Nie było mnie tu od … OMG, wstyd się przyznawać. Nie wiem w jaką króliczą norę wpadłam, ale dość długo w niej zabawiłam, za co Was bardzo przepraszam. A wiem, że mam jeszcze kogo przepraszać, bo statystyki bloga utrzymują się na przyzwoitym poziomie. Przyznaję, że myślałam już o tym, by dać sobie siana z tą pisaniną, ale ostatnia akcja na facebooku, gdy stanęliście do walki o moją sprawę nawet nie za mną, ale wyprzedzając mnie na linii ognia dowiodła mi, że mam po co i dla kogo się wysilać i starać. O tej zresztą akcji plagiatowej jeszcze wspomnę na blogu, bo sporo mnie kosztowała nerwów. Dlatego tym bardziej dziękuję Wam za zrozumienie i wsparcie. Dziękuję Wam też za to, że odwiedzaliście mojego bloga, choć było to praktycznie żerowanie na 4 miesięcznej padlinie. Nie wiem, co robiliście na tej stronie, bo generalnie wiatr tu tylko hulał, ale statystyki twierdzą, że w płonnej nadziei na ujrzenie nowego tekstu wracaliście tu regularnie i od biedy odświeżaliście sobie stare wpisy. Mam nadzieję, że umiecie je już na pamięć, bo teraz zamierzam zasypać Was nową porcją. Przygotujcie saperki, by się odkopywać z tej sterty, którą zrzucę Wam na głowy.
Trudno mi wyjaśnić, co się działo w tej króliczej norze, która udaremniła mi kontakt z Wami w miesiącach letnich, ale w dużym skrócie przerwa od bloga upłynęła mi tak:
1. Na pierwszym zakręcie króliczej nory dostałam w bonusie niespodziewany prezent – jakiś magiczny eliksir sprawił, że Anna z Krainy Czarów została zdublowana. Hmmm… Zaskoczenie pełne i mam tylko pytanie do dziewczyn z Poznania z blogowego spotkania w maju (Aga, wywołuję Cię do tablicy): Czy zadając mi pytanie o jazdę konną w okresie ciąży rzucałaś jakiś urok? Przypomniałam sobie to pytanie z naszego wyjazdu w teren i po dokładnych i skrupulatnych obliczeniach stwierdzam czarownico, że już wówczas w ciąży byłam. Szkoda, że o tym nie widziałam oddając się haniebnym nałogom w Waszym towarzystwie. Mogłaś mnie uświadomić, skoro masz takie zdolności jasnowidza.
Ten zakręt w króliczej norze trochę mnie zamroczył i usunął na dalsze plany prowadzenie bloga, bo najpierw musiałam poukładać sobie nową rzeczywistość w głowie. Kolejnej przerwy w blogowaniu spodziewajcie się więc w początkach stycznia, bo o ile dobrze pamiętam te czasy, gdy Staś był noworodkiem, to taki maluch zaburza trochę spokojny rytm życia. Przy czym „trochę” jest tu sporym eufemizmem i nijak się ma do losu zombie z Nocy Żywych Trupów, którym stanę się w styczniu.
2. Gdy już pierwszy zakręt nory minęłam i przetrawiłam to na łeb zwaliła mi się ekipa dzikusów ze Stajni Komancze. I to był jeden z najlepszych zakamarków króliczej nory, mogłabym w nim posiedzieć dłużej niż tylko ten marny weekend. Komancze – nawiedzę Was teraz na Waszym terenie z wielkim brzuchem przy okazji kursu JNBT (przy okazji – czym nas więcej tym weselej – blogowicze zgłaszajcie się!), a na Was liczę ponownie na wiosenny galop brzegiem morza w Ustce. Za każdym razem, gdy widzę Wasze posty na FB ogarnia mnie zazdrość, że tworzycie tak zgrane plemię i żal mi samej siebie, że fajkę pokoju, którą dostałam od Was mogę sobie poćmić tylko w samotności. Wasza stajnia i atmosfera, którą tam stworzyliście to powód, dla którego mogłabym teleportować usteckie włości do Przywidza i codziennie czerpać energię z pozytywnie zakręconych Komków.
Kilka fot z tej imprezki kradnę bezczelnie z Waszych albumów Komancze w nadziei, że sprowokuję w ten sposób odwetowy atak. Przyjeżdżajcie i powalczcie o mój skalp, jeśli Wam przeszkadza publikacja Waszych fot. No, dalej!
Komancze w ataku, już niemal w progu naszej stajni. Bez barw wojennych, więc luz.
Nasze konie bardzo się przejęły tym atakiem. Dały wspaniały popis na pastwisku i kategorycznie odmówiły współpracy. Komancze musieli urządzić prawdziwe polowanie na bizony, by złapać sobie coś do jazdy. Nie pomógł im nawet nasz stajenny, który wyszedł na łąkę i wołał konie po imieniu sypiąc im chleb, jak kurom ziarno. Prawie się popłakałam ze śmiechu:)
Żarty się skończyły. Do akcji wkracza mistrz. Ma kantar sznurkowy i nie zawaha się go użyć. Konina trzęsie już tyłkami ze strachu, jak widać na załączonym obrazku.
Konina złapana, można siodłać. Wtedy jeszcze siadałam na konia, ale jeden teren i tak wziął za mnie Wojtek. A moja Sukcesja też była w dobrej formie. Teraz nawet nie chcę myśleć o tym, co będzie z nią dalej. Latem dychawica mocno jej dokuczała. Idzie jesień, może się poprawi?
Wojtek w pełnym zachwycie. Nic go nie powstrzymuje od czerpania radości z pomagania bratowej – nawet ropna angina! Taki szwagier to skarb! Jak widać nawet nie krył swojego entuzjazmu i dzikiej radości:)
Komki na plaży. Chcieli rozpalać ognisko i rozkładać wigwamy, ale ich przekonaliśmy, że przywidzka preria lepiej się do tego nadaje.
I wrócili całkiem zdechli… Niemal w pozycji na martwego indianina…
A niektórzy autentycznie padli…
Nasze Tośka prezentuje jogę i rozciąganie. I ten błogi wyraz pyska…
Nie ta jednak błogi jak uśmiech Jantara…
Musiałam oczywiście skorzystać z okazji i poprosić mistrza o prywatną lekcję. W rolach głównych nasz gniady Chaberek i Paweł Kułakowski, którego polecam śledzić na FB to będziecie na bieżąco z wydarzeniami ze świata naturala. Nikt tak wspaniale nie spamuje mi tablicy na fejsie jak on. Polubcie Stajnię Komancze i korzystajcie z ich propozycji na szkolenia z naturala.
Bolek też się zaangażował w wizytę Komanczy. Wtedy, w czerwcu nie miał jeszcze zmiennika :)
No i na koniec prezentacja znaku, jaki drogowcy postawili przed naszą hacjendą. Fajny, nie? Naprawdę nas ucieszył, gmina się udziela w naszej sprawie :)
3. Gdy ochłonęłam po wrażeniach indiańskich w króliczej norze nastał pełen sezon i rozpoczęły się obozy jeździeckie. Niestety, choć jeszcze czerwiec spędzałam w siodle gorączkowo próbując nałapać jak najwięcej końskich chwil przed nieuniknioną przerwą, to lipiec już odpuściłam i na konia nie wsiadałam. To już trzy miesiące jak nie siedziałam na końskim grzbiecie i nie umiem powiedzieć, jak bardzo mi tego brakuje. To ten minus ciąży, który koniarze płci żeńskiej muszą znosić w pokorze. Bo o ile w początkach pozwalałam sobie na końskie eskapady to nadszedł ten moment, że zwykła przyzwoitość każe odpuścić.
Obozy przeszły mi więc koło bezczynnego tyłka, bo oprócz kilku wykładów dla obozowiczów w zakresie obowiązków miałam wyłącznie plażowanie, opalanie rozrastającego się brzuszka, zabawy z przyszłym starszym bratem Stasiem i kąpiel w bałtyckim morzu. Była to w sumie spora odmiana, bo zazwyczaj plaża, którą oglądam w sezonie wygląda tak:
a nie tak:
Na pierwszym planie lokowanie produktu – parówki z Sokołowa. Na drugim lokowanie instytucji – najlepszy synek świata.
Sumiennie wywiązywałam się tych nałożonych na moje barki ciężkich obowiązków i liczę, że zrozumiecie, iż w nawale takich pilnych spraw nie miałam czasu na bloga. W tym zakręcie króliczej nory spędziłam najwięcej czasu, a zaczarowany czas płynął w niej dużo wolniej niż w rzeczywistym świecie na zewnątrz.
Kilka fot z sezonu:
BHP przede wszystkim! Staś obok zadniej nogi Talara. W bezpiecznej odległości. W bezpiecznym obuwiu z twardymi noskami. No i w kasku, żeby chronić cenną czaszkę. Mamusia czuwa!
Wujek Wojtek ledwo dawał sobie radę, Staś musiał więc pomagać i prowadzić tereny na Horpynie. Praca nieletnich wspiera gospodarkę.
Szczeniaki Trusi umilały nam letnie miesiące. Do nowych domów pojechały w ostatnim tygodniu sierpnia. Tymczasowe imiona nadawała im Dagmara, więc było kulinarnie: Pulpet, Mizeria i Kluska (na zdj. bez Kluski, pewnie właśnie jadła)
Tak wygląda matka karmiąca po porodzie. Was nie przeraża, ale ja patrzę w przyszłość. A taka zgrabna była…
Mój mąż. Tak, jest normalny. Tak, jestem dumna.
Nowy nabytek naszej stajni – wałach buloński Lorenzo. Zainwestowaliśmy w konia wieloosobowego, by przerobić ten nawał obozowiczów w sezonie. Zwykłe jednoosobowe konie nie dają rady.
4. Sezon się skończył, czas mojej wyjątkowo wzmożonej pracy również, powinnam więc w podskokach wrócić na bloga, skoro już nic nie stało mi na drodze. Królicza nora miała jednak jeszcze jeden zakręt – obiecany wypad na żagle, z którego nie chciałam rezygnować mimo rozmiarów wieloryba, które przyjęłam i które skutecznie utrudniały mi poruszanie się na chybotliwej łódce. Jako wspaniałomyślna żona nie blokowałam małżonkowi drogi do szczęścia i zgodziłam się na jego męski wypad na Mazury, a sama zadowoliłam się krótkim pobytem na Drawsku, za to w towarzystwie obu moich mężczyzn (i trzeciego w drodze).
Rodzina 2+1+(1)
Wielorybie, uratujemy Cię! Wyjazd skutecznie obrzydzali mi ludzie z Greenpeace usiłujący wepchnąć mnie do morza…
Mam aż jedno zdjęcie z tego wyjazdu, bo mój mąż fotograf powiedział, że w kadr złapie mnie tylko z lotu ptaka.
5. Królicza nora z zakrętami się skończyła, ale ja przycupnęłam sobie u jej wyjścia jak królik porażony słonecznym światłem i nie mogłam się zdecydować na ten jeden hop i powrót do rzeczywistości. Do powrotu na bloga i wykonania skoku na oślep przekonała mnie akcja plagiatowa. Nie, nie akcja tylko Wy. To, że jesteście. No bo skoro jesteście, to ja też powinnam być.
Królicza nora
Fot. Kasia Grott # ja i Bolek
Nie było mnie tu od … OMG, wstyd się przyznawać. Nie wiem w jaką króliczą norę wpadłam, ale dość długo w niej zabawiłam, za co Was bardzo przepraszam. A wiem, że mam jeszcze kogo przepraszać, bo statystyki bloga utrzymują się na przyzwoitym poziomie. Przyznaję, że myślałam już o tym, by dać sobie siana z tą pisaniną, ale ostatnia akcja na facebooku, gdy stanęliście do walki o moją sprawę nawet nie za mną, ale wyprzedzając mnie na linii ognia dowiodła mi, że mam po co i dla kogo się wysilać i starać. O tej zresztą akcji plagiatowej jeszcze wspomnę na blogu, bo sporo mnie kosztowała nerwów. Dlatego tym bardziej dziękuję Wam za zrozumienie i wsparcie. Dziękuję Wam też za to, że odwiedzaliście mojego bloga, choć było to praktycznie żerowanie na 4 miesięcznej padlinie. Nie wiem, co robiliście na tej stronie, bo generalnie wiatr tu tylko hulał, ale statystyki twierdzą, że w płonnej nadziei na ujrzenie nowego tekstu wracaliście tu regularnie i od biedy odświeżaliście sobie stare wpisy. Mam nadzieję, że umiecie je już na pamięć, bo teraz zamierzam zasypać Was nową porcją. Przygotujcie saperki, by się odkopywać z tej sterty, którą zrzucę Wam na głowy.
Trudno mi wyjaśnić, co się działo w tej króliczej norze, która udaremniła mi kontakt z Wami w miesiącach letnich, ale w dużym skrócie przerwa od bloga upłynęła mi tak:
1. Na pierwszym zakręcie króliczej nory dostałam w bonusie niespodziewany prezent – jakiś magiczny eliksir sprawił, że Anna z Krainy Czarów została zdublowana. Hmmm… Zaskoczenie pełne i mam tylko pytanie do dziewczyn z Poznania z blogowego spotkania w maju (Aga, wywołuję Cię do tablicy): Czy zadając mi pytanie o jazdę konną w okresie ciąży rzucałaś jakiś urok? Przypomniałam sobie to pytanie z naszego wyjazdu w teren i po dokładnych i skrupulatnych obliczeniach stwierdzam czarownico, że już wówczas w ciąży byłam. Szkoda, że o tym nie widziałam oddając się haniebnym nałogom w Waszym towarzystwie. Mogłaś mnie uświadomić, skoro masz takie zdolności jasnowidza.
Ten zakręt w króliczej norze trochę mnie zamroczył i usunął na dalsze plany prowadzenie bloga, bo najpierw musiałam poukładać sobie nową rzeczywistość w głowie. Kolejnej przerwy w blogowaniu spodziewajcie się więc w początkach stycznia, bo o ile dobrze pamiętam te czasy, gdy Staś był noworodkiem, to taki maluch zaburza trochę spokojny rytm życia. Przy czym „trochę” jest tu sporym eufemizmem i nijak się ma do losu zombie z Nocy Żywych Trupów, którym stanę się w styczniu.
2. Gdy już pierwszy zakręt nory minęłam i przetrawiłam to na łeb zwaliła mi się ekipa dzikusów ze Stajni Komancze. I to był jeden z najlepszych zakamarków króliczej nory, mogłabym w nim posiedzieć dłużej niż tylko ten marny weekend. Komancze – nawiedzę Was teraz na Waszym terenie z wielkim brzuchem przy okazji kursu JNBT (przy okazji – czym nas więcej tym weselej – blogowicze zgłaszajcie się!), a na Was liczę ponownie na wiosenny galop brzegiem morza w Ustce. Za każdym razem, gdy widzę Wasze posty na FB ogarnia mnie zazdrość, że tworzycie tak zgrane plemię i żal mi samej siebie, że fajkę pokoju, którą dostałam od Was mogę sobie poćmić tylko w samotności. Wasza stajnia i atmosfera, którą tam stworzyliście to powód, dla którego mogłabym teleportować usteckie włości do Przywidza i codziennie czerpać energię z pozytywnie zakręconych Komków.
Kilka fot z tej imprezki kradnę bezczelnie z Waszych albumów Komancze w nadziei, że sprowokuję w ten sposób odwetowy atak. Przyjeżdżajcie i powalczcie o mój skalp, jeśli Wam przeszkadza publikacja Waszych fot. No, dalej!
Komancze w ataku, już niemal w progu naszej stajni. Bez barw wojennych, więc luz.
Nasze konie bardzo się przejęły tym atakiem. Dały wspaniały popis na pastwisku i kategorycznie odmówiły współpracy. Komancze musieli urządzić prawdziwe polowanie na bizony, by złapać sobie coś do jazdy. Nie pomógł im nawet nasz stajenny, który wyszedł na łąkę i wołał konie po imieniu sypiąc im chleb, jak kurom ziarno. Prawie się popłakałam ze śmiechu:)
Żarty się skończyły. Do akcji wkracza mistrz. Ma kantar sznurkowy i nie zawaha się go użyć. Konina trzęsie już tyłkami ze strachu, jak widać na załączonym obrazku.
Konina złapana, można siodłać. Wtedy jeszcze siadałam na konia, ale jeden teren i tak wziął za mnie Wojtek. A moja Sukcesja też była w dobrej formie. Teraz nawet nie chcę myśleć o tym, co będzie z nią dalej. Latem dychawica mocno jej dokuczała. Idzie jesień, może się poprawi?
Wojtek w pełnym zachwycie. Nic go nie powstrzymuje od czerpania radości z pomagania bratowej – nawet ropna angina! Taki szwagier to skarb! Jak widać nawet nie krył swojego entuzjazmu i dzikiej radości:)
Komki na plaży. Chcieli rozpalać ognisko i rozkładać wigwamy, ale ich przekonaliśmy, że przywidzka preria lepiej się do tego nadaje.
I wrócili całkiem zdechli… Niemal w pozycji na martwego indianina…
A niektórzy autentycznie padli…
Nasze Tośka prezentuje jogę i rozciąganie. I ten błogi wyraz pyska…
Nie ta jednak błogi jak uśmiech Jantara…
Musiałam oczywiście skorzystać z okazji i poprosić mistrza o prywatną lekcję. W rolach głównych nasz gniady Chaberek i Paweł Kułakowski, którego polecam śledzić na FB to będziecie na bieżąco z wydarzeniami ze świata naturala. Nikt tak wspaniale nie spamuje mi tablicy na fejsie jak on. Polubcie Stajnię Komancze i korzystajcie z ich propozycji na szkolenia z naturala.
Bolek też się zaangażował w wizytę Komanczy. Wtedy, w czerwcu nie miał jeszcze zmiennika :)
No i na koniec prezentacja znaku, jaki drogowcy postawili przed naszą hacjendą. Fajny, nie? Naprawdę nas ucieszył, gmina się udziela w naszej sprawie :)
3. Gdy ochłonęłam po wrażeniach indiańskich w króliczej norze nastał pełen sezon i rozpoczęły się obozy jeździeckie. Niestety, choć jeszcze czerwiec spędzałam w siodle gorączkowo próbując nałapać jak najwięcej końskich chwil przed nieuniknioną przerwą, to lipiec już odpuściłam i na konia nie wsiadałam. To już trzy miesiące jak nie siedziałam na końskim grzbiecie i nie umiem powiedzieć, jak bardzo mi tego brakuje. To ten minus ciąży, który koniarze płci żeńskiej muszą znosić w pokorze. Bo o ile w początkach pozwalałam sobie na końskie eskapady to nadszedł ten moment, że zwykła przyzwoitość każe odpuścić.
Obozy przeszły mi więc koło bezczynnego tyłka, bo oprócz kilku wykładów dla obozowiczów w zakresie obowiązków miałam wyłącznie plażowanie, opalanie rozrastającego się brzuszka, zabawy z przyszłym starszym bratem Stasiem i kąpiel w bałtyckim morzu. Była to w sumie spora odmiana, bo zazwyczaj plaża, którą oglądam w sezonie wygląda tak:
a nie tak:
Na pierwszym planie lokowanie produktu – parówki z Sokołowa. Na drugim lokowanie instytucji – najlepszy synek świata.
Sumiennie wywiązywałam się tych nałożonych na moje barki ciężkich obowiązków i liczę, że zrozumiecie, iż w nawale takich pilnych spraw nie miałam czasu na bloga. W tym zakręcie króliczej nory spędziłam najwięcej czasu, a zaczarowany czas płynął w niej dużo wolniej niż w rzeczywistym świecie na zewnątrz.
Kilka fot z sezonu:
BHP przede wszystkim! Staś obok zadniej nogi Talara. W bezpiecznej odległości. W bezpiecznym obuwiu z twardymi noskami. No i w kasku, żeby chronić cenną czaszkę. Mamusia czuwa!
Wujek Wojtek ledwo dawał sobie radę, Staś musiał więc pomagać i prowadzić tereny na Horpynie. Praca nieletnich wspiera gospodarkę.
Szczeniaki Trusi umilały nam letnie miesiące. Do nowych domów pojechały w ostatnim tygodniu sierpnia. Tymczasowe imiona nadawała im Dagmara, więc było kulinarnie: Pulpet, Mizeria i Kluska (na zdj. bez Kluski, pewnie właśnie jadła)
Tak wygląda matka karmiąca po porodzie. Was nie przeraża, ale ja patrzę w przyszłość. A taka zgrabna była…
Mój mąż. Tak, jest normalny. Tak, jestem dumna.
Nowy nabytek naszej stajni – wałach buloński Lorenzo. Zainwestowaliśmy w konia wieloosobowego, by przerobić ten nawał obozowiczów w sezonie. Zwykłe jednoosobowe konie nie dają rady.
4. Sezon się skończył, czas mojej wyjątkowo wzmożonej pracy również, powinnam więc w podskokach wrócić na bloga, skoro już nic nie stało mi na drodze. Królicza nora miała jednak jeszcze jeden zakręt – obiecany wypad na żagle, z którego nie chciałam rezygnować mimo rozmiarów wieloryba, które przyjęłam i które skutecznie utrudniały mi poruszanie się na chybotliwej łódce. Jako wspaniałomyślna żona nie blokowałam małżonkowi drogi do szczęścia i zgodziłam się na jego męski wypad na Mazury, a sama zadowoliłam się krótkim pobytem na Drawsku, za to w towarzystwie obu moich mężczyzn (i trzeciego w drodze).
Rodzina 2+1+(1)
Wielorybie, uratujemy Cię! Wyjazd skutecznie obrzydzali mi ludzie z Greenpeace usiłujący wepchnąć mnie do morza…
Mam aż jedno zdjęcie z tego wyjazdu, bo mój mąż fotograf powiedział, że w kadr złapie mnie tylko z lotu ptaka.
5. Królicza nora z zakrętami się skończyła, ale ja przycupnęłam sobie u jej wyjścia jak królik porażony słonecznym światłem i nie mogłam się zdecydować na ten jeden hop i powrót do rzeczywistości. Do powrotu na bloga i wykonania skoku na oślep przekonała mnie akcja plagiatowa. Nie, nie akcja tylko Wy. To, że jesteście. No bo skoro jesteście, to ja też powinnam być.
Pytania?
Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA