Złodziejstwo w sieci czyli jak moi czytelnicy pilnują moich interesów
Coraz częściej dostaję sygnały, że moje teksty krążą w internecie i żyją własnym życiem firmując strony obcych mi ludzi. Jestem Wam bardzo wdzięczna za informowanie mnie o tym, choć oczywiście radości mi to nie sprawia. Nie umiem nawet opisać, jak przykre jest czytanie moich własnych tekstów na obcych stronach i portalach. Mogłoby się wydawać, że powinnam się cieszyć, bo skoro ktoś je kradnie to znaczy, że się podobają. Otóż nie, nie cieszy mnie to. Cieszyłoby, gdyby teksty były podpisane moim nazwiskiem lub adresem mojego bloga. Każdy inny przypadek działa na mnie tak:
Etap 1 – WTF? Ogarnia mnie furia i para bucha mi z nozdrzy. Wściekam się, że jakiś złodziej bezczelnie reklamuje się moją pracą i zbiera laury. Ostatnio na komentarz czytelnika „fajnie napisane, łatwo się czyta, ale masz talent!” złodziej skromnie i rzeczowo odpisał: „dzięki”. Grrrr! Gdyby chociaż przemilczał, skoro nie miał naturalnego odruchu sprostowania tej informacji… Ale nie, lepiej podziękować za „zasłużony” komplement i poczuć się docenionym.
Etap2 – WHY ME? Wściekłość powoli przechodzi w smutek i rozgoryczenie. Po co mi to? Piszę, a inni przypisują sobie owoce mojej pracy. Poprawiam komuś statystyki, pomagam zarabiać na lajkach na FB, a przecież nikt mnie o zdanie nie zapytał. Nie zrozumcie mnie źle – ja lubię pisać i na ogół przychodzi mi to bez trudu. Teksty, które pojawiają się na blogu tworzę dla przyjemności; nie jest to dla mnie harówka, męki pańskie i udręka. Ale mimo wszystko jest to moja praca. A kradzież mojej pracy i przypisywanie jej sobie – boli. Bo mnie to trochę kosztowało, a złodziej zrobił „kopiuj-wklej” i na moich plecach buduje sobie markę w necie. Dlatego każdy plagiat przeżywany na etapie 2 zniechęca mnie i sprawia przykrość.
Etap 3 – NEVER MORE! O nie, nie dam! Walczę i już. I chociaż w myślach już stworzyłam sobie całą procedurę tej walki (tj. wytropić, zabić w bolesny sposób, zatrzeć ślady) to na ogół zaczynam od grzecznego, stanowczego maila, w którym żądam usunięcia mojego tekstu. Zazwyczaj pomaga. Jeśli nie, wracam do etapu 2 i smutna otwieram puszkę lodów owinięta w koc na kanapie, a sprawę przejmuje mój mąż. Ten rozgrywa to ostro. Paragrafy, prawa autorskie, prokuratura itp. „straszaki” działają na niszowych, tanich złodziei. I na tym sprawa się kończy – złodziej skamle o litość i przeprasza. Wiem, że Kuba nie zawahałby się poprowadzić sprawy dalej, a prawdopodobnie nawet do spotkania w sądzie by nie doszło, bo złodziej zakończyłby swój proceder już na etapie oficjalnego pisma lub kontroli.
Kto kradnie? Na ogół niepoważni smarkacze, którzy chcą uświetnić swojego blogaska o konisiach lub prowadzoną na FB stronkę typu ” loffciam koniki :*****”. Drażniące, ale wystarczy jedna krótka wiadomość ode mnie i złodziej usuwa tekst zmieniając sobie przy okazji pieluchę i gratulując w duchu, że udało mu się uniknąć tortur i dożywotniego więzienia o zaostrzonym rygorze. Nie żebym straszyła dziewczynki z IIIc torturami, ale zazwyczaj uświadomienie im czym są prawa autorskie skutkuje przekonaniem o popełnieniu wyjątkowo ciężkiej zbrodni. Przyda im się ta wiedza na przyszłość, a uczciwości należy się uczyć od najmłodszych lat. Nie, nie mam wyrzutów sumienia.
Kradną też świadomi istnienia praw autorskich, w pełni sprawni intelektualnie bezczelni złodzieje. Na zasadzie – a nuż się uda? A jak się nie uda, to usunę tekst i po sprawie. A co się nachapałem komplementów, wyświetleń, lajków i odsłon to moje. Wielka sprawa. Na tych cwaniaków nasyłam męża, bo przeważnie wpędzają mnie w głęboki etap 2 i chorobę sierocą. Dobrze, że jako nieuczciwi oszuści nie dysponują też ani tzw. jajami, ani odwagą cywilną. Szybko usuwają tekst, bez przeprosin, bez tłumaczenia się, cichaczem, że niby nic nie było. Zacierają ślady.
Najgorzej, gdy mój tekst pojawia się na poważnym portalu bez żadnego linku, bez żadnej adnotacji, albo nawet gorzej – z informacją „autor:redakcja”. Tego nie popuszczam i usunięcie mi nie wystarcza; tu potrzeba sprostowania. Poważne portale nie protestują i poczuwają się do winy. Nie wszystkie jednak działają szybko – ponad tydzień czekałam na reakcję galopuje.pl. Zreflektowali się jednak, usunęli tekst, przeprosili, a złodzieja zbanowali. Przez ten tydzień czekania już się zbroiłam wiedząc, że staniecie za mną, gdy przyjdzie mi walczyć z takim końskim gigantem.
No właśnie- Wasz udział w plagiatach. Informujecie mnie mailowo „uprzejmie donoszę” o plagiatach moich tekstów w sieci. Dziękuję Wam za czujność, jesteście kochani, bo przeważnie nie tylko mnie informujecie, ale też od razu spamujecie złodzieja setkami wyrzutów. Gdy poprosiłam o pomoc w ostatniej aferze fejsbukowej ruszyliście jak husaria i stratowaliście złodzieja w kilka godzin. Do tego wspieracie mnie miłymi słowami i wyciągacie za uszy z etapu 2 po czym brutalnie wrzucacie w etap 4 – STAY COOL AND KEEP WRITING.
Dlaczego przechodzę do etapu 4 i piszę bloga? Bo ja tego bloga nie piszę dla siebie. To chyba żadne zaskoczenie – zainwestowałam we własną domenę, poświęcam czas i dzielę się tym, co wiem o koniach ubierając to słowa, które mają być przystępne i podobać się innym koniarzom. Nie piszę do szuflady, nie piszę w sekretnym pamiętniku, nie udaję, że piszę dla siebie. Bo ja tego bloga założyłam i zaczęłam pisać dla WAS. Na początku nikogo tu nie było, tylko moja rodzina i znajomi z przyzwoitości zaglądali, żebym nie czuła się samotna. A teraz mam kilka tysięcy wiernych czytelników, dla których warto się starać, bo doceniają. Poznałam przez tego bloga mnóstwo świetnych ludzi, a dla nich chce się pisać. Bo ja nie piszę dla złodziei, by mieli jak podbijać sobie ego i wozić się na moich plecach. Ja piszę dla tych, którzy są tacy jak ja – podzielają moją pasję i czerpią z niej radość. Niekoniecznie muszą podzielać moje poglądy, ale chcą dyskutować i tak jak wielu czegoś się z tego bloga uczy, tak ja uczę się od wielu, którzy dzielą się swoim zdaniem na tym blogu. I korzyść jest obopólna. A jaką korzyść oferuje mi złodziej? Kilka dodatkowych kilogramów, gdy zajadam smutki słodyczami i kilka aktywujących się wrzodów, gdy stres i wściekłość wzburzają mi soki żołądkowe. Nie, dziękuję, wolę nie.
Od Was oczekuje jednego – nie przechodźcie obojętnie, gdy widzicie w sieci mój tekst bez linka. Wystarczy, że skomentujecie, że jest to kradzież z bloga czubajka. Mi już się zrobi lepiej. Bo bardzo bolało, gdy widziałam lajkujących stronkę złodzieja czytelników bloga (wielu znam osobiście), a żaden nie pofatygował się, by zapytać dlaczego o mnie na tej stronie nie ma żadnej wzmianki, skoro w całości tworzą ją moje teksty i zdjęcia z mojego bloga. Po prostu poczujcie tę solidarność i stuknijcie w moim imieniu kopytem w czoło złodzieja. Ja docenię gest.
I żeby już zawsze było jasne i oczywiste:
Nie mam nic przeciwko publikowaniu moich tekstów na innych stronach, domenach, portalach, blogach. Jeżeli ktoś uważa, że warto się moim tekstem podzielić z innymi to najlepiej udostępnić link do konkretnego wpisu na blogu. Zgadzam się jednak także na skopiowanie tekstu i umieszczenie go u siebie. Tylko zawsze, bezwzględnie wymagam, by podpisać moim nazwiskiem i adresem mojego bloga. Wystarczy link do czubajki pod moim tekstem, a ja w spokoju sumienia ominę wszystkie etapy reakcji na plagiat. A „pożyczający” nie złamie prawa i nie będzie musiał drżeć ze strachu przed zemstą mojego żadnego krwi męża.
Dostaję maile i wiadomości na fejsie z pytaniami, czy można użyć mojego artykułu / fragmentu wpisu itp. i opublikować na swojej stronie. Szanuję osoby, które mnie o to pytają i nie zdarzyło się, bym odmówiła. Proszę tylko zawsze o podpisanie tekstu linkiem do bloga. Sama skorzystałam kilka razy na blogu ze zdjęć, których autorami były nieznane mi osoby. Za każdym razem zadałam sobie trud wyszukania autora i kontaktowałam się z nim, by zapytać o zgodę na publikację. Nikt mi nie odmówił, nikt nie prosił o zapłatę (o podlinkowaniu strony autora foty czy umieszczeniu nazwiska nie wspominam, bo to oczywiste), a każdy reagował życzliwie. Czasem znalezienie autora sprawiało mi problem – szperałam po forach, czytałam stosy nieciekawych komentarzy w nadziei, że trafię na ślad autora i kontakt do niego. Raz miałam dosyć tego śledztwa i chciałam wrzucić zdjęcie podpisane nazwiskiem autorki, które udało mi znaleźć, bez pytania jej o zgodę, bo namiarów na nią nie znalazłam (nie wszyscy żyją na fejsie, wiecie?) Kuba był oburzony i chociaż tłumaczyłam mu, że przecież podpiszę fotę jej nazwiskiem, że znalazłam fotę w necie i mogę jej użyć, bo każdy może, że co to za problem, dziewczyna pewnie nawet nie pamięta, że coś takiego pstryknęła. Kuba mi zabronił – to kwestia uczciwości, tak się nie robi. Usiadł do kompa i przeprowadził własne śledztwo. Znalazł jakiegoś starego maila na nieaktualizowanym od lat forum. Napisałam, autorka foty odpisała, wyrażając swoje zdziwienie, bo autentycznie nie pamiętała, że zdjęcie jest jej własnością! Oddała je na jakiś jeździecki portal ponad 7 lat wcześniej i była zaskoczona moim mailem. Ale doceniła gest, nie uznała mnie za nawiedzoną wariatkę tylko podziękowała i zezwoliła na publikację. Mam czyste sumienie, nikogo nie wpędzam w 3 etapy reakcji na plagiat. Dla mnie to ważne, bo nie chcę nikogo krzywdzić. Nie lubię.
To tyle w temacie złodziejstwa w sieci. Czas wracać do tematów końskich, prawda?
Ciężarna amazonka – czy można jeździć konno w ciąży?
Problem jazdy konnej w ciąży jest dość złożony. Nie jestem ekspertem-ginekologiem, więc moje zdanie traktujcie po prostu jak głos amazonki, której pasja do koni niemalże dorównuje macierzyńskim instynktom. A doświadczenie w tym temacie zdobyłam w obu moich ciążach, choć każda była inna.
Kwestia jazdy konnej przedstawiona Wam przez lekarza-ginekologa, którego spytacie o zdanie jest zawsze jednoznaczna – to nie jest sport dla ciężarnych. Nie dziwię się, że lekarze zajmują takie stanowisko – bezpieczniej czegoś zabronić, a więc skłonić do unikania ryzyka niż dać swoje fachowe błogosławieństwo i walczyć potem z konsekwencjami braku rozsądku u niektórych kobiet. Bardziej odważni lekarze może nie zabronią kategorycznie jazdy konnej, ale nie sądzę, by można było spotkać takiego, który by ten sport wręcz zalecał czy zachwalał swoim ciężarnym pacjentkom. W myśl zasady „lepiej dmuchać na zimne” ginekolog woli nie reklamować urazowego przecież, nawet dla w pełni sprawnych kobiet, sportu. Ja mam o tyle fajnie, że jestem pod opieką ginekologa-koniarza, który od ponad 15 lat trzyma w naszej stajni swoją kobyłkę i wie, na czym jazda konna polega i jakie towarzyszą jej wyboje. Gdy spytałam go o jazdę konną odpowiedział mi: „Pytanie jest z gruntu głupie. Wiadomo, że nie powinnaś jeździć. Jak mam Ci zalecać hobby, które jest zagrożeniem dla ciąży? Oficjalnie więc Ci mówię – lepiej nie ryzykować. Nieoficjalnie mówię Ci – jeśli chcesz, możesz siadać w siodło. Dla prawidłowej i zdrowej ciąży ani kłus ani galop nie jest zagrożeniem. Jeśli ciąża jest mocna to się utrzyma. A jeśli słaba, to niech natura zdecyduje czy warto. Pamiętaj o jednym – nie wolno Ci spadać. Dopóki nie spadasz, jazda konna Ci nie zaszkodzi”. Tak więc wsiadałam na konie ze świadomością, że muszę to usprawiedliwić tylko we własnym sumieniu. Od lat nie spadłam, ale przecież mogłoby mi się to przytrafić właśnie teraz. Zdecydowałam, że będę jeździć tylko na Suz, bo ją najlepiej znam i potrafię przewidzieć każdy jej ruch. Inne konie też mamy grzeczne, ale wolałam nie sprawdzać, czy dobrze się z nimi zgrywam. Na wszelki wypadek.
W pierwszej ciąży jazda konna odpadła mi już w samych początkach – pojawiły się jakieś zdrowotne komplikacje, leżałam nawet krótko na patologii ciąży, brałam leki podtrzymujące. Jak w takiej sytuacji miałam dorzucać jeszcze do puli kłus i galop? Odpuściłam i pogodziłam się z tym, że muszę przez 9 miesięcy prowadzić wyłącznie naziemny tryb życia na własnych dwóch nogach. Jak bardzo brakowało mi jazdy, nie umiem Wam nawet opisać. Był jeszcze wtedy u nas mój ukochany Esauł (to wtedy mama zadecydowała o kastracji, bo ja już nie siadałam, a szkoda było ogiera trzymać rok w boksie). Pamiętam, że często śniło mi się, że galopuję leśnym duktem na grzbiecie mojego siwego kuhailana. W ciąży sny w ogóle ma się bardzo wyraźne i plastyczne, za co odpowiada działanie progesteronu, który jest teraz szczególnie obfity we krwi. Poza tym faza snu REM jest u ciężarnych często przerywana nocnymi wypadami do łazienki. Moje sny w pierwszej ciąży na okrągło kręciły się wokół tematu jazdy konnej. Tęsknota za jazda konną nie pomagała w depresyjnych nastrojach, które potrafią dręczyć rozchwiane hormonalnie „ciężarówki”.
Gdy tylko dotarło do mnie, że właśnie szykuje mi się powtórka z tej rozrywki i druga ciąża ma zamiar pozbawić mnie frajdy, od razu postanowiłam, że teraz będzie inaczej i konie nie pójdą w odstawkę. Starałam się nałapać jak najwięcej chwil w siodle, dopóki jeszcze mogłam. Ciąża była mocna, ja zdesperowana, by zachować i dziecko i dobrą kondycję psychiczną. Bo nie oszukujmy się – kondycję fizyczną w ciąży możesz wypracować wieloma innymi sportami (spacery, aerobiki, fitnessy dla ciężarnych itp. sporty dla geriatryków:). Nie o fizyczną sprawność mi chodzi w jeździe konnej lecz o pozytywne samopoczucie i kontrolę depresyjnych nawyków. Wiedziałam, że dla własnego dobra nie powinnam wyrzekać się jazdy całkowicie i zdecydowałam, że ostrożnie i z rozwagą będę sobie dawkować tę przyjemność dopóki przyzwoitość mi pozwoli. Ze widocznym brzuszkiem już odpuściłam – pogoda i tak nie sprzyjała ćwiczeniom w stępie, a uważam, że brzuchata amazonka wygląda na koniu dziwnie. Nie chciałam się narażać na komentarze klientów i sugestie, że brak mi rozumu, że nie myślę o dziecku itp. Bo przecież myślę! Dla jego prawidłowego rozwoju potrzebna jest uśmiechnięta, zadowolona mama, a nie skwaszony pekińczyk, który zagryza się depresyjnymi nastrojami. Mi w utrzymaniu dobrej kondycji psychicznej pomagają konie. Uważam jednak, że widoczna ciąża to przeciwwskazanie do jazdy konnej – nie chodzi tu o przyzwoitość i nienarażanie się na durne komentarze ludzi. Chodzi o to, że z takim balastem z przodu naprawdę kobieta staje się niezręczna, ruchy ma utrudnione i koordynacja już nie ta. Naprawdę nie warto ryzykować, bo ciało ciężarnej już niezupełnie podlega jej pełnej kontroli. To trzeba zrozumieć i nie odgrywać chojraka, bo to czysta głupota.
Czy jest na sali amazonka, która jeździła w ciąży i nie wstydzi się do tego przyznać? Ja się nie wstydzę. Chyba że któraś amazonka jeździła w 7-9 miesiącu, wtedy niech lepiej wstydzi się przyznać. Ja bym się wstydziła… W końcu instynkt macierzyński jest silniejszy od pasji. Nawet u takiej pasjonatki jak ja.
Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA