anna Weres
Morze oczami jeźdźca. Nasze konie zawsze płuczą pyski w morskiej wodzie i niezmiennie wypluwają ją dziwiąc się, że dziś też jest słona. Fot. Anna Weres
I widok z klifu. Jak taki widok może wywołać rozczarowanie, że już zeszliśmy z plaży? Jest piękniej niż na tym nadbrzeżnym wygwizdowie! Fot. Anna Weres
Pedicure Jantara w wykonaniu Agnieszki (właścicielki zgrabnego zadku na pierwszym planie). Jeśli zastanawiacie się kim jest ten bałwan w kapturze mrocznego żniwiarza i kurcie puchowej a’la Sigma i Pi, to nie wiem – nie znam wieśniary. Wybaczcie jej – naprawdę było zimno, choć słońce zdradziecko rzuciło blask w momencie pstrykania fotki. Fot. Anna Weres
Staś standardowo podrywał laski na własnego konia i brawurową jazdę na oklep. Po ojcu chrzestnym ma ten talent skupiania płci pięknej w swoim orszaku.
Trusia dotrzymywała dziewczynom towarzystwa, gdy ja byłam zajęta depresją z powodu Sukcesji. Sztuczny tłum robił buldożek Silverfake. Podobno był nawet przymilniejszy niż Trusia i wieść głosi, że to on jest ojcem szczeniąt Trusi. Miotu spodziewamy się w czerwcu, polecam! Fot. Anna Weres
Pensjonat. Mój drugi ulubiony tekst wyjazdu:
-„Ale ten dom jest w świetnym stanie zachowany. ”
-„Eeee… Ale on jest nowy…” – Mama była zachwycona komplementem, bo 20 lat temu projektowała go w myślach jako stary dworek. Udało się, jej dom wygląda jak przedwojenny antyk zakonserwowany w dobrym stanie.
Podsumowując -spędziłam kilka dni w towarzystwie nowych przyjaciół i mam nadzieję, że kontakt uda się utrzymać, bo wszystkie nadają na moich falach i wiele bym dała, by mieć takich kompanów do jazdy na stałe. Niestety, cierpię na chroniczny brak zdyscyplinowanych towarzyszy i zazwyczaj towarzyszą mi niedzielni jeźdźcy. Przy okazji – Natalia, weź się do cholery w garść i odstaw ssaka od cycka, bo jestem już zazdrosna o miejsce przy Twoim boku.
Premierowa wizyta czytelników bloga sprawiła mi wiele frajdy i dała motywację, by pisać, bo warto! We wrześniu zorganizuję zlot czytelników, szczegóły wkrótce na blogu. Tak na szybko plan ramowy meetingu:
- Konno brzegiem morza (dobra, poświęcę się, bo wiem, że lubicie, choć nie wiem dlaczego)
- Wycieczka z bryczką (kto woli, ten wierzchem za bryką) i popas na łące (z piknikowym koszykiem)
- Animal Planet na żywo – ustawimy sobie snopy lub od razu ciągnik, usadowimy się wygodnie jak na trybunach i będziemy obserwować stadne zachowania koni. Aby widowisko było ciekawe wrzucimy koninie belę siana na wybieg – pokomentujemy i pozgadujemy hierarchię.
- Pławienie koni w morzu (Kuba zaoferował, że porobi zdjęcia, jeśli dziewczyny pojadą topless)
- Panel dyskusyjny prowadzony przez ogólnopolskiej sławy blogerkę Czubajkę.pl, o ile uda mi się ją namówić, by pokazała się publicznie i podpisała egzemplarze swojej książki. Książki, która się jeszcze nie ukazała, a fama głosi, że już jest kandydatką do literackiego Nobla. Ta blogerka to skromna, fajna dziewczyna, nie trzeba się jej bać, choć wiem, że jej sława może onieśmielać. Ręczę za nią, bez obaw, można zadawać pytania.
Komentatorzy bloga mają zapewnioną zniżkę i uścisk dłoni blogerki plus dodatkowe 35 sekund galopu w terenie. Promocja marzeń! Co Wy na to? Uda się nas zebrać do kupy? Uda! Bo ja jestem mistrzem w zbieraniu kup!
Jak się wiąże kobyłkę u płota
Uwiązanie konia to wbrew pozorom skomplikowana sprawa. Konie w genach mają zakorzeniony strach przed sytuacją, w której ucieczka jest uniemożliwiona, a więc każde uwiązanie konia jest w jego pojęciu bezpośrednim zagrożeniem jego życia. Koń uczy się stać grzecznie i nie reagować paniką, ale nigdy nie przewidzisz kiedy nagle coś go na tyle zaniepokoi czy wystraszy, by zaczął się szarpać i zrobił sobie krzywdę. Bo na ból koń reaguje silniejszym oporem, nie odpuszczeniem. Są też tzw. konie odsadzające się, które nawykowo już zrywają uwiązy i kantary, które krępują im ruchy. Nasz Raszdi i Czubajka najczęściej nie są wiązane a trzymane w ręku podczas czyszczenia czy siodłania, bo najmniejszy impuls wywołuje u nich odruch odskoczenia i zerwania więzów. Dlatego też koni nie wolno wiązać na stałe, na supeł. Węzeł, którym mocujemy sobie konia do jakiegoś stałego „trzymacza” powinien być bezpieczny tzn. taki, który w przypadku zagrożenia można rozwiązać jednym ruchem i uwolnić panikarza, zanim zrobi sobie krzywdę. Istnieje kilka rodzajów takich węzłów, ja stosuję jeden, który dla moich półkul mózgowych okazał się najłatwiejszy do zapamiętania i najszybszy do wykonania. Wygląda tak:
Proste jak budowa cepa, choć nie mam pojęcia jak cep jest zbudowany. (BTW – co to jest cep? Dajcie info w komentarzu. Dzięki)
Kuba stosuje dwa inne węzły; widocznie jego półkule są lepiej rozwinięte niż moje, choć trudno mi w to uwierzyć i winię raczej jego wrodzoną ciekawość i moje wrodzone lenistwo. W każdym razie inne wersje węzła bezpieczeństwa wyglądają tak:
i tak:
Znaczenie bezpiecznego uwiązania konia ma duże znaczenie dla zdrowia i życia samego konia oraz ludzi znajdujących się w pobliżu. Widziałam raz sztywno uwiązanego konia, który zaczął się szarpać na widok reklamówki – przewrócił się, nie był w stanie podnieść, poddusił się, a nogami tak wierzgał, że zaplątał przednią w płot, do którego był uwiązany i poranił. Płot wyszedł na tym nie lepiej, ale jego akurat nie żałowałam. Wszyscy dookoła darli się na siebie nawzajem, aż jakiś przytomny facet doskoczył do liny ze scyzorykiem. Nie udało mu się jej przeciąć, ale dało do myślenia właścicielowi konia, który pobiegł po jakiś większy nóż i oswobodził konia. To znaczy – przeciął linę, a nie poderżnął koniowi gardło, choć pewnie kilkanaście minut później mogłoby to być jedyne wyjście. Mały szkrab wtedy byłam, przeraziło mnie ta scena. Koń zupełnie bezsensownie walczył, szarpał się, ranił, kwiczał i panikował tym bardziej im bardziej go to bolało. Teraz uwiązy i kantary są wyposażone w tzw. karabińczyki bezpieczeństwa, które teoretycznie mają się rozpinać przy mocnym szarpnięciu. Poza tym kantary się rwą, uwiązy pękają, karabińczyki się łamią. Przy koniach odsadzających się koszty sprzętu rosną. Bez względu na to, czy Wasze konie mają tendencję do odsadzania się czy też stoją spokojnie, polecam Wam pewien sposób ochrony sprzętu. Aby w przypadku nagłego szarpnięcia koń nie zerwał kantara czy uwiązu zawiąż pętelkę ze sznurka do kółka do mocowania czy przęsła płotu, przy którym wiążesz konia. O tą pętelkę dopiero zahaczaj uwiąz – w razie zagrożenia koń zerwie ten sznurek i nie zniszczy sprzętu.
Do czego i jak można wiązać konia?
Do czego i jak nie można wiązać konia?
I już. Powtórzę – proste jak budowa cepa. To co to jest ten cep?
Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA