Kocham konie, ale wciąż się boję – jak radzić sobie z paraliżującym strachem?
Jazda konna należy do sportów ekstremalnych. Tak określa ją każdy ubezpieczyciel, który oferuje polisę dla jeźdźca, stajni czy instruktora jeździectwa. Wcale mnie to nie dziwi – czy nie jest wielkim wyzwaniem wsiadanie na półtonowe zwierzę, które może Cię roznieść kopytami, zmiażdżyć Ci kręgosłup czy połamać kości zrzucając na glebę z półtorametrowej wysokości? Takie też wizje ma wielu początkujących koniarzy, wsadzając swe cenne ciała i strwożone serca w siodło udomowionego smoka. I ja to w pełni rozumiem! Nigdy nie wyśmiewałam „tchórzofretek” wśród klientów stajni z bardzo prostej przyczyny: sama do nich należałam i do dziś należę. Nie ukrywam i nie wstydzę się do tego przyznać. Do koni mam respekt, szczególnie tych, których nie znam. Bo łatwo mi przychodzi zgrywać cwaniaka w stajni, w której znam każde kopyto. Ale uwierzcie mi, że idąc do obcej stajni zawsze mam stres. I nauczyłam się jednego – nigdy nie przyznaję się, że mam uprawnienia instruktorskie. Gdy pytają mnie jak jeżdżę, odpowiadam beztrosko: „Radzę sobie”. Raz popełniłam błąd chwaląc się świeżo zdobytymi papierami. Przekonany o moich nadzwyczajnych umiejętnościach trener postanowił wykorzystać okazję i zapodał mi młodego, bardzo krnąbrnego konia. Krnąbrny to eufemizm, jeśli w ogóle. Ten koń miał nierówno pod kopułą, za co pewnie powinien podziękować ludziom, którzy się z nim nieumiejętnie obchodzili. Godzina jazdy na nim była dla mnie torturą i ciągłą walką. O przeżycie. Modliłam się, by czas już minął i bym mogła zejść z grzbietu tego rollercoastera. Za swoje własne pieniądze dostałam zamiast przyjemności tylko stres i zapoconą jeździecką kurtkę. Byłam mokra ze strachu i nie czułam żadnej dumy w związku z tym, że utrzymałam się w siodle. Nigdy więcej. Ze wstydem przyznam się jeszcze, że nie mam pretensji do tamtego trenera. Sama stosuję takie chwyty nagminnie. Gdy tylko wyłapię mocną jednostkę to korzystam z okazji i zapodaję jej tego konia, z którym mamy jakiś problem i któremu przyda się trochę ruchu w myśl zasady „Przez nogi do głowy”. Tylko ja uczciwie mówię, na jaką minę chcę klienta wpakować. Kilka dni temu trafił mi się taki kaskaderos i zapytałam, czy ma coś przeciwko kozłującym wesołkom. Sztorm tak bryka, gdy jest wystany, a nie miałam w tygodniu czasu, by na niego wsiąść. Facet bez żenady przyznał, że nie, dziękuje, postoi. I ja to rozumiem. Chciał mieć przejażdżkę relaksacyjną, adrenalinę uzupełnić w niewielkiej dawce galopem brzegiem morza. Zdarzają się jednak tacy, którzy zgadzają się z radością. Miałam takiego entuzjastę brykania, który był strasznie zawiedziony, że rozreklamowany jako fiś Heniek nie wyciął mu żadnego numeru. Różnie bywa. Zazwyczaj jednak jeźdźcy są ostrożni. Czasem ostrożni na pograniczu całkowitej rezygnacji z jazdy. Widuję to na co dzień – ta niepewność, strach z początku maskowany, a potem ogarniający całą aurę jeźdźca. Wiele razy widziałam siodłanie konia, przymierzanie się do strzemienia, nawet wsiadanie i szybką decyzję – NIE. Zsiadanie, krótko rzucone: „nie jadę” i sprint na parking do swojego samochodu. Często udawało mi się przekonać taką tchórzofretkę i wlać w nią trochę otuchy. Ale często po prostu odpuszczam. Nic na siłę. Tak przerażony jeździec będzie siedział sztywny i czekał na najgorsze. A to najgorsze łatwo sprowokować właśnie tym spięciem, stresem, strachem. Ile razy już widziałam upadki, które były zupełnie niepotrzebne i całkiem proste do wysiedzenia? Przestraszony jeździec często sam się ewakuuje, tak na wszelki wypadek. Nie czeka na poważną sytuację, tylko tak bardzo przekonany, że spadnie, spada właściwie z własnej woli i wyboru.
A teraz przyznajcie się sami sobie – czy chociaż raz czuliście tak wielki, paraliżujący strach przed wejściem na konia? Czy zdarzyło się Wam spocić jeszcze przed jazdą, bo najgorszą „jazdę” Waszej psychice zafundowała własna wyobraźnia? Nie musicie odpowiadać głośno. Ale uczciwie przyznajcie, że taki strach znacie. Bo jestem przekonana, że tak. No, chyba że jesteście skrajnie głupi i nieświadomi, ale skoro mnie czytacie, to o głupotę Was nie podejrzewam. A jeśli się nigdy nie baliście to nie podejrzewam Was też o odwagę. Poważnie. Bo ten kto się nie boi, a jeździ nie jest odważny. Co to za odwaga, skoro się nie boi? Odważny jest ten, kto się boi, a wsiada na konia. Pokonuje swój strach i walczy z nim. To jest odwaga.
Moje drogie tchórzofretki, jesteście mega odważne! I nigdy nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. Szacun dla Was. Od tej, co też jest odważna. Codziennie, niezmiennie od lat. Bo czuć strach i respekt to zdrowy objaw. A pokonywanie własnego lęku i „branie byka za rogi” czy tam konia za zadnie nogi to jest odwaga. Bójcie się, na zdrowie. Lepiej być świadomym i czujnym niż nieodpowiedzialnym baranem, który z powodu zaburzeń pracy mózgu naraża siebie i konia, bo wciąż wymyśla nowe sposoby na podniesienie adrenaliny. Bójcie się, dla siebie i dla konia. W tym całym strachu najważniejsze jest jedno – nie dajcie się sparaliżować. Bójcie się, ale nie pozwólcie by ten strach pozbawił Was przyjemności jazdy konnej. Nie ma tak, że się nie nadajecie, nie umiecie, to Was przerasta. Nie święci garnki lepią! Możecie, nadajecie się. Tylko chciejcie bardziej niż Wasze strwożone serce nie chce. Wsłuchajcie się w nie – ono chce, ciągnie Was do koni. Tylko mózg wprowadza je w trzęsionkę. Nie dajcie się! Walczcie, bo warto. Nie rezygnujcie! Łatwo pisać, nie? Więc jak to zrobić, by się nie bać?
To jest, wbrew pozorom, łatwe. Bo siedzi w Was, więc nie zależy od nikogo z boku. Tylko od Was. Posłuchajcie więc porad tchórzofretki, która kiedyś kłamała mamie, że ją brzuch boli i zsiadała z konia podczas treningu. Znam to. Byłam tam. I dziś jestem w innym miejscu. Nie tym samym, co Kuba czy Wojtek, ale z przodu, a strachowy paraliż mam za plecami. A sam strach mam zawsze przy sobie, tuż pod bokiem. Bo to jest zdrowe i rozsądne. Nie odpuszczać, ale czuć respekt. I dziś to mam – nie muszę nic nikomu udowadniać, więc skoro nie ma przymusu to siodło Noweli mnie nie nęci. Koni mamy wiele, a ja kręgosłup mam jeden. A z jazdy konnej chcę czerpać przyjemność, a nie zastanawiać się na którym pniaku trzaśnie mi krzyż. I tego Wam życzę – jazdy z przyjemnością, a nie z wizją upadku na pysk. Pokonajcie tę wizję, korzystając z moich sprawdzonych osobiście rad. Zadziałało u mnie, zadziała i u Was.
Aby pokonać paraliżujący strach musicie przede wszystkim:
Przestać się tak bać.Zacząć myśleć pozytywnie. Paraliżują wizje, które zjawiają się w Twojej głowie nieproszone. Wyobraźnia zaczyna pracować i już przed jazdą pisze Ci śmiercionośny scenariusz. Widzisz siebie jako krwawą miazgę pod kopytami i nawet już słyszysz trzask pękającego kręgosłupa. Nie pozwól na to. Odetchnij i odgoń te myśli. Myśl pozytywnie. Wyobraź sobie spokojny, nudny trening i załóż, że koń też się na taki nastawił. On nie chce Cię zabić. Nie chce mu się, to zbyt energochłonne. On będzie grzeczny i znudzony. A Ty będziesz spokojna i rozluźniona. Jeśli teraz nie jesteś, to ok. Tak ma być. Ale uwierz, że za kilka minut, po kilku końskich krokach już będziesz. Bo stres odpuści, spadnie. To sobie powtarzaj. Że będzie dobrze. Tylko daj sytuacji szansę, by tak się zrobiło i wsiądź na konia.- Uśmiechaj się. Cały czas, jak głupi do sera. Choćby to miała być maska Jokera, Ty masz się uśmiechać. Uśmiech rozluźnia, odpręża. Serio. Gdy jesteś spięta, uśmiechnij się. Działa za każdym razem. I od razu poprawia samopoczucie.
- Jeśli jesteś w terenie to gadaj. Opowiadaj cokolwiek, byle nie skupiać się na strachu. Gadanie wymaga od Ciebie skupienia na sensie wypowiadanych słów. Więc mów, a nie będziesz mieć czasu na analizowanie tego, co może, a nie musi Ci się przydarzyć. Zapomnisz, że siedzisz na koniu, naprawdę. A potem już z górki. Byle nie na łeb.
- Wsiadaj i jedź. Gdy czujesz już ten nadpływający strach to łap strzemię i pakuj tyłek w siodło. Zgodnie z ideą Króla Juliana – szybko, szybko nim dotrze do Ciebie, że to bez sensu. Wsiadaj i jedź. Po kilku krokach serce przestanie walić w klatce, puls się uspokoi, ciało rozluźni. Musisz tylko chcieć.
- Nie oszukuj samej siebie. Nie mów: „Dziś nie jadę na konie, nie mam czasu”, „Dziś pojadę do stajni, ale nie będę jeździć, nie mam ochoty”. Przyznaj przed samą sobą czy chodzi o czas i ochotę czy tylko strach. Jeśli to strach, to chociaż tego jednego się nie bój – przyznać się samej sobie. Siebie nie musisz się wstydzić. A innych możesz próbować oszukiwać, ale wiedz jedno – oni wiedzą, o co naprawdę chodzi. Przed sobą bądź szczera – powiedz sobie, że się boisz i przeanalizuj czego dokładnie. A potem na każdą negatywną wizję, znajdź kontrę. Nie spadnę, bo nic się nie będzie działo.
- Pomyśl o tym, jak bardzo szczęśliwa będziesz po jeździe. Jak dumna się poczujesz, że dałaś radę. Bo dasz! Myśl tylko o tym, że dasz. Nie ma innej opcji.
- Pomyśl, czego najbardziej się boisz. Upadku? No to spadniesz, otrzepiesz się, a potem kupisz czekoladę czy flachę. Wielka sprawa. Obciachu? A co to za wstyd? Normalna kolej rzeczy! Skoro obawiasz się zbłaźnienia to znaczy, że musisz zmienić stajnię. Bo masz mieć w niej przyjaciół, a nie lożę szyderców. Odczaruj to, czego się boisz. Nie zlecisz tak, by zabić się „na śmierć”. Najwyżej tak, by obić tyłek i dumę. Nie gorzej. Nie zapędzaj się w wizjach. Nie będzie tak źle, by nie mogło być gorzej. Zawsze może. Ale nie dziś, nie Tobie, nie w tym życiu.
- Nic na siłę. Nie chcesz galopować – nie galopuj. Nie chcesz skakać – nie skacz. Nie chcesz wsiadać – weź się w garść i wsiadaj, do cholery! Najwyżej nie włączysz wyższego biegu niż stęp. Ile dni wytrwasz w stępie? W końcu się znudzisz i pójdziesz krok dalej. A potem kolejny. A potem się cofniesz i to też będzie ok. Najważniejsze to wsiadać. Nie cofnij się nigdy ze strachem poza tę granicę. Nie odpuszczaj jazdy. Odpuść galop, odpuść lewadę, odpuść skok przez płonącą obręcz. Ale samej jazdy nie odpuszczaj. Choćbyś miała przez godzinę snuć się stępem. Uwierz, że nie wytrzymasz w tym stępie. I wygrasz. Bo wygrywasz wtedy, gdy jesteś w siodle. Nie musisz w nim robić cudów. Masz w nim być. A z czasem dojdziesz do cudów i fajerwerków. Na pewno.
Na koniec zacytuję Wam maila, którego wysłałam do czytelniczki rok temu. Wciąż aktualny, ponadczasowy. To się nie zestarzeje. I dotyczy każdego z Was.
Pewnie Twój problem jest już nieaktualny, taką mam nadzieję, bo akurat Ty powinnaś jeździć i nie wolno Ci rezygnować – masz wyjątkowo zdrowe i prawidłowe podejście do jazdy konnej. Na wszelki wypadek napisze Ci jednak, co myślę o tym ekstremalnym sporcie i jak ja radzę sobie ze strachem i stresem. A nuż coś Ci pomogę:)Jazda konna jest sportem ekstremalnym, ale to już wiesz. I trzeba mieć świadomość tego, że zwierzę na które wsiadasz może Ci wyrządzić krzywdę, nawet bardzo poważną, przypadkiem czy nawet celowo. Najważniejsze, to o tym wiedzieć i czuć zdrowy respekt. A jeszcze ważniejsze to nie dać się przerosnąć tym obawom. Co innego zdawać sobie sprawę, a co innego dać się sparaliżować samą możliwością upadku. Mi zawsze, ale to zawsze adrenalina skacze, gdy wsiadam na zwierzę, którego nie znam. Dlatego obserwuję konia, którego mam dosiąść i jeśli coś mi podpadnie to oddaję pierwszą jazdę mężowi. I wcale się tego nie wstydzę – wolę nie grać chojraka, niż zaszpanować gipsem i kołnierzem ortopedycznym. Za to mój mąż boi się tylko jednego – tego, że się w ogóle nie boi koni. Podświadomie czuje, że źle skończy, bo sam się o to prosi wsiadając rozluźniony na każde diablątko, które mu się podsunie. I wiesz co? Uważam, że to ja jestem odważna w tym związku – bo ja wsiadam na konia, którego się boję. Przezwyciężam swoje obawy i wsiadam, a to jest odwaga. A on? Skoro się nie boi, to czy jest odważny, gdy wsiada? Chyba nie, bo przecież to dla niego nic, więc co za odwagę prezentuje? Taka moja pokręcona kobieca logika. Więc za każdym razem, gdy się boisz mów sobie, że jesteś hiperodważna, bo walczysz z obawą i jeździsz! Brawa!Kasia, dobrze że masz obawy i czujesz respekt. Dobrze, że zdajesz sobie sprawę z tego, że koń potrafi być niebezpieczny, bo to prawda, nie będę Ci czarować. Czasem niespecjalnie, nie z premedytacją, a na skutek nieszczęśliwego splotu okoliczności, koń może ostro skrzywdzić swojego jeźdźca. Ale nie ma co zakładać z góry, że przytrafi się to Tobie. Ja spadałam z koni miliony razy, miałam wypadki z ziemi, byłam atakowana przez konie, staranowana na ziemi przez galopującego konia, spadałam z bryczki, a nigdy, ale to nigdy nie miałam żadnego poważnego urazu. Nie kuś losu, a ewentualnie zarobisz tylko siniaka. Ciesz się jazdą konną w takim stopniu, jaki jest dla Ciebie dobry – nie masz parcia na extreme, więc nie szarżuj i już. Wsiadaj na konie sprawdzone, spokojne. Nie daj się namówić na coś na co nie masz ochoty i nie „czujesz bluesa” – np. ściganie się, ostry galop, wysokie skoki, którym czujesz, że nie sprostasz. Podchodź rozsądnie do jazdy, a będziesz czerpać z niej czystą radość. Zaufaj koniom, one nie mają we krwi krzywdzenia innych. Współpracują z nami, bo są uległe i zwyczajnie łagodne, bez złych intencji. Ale nie ufaj bezgranicznie i do końca – kręgosłup masz jeden. A to, że o tym wiesz już zapewnia Ci bezpieczne i rozsądne podejście do tego sportu. Czytając Twojego maila doszłam do wniosku, że jesteś idealnym materiałem na jeźdźca. Świadomego, rozsądnego, odważnego. Z czasem pewność siebie wzrasta, a z nią zaufanie. Nic Ci nie będzie, bez obaw. Nie Tobie:)
Fot. Natalia Paszko # Talar i Agata. Bez udziału strachu. Napisałabym też, że bez udziału mózgu, ale to ja sama zaproponowałam tę pozę. Także ten. To nie głupota, to zaufanie. Na pograniczu głupoty, ale zawsze :)
Wpis powstał na życzenie czytelniczki. Karolina, zachowawczy tchórzu – dla Ciebie. Ja też żyję wśród nieśmiertelnych wariatów (Kuba, Wojtek) i powiem jedno – to nie z nami jest coś nie tak :) Pozdrawiam!
Czapraki GRODI – do kogo pojadą?
Trzy czapraki GRODI pojadą w poniedziałek do nowych domów. Czy tam stajni. Już mi obojętne, czy wylądują na koniu czy w łazience. Zmęczyło mnie czytanie maili. Musieliście tak gromadnie odpowiedzieć na apel? Zawaliliście mnie setkami (!) maili. Ja mam swoje życie. Mam dom, mam dzieci, mam męża. Nie mam czasu na zmasowany atak wariatów. Co za ludzie, eh…
A poważnie – bardzo, bardzo Wam dziękuję! Wasze maile naładowały mnie ogromną porcją pozytywnej energii i uświadomiły, że muszę pisać! Bo warto, bo czytacie, bo lubicie. I w dodatku jesteście tak liczni, że muszę uznać – miliony much nie mogą się mylić. Ja umiem pisać, a Wy umiecie to czytać. I lubicie! Hura!
A jeśli chodzi o zadania w tej zabawie to wiem już jedno. Muszę zrobić wpis o rodzajach końskich maści. Ja serio myślałam, że pytanie z kolażem to banał i drobna rozgrzewka. A jednak nie dla wszystkich było to tak oczywiste. Koń, którego fragmenty prezentował kolaż, jest maści izabelowatej, palomino nazywanej też opisowo maścią kasztanowatą z konopiastą grzywą i ogonem. Zdjęcie przedstawia Rozę, naszą haflingerkę. Wśród odpowiedzi pojawiały się opcje: kasztanowata, jasnokasztanowata, srokato-kasztanowata, bułana, gniada w siwiźnie. Nie. A po czym to można było poznać? Zapamiętajcie – maść końską definiują dwa punkty: kolor sierści podstawowej i kolor włosa w ogonie i grzywie. Odpuście sobie odmiany na nogach, łbie, chrapach. Skupcie się na tych dwóch punktach – ciało i ogon z grzywą. Jeśli koń jest brązowy to może być gniady (czarny ogon i grzywa), kasztanowaty (brązowa grzywa i ogon) lub palomino (grzywa i ogon białe). Bułany koń jest tak samo jasnobrązowy, niemal złoty jak koń maści palomino. Ale bułanek ma grzywę i ogon z czarnym włosem. Kolaż przedstawiał też chrapy, pęciny i łysinę na łbie. To było dla utrudnienia. Ale kolor sierści podstawowej był widoczny – brąz. Grzywa była widoczna – blond. Te dwa punkty definiują maść. Potem dochodzą odmiany na łbie, nogach. Ale samą maść opisuje Wam końskie ciało i grzywa z ogonem. Ponieważ Roza ma już swoje lata to zaczęła nam siwieć. Mogę uznać więc też odpowiedź o maści palomino czy kasztanowatej „w siwiźnie”. Czasem taki siwy włos miesza się z podstawową maścią i oznacza się to jako „siwiznę” – kasztan w siwiźnie, gniady w siwiźnie itp. Taka maść nie ma związku z wiekiem, ale kolaż wieku nie ujawniał, więc można było uznać, że koń jest „w siwiźnie”. Uznaję też odpowiedzi „maść kasztanowata / jasno /złotokasztanowata z konopiastą grzywą”. Tak też określa się maści haflingerów. Bo odcienie ich sierści mogą być różne – jaśniejsze, ciemniejsze, złote, blade. Ale ich grzywy i ogony są kremowe, konopiaste. Zgadzam się też na określenie „kasztan haflingera”, bo to też już definiuje kolor grzywy (nie ma haflingerów z czarnymi grzywami). O maściach końskich jeszcze zrobię wpis, musicie wiedzieć jaki lakier mają Wasze gabloty :)
Drugie zadanie też mnie zaskoczyło. Okazuje się, że jesteście tu, bo lubicie się uczyć. Najwyżej oceniane są wpisy z kategorii „Teoria vs. praktyka”. Potem kolejno „Śmiechu warte” i „Natural. Sama uważałam serię „Śmiechu warte” za najmniej wartościową, bo po prostu humorystyczną i bez merytorycznej wartości. Lubicie ją czytać, nie dziwię się. Trochę mnie to w pierwszym momencie zdołowało, że najlepsze wpisy to nie te, które mają uczyć czy pomagać, a seria kawałów i dowcipów, które traktowałam jako urozmaicenie i ożywienie. A potem doszłam do maila, w którym przeczytałam: „seria śmiechu warte to dla mnie nowość w świecie nudnych końskich podręczników. Odpręża, rozbawia, uczy o błędach, które można popełnić. Po nauce fajnie jest się rozerwać przy rozrywce, która nie jest prymitywna”. I podoba mi się ta idea. Nie ma co nudzić Was tylko wpisami o pomocach jeździeckich, bo tego jest pełno. Podane w różny sposób, czasem mniej przystępny, czasem bardziej zrozumiale. Ale takie wpisy warto przeplatać humorystycznymi opowieściami, bo do tych lubicie wracać. Macie poczucie humoru i chcecie z niego korzystać. A jeśli humor dotyczy hippiki to już jest dwa w jednym: śmiech i pasja w jednym. Cieszę się, że jest tyle osób, którym mój blog pomaga, odpręża, bawi i uczy. I z wrodzonej skromności zacytuję Wam kilka opinii. Ot tak, żeby tu wisiały i żebym ja też miała do czego wracać w chwilach zwątpienia :)
Sonda na fejsbuku jednoznacznie pokazała, że chcecie, abym zwycięzcę wybrała sama. Niby proste, ale ja temu zadaniu nie podołałam. Zbyt wielu fajnych, pozytywnych ludzi się do mnie poprzez ten konkurs odezwało i gdybym miała wybierać, to musiałabym na własny koszt zakupić niemal setkę czapraków od GRODI. Dorota Grott byłaby zachwycona, ale mnie na to niestety nie stać. Czapraki mam trzy, a ulubieńców mailowych setkę. Poza tym wielu uczestników znam z tzw. reala i zapunktowaliby na dzień dobry w moim wyborze, bo mimo całej mej uczciwości mam jednak słabość do tych, których znam i lubię „na żywo”. Zdecydowałam więc, że najlepszym wyjściem będzie jednak losowanie. Do mojej maszyny losującej wrzuciłam maile osób, które odpowiedziały dobrze na zadanie z kolażem. Rozważałam wrzucenie kilku błędnych odpowiedzi, które urzekły mnie odpowiedzią na drugie pytanie, ale ostatecznie uznałam, że nie byłoby to sprawiedliwe wobec tych, którzy rozwiązali oba zadania. I tak, w bębnie maszyny losującej wylądowała niemal setka maili, które osobiście wpisywałam na karteczki, bo tabelka przygotowana w excelu w 15 sekund nie przeszła próby pt. brak tonera w drukarce. Spisywanie Waszych maili na świstki papieru zajęło mi pół wieczoru plus oczywiście mozolne wycinanie tych świstków przez pierwszą połowę wieczoru. Poświęciłam więc cały wieczór i powoli zaczęłam nienawidzić tych, którzy się do konkursu zgłosili. Pozdrowienia od mojego męża, który wciąż pytał: „Już? Oglądamy razem jakiś film? Kiedy kończysz?” Kochamy Was.
Tutaj filmik z dzisiejszego losowania. Profesjonalna maszyna losująca i cała rodzina zaangażowana – Staś i Wituś losują, Kuba jest operatorem kamery (czyt. komórki), a ja spikerem. Proszę:
Osoby, których adres mailowy był na wylosowanych losach proszę o przesłanie mi adresów pocztowych do wysłania czapraków. Możecie przy okazji dać znać, który wzór Was najbardziej interesuje, ale nie mogę obiecać, że się zastosuję :)
Zażalenia / skargi / słowa uznania i zachwytu możecie wrzucać w komentarzach lub na mojego maila.
Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA