Gra w darta czyli jak się robi koniowi zastrzyk?
Generalnie uważam, że robienie zastrzyków to zadanie dla lekarza weterynarii, a nie dla pierwszego lepszego bęcwała, który umie utrzymać w ręku igłę i wie, w którą stronę ciągnąć/pchać tłok strzykawki. Czasem zdarza się jednak sytuacja, w której ważne jest natychmiastowe, błyskawiczne działanie. Wtedy może przydać się taki odważny bęcwał, a jego szybka reakcja pozwoli uratować koniowi życie. Najlepiej jednak, by nie opierać się na bezmyślnej odwadze bęcwała i zainwestować w siebie na przyszłość – nauczyć się wykonywać iniekcje i mieć nadzieję, że jak najrzadziej trzeba będzie z tej wiedzy skorzystać. Jeśli przeszkoli Was w tym profesjonalista to z pewnością sam zabieg nie będzie niósł wielkiego ryzyka, bo przecież nie święci garnki lepią. Warto nauczyć się robienia zastrzyków, to się naprawdę przydaje. A nawet jeśli przyda się raz, to przecież już warto!
Laik, przeszkolony przez profesjonalistę, będzie już faktycznie, a nie tylko w teorii wiedział, jak prawidłowo wykonać zastrzyk. Wykonanie zastrzyku niesie ze sobą spore zagrożenie, dlatego zaryzykować wykonanie go samodzielnie można w sytuacji naprawdę ekstremalnej. I żeby Was nastraszyć powiem co może spotkać Waszego konia po źle wykonanej iniekcji. Nie będę się rozdrabniać i podam od razu najmniej pożądany skutek uboczny czyli zgon. O tym pamiętajcie dziurawiąc skórę konia igłą własnymi, niewprawnymi rękoma.
Po co w ogóle zastrzyk? Wiadomo, że leki można podawać na kilka sposobów. Można użyć maści/żelu, który wnika przez skórę do tkanek, a potem do krwiobiegu. Można koniowi podać lek w formie pasty do zjedzenia (np. odrobaczającej) lub proszku, który rozpuszcza się w wodzie pitnej. W ten sposób lek też trafia do „wnętrza konia”. Najszybszy efekt mamy, gdy podajemy lekarstwo w zastrzyku – lek trafia do krwiobiegu, a jego działanie jest niemal natychmiastowe. Nie wszystko można leczyć zastrzykami, nie wszystko powinno się wprowadzać w konia igłą, ale żaden koń się przed zastrzykiem nie ustrzeże. Prędzej czy później trzeba mu będzie pokłuć skórę, warto więc wiedzieć , jak się to robi.
Przede wszystkim trzeba pamiętać, że to dość inwazyjne działanie – łatwo zainfekować takie wkłucie jakimiś drobnoustrojami. Bardzo ważna jest tu sterylność – igły używamy nowej, tylko raz dla jednego konia. Nie wolno dotykać jej palcami! Chorobotwórcze mikroby są wszędzie, jak motocykliści. Uważajcie.
Gdzie aplikować zastrzyk? Widziałam kilka miejsc kłutych przez weta i jedno, które zawsze wybiera mama, gdy musi podać lek przez iniekcję. Weterynarze kłuli nam konie m.in. w zad. To bardzo dobre miejsce, tylko trzeba pamiętać, że zadnia noga ma dość wysoki procent trafień w człowieka. Poza tym skóra tu jest gruba, trzeba ukłuć mocno, by ją przebić. Czasem weterynarze kłują w końską pierś. To wygodne miejsce, ale mówią, że w klatę nie można aplikować za wiele płynu – tak do 10ml. Widziałam też profesjonalną iniekcję dostawową (staw krzyżowo-biodrowy) – robi wrażenie. Absolutnie nie dla laika! A gdzie najlepiej wkłuwać się laikowi? Myślę, że i zad i klata są do ogarnięcia, ale mama, która u nas robi zastrzyki, wybiera zawsze szyję. Dlaczego? Bo jest łatwo dostępna, skóra na niej niezbyt gruba, kopyta tu nie sięgają, by wymierzyć karniaka. Minusy są takie, że szyja może krwawić po nakłuciu, a podawane tu leki muszą być wtłaczane bardzo powoli. Kiedy dawka jest duża mama dzieli ją na mniejsze porcje i wstrzykuje po obu stronach szyi. To oznacza oczywiście więcej wkłuć niż jedno.
Jakie są rodzaje wkłuć? Wkłucia dzielą się na trudne i trudniejsze. Nie wybierasz sobie rodzaju wkłucia sam, decyzja nie należy, niestety, do kłującego. Kłuty też ma niewiele do gadania. Rodzaj wkłucia określa podawany lek – niektóre podaje się dożylnie, inne domięśniowo, jeszcze inne można zaaplikować pod skórę. To ma ogromne znaczenie! Jeśli podasz koniowi dożylnie lek, który powinien trafić najpierw do mięśni to możesz mu załatwić szybki transfer na Wiecznie Zielone Pastwiska. Dość niepożądany skutek uboczny. Czytajcie instrukcje podania leku, upewniajcie się przez kontakt z weterynarzem. Bo raz wstrzykniętego leku nie da się wessać z powrotem do strzykawki. Ale do rzeczy: wśród rodzajów wkłuć są, jak wspomniałam, te o różnym stopniu trudności. Za najtrudniejsze uważa się (słusznie) wkłucie dożylne. Był nawet u nas raz wet z tak marnym talentem, że nie udało mu się znaleźć żyły, choć pokłuł nam konia jak durszlak. Mama wykonuje wkłucia dożylne, ale mama jest specjalistką, choć nie zawodowcem. Zaaplikowany dożylnie lek działa najszybciej – trafia wprost do krwiobiegu i błyskawicznie rozpoczyna zleconą mu pracę. Podanie dożylne jest trudne i niesie ze sobą spore ryzyko, bo nietrudno przez przypadek uszkodzić naczynie krwionośne. Poza tym trafić w żyłę nie jest wcale tak prosto, a rozlanie leku po pobliskich tkankach może mieć nieciekawe skutki. Ten sposób wstrzyknięcia jest bardzo ryzykowny i powinien być wykonywany przez profesjonalistę. Za drugie pod względem trudności uważa się podanie domięśniowe. Koń ma przecież dość duże mięśnie – nietrudno je namierzyć. Inna sprawa, że przygotowany na zastrzyk koń może te mięśnie napiąć, co utrudnia wbicie igły. Aby koń nie robił Wam kamiennego podkładu pod wkłucie, warto mięsień przed zastrzykiem rozluźnić. Mama zazwyczaj uderza w miejsce wkłucia kilka razy pięścią – nie za mocno oczywiście, bo nie chcecie nokautować przeciwnika:) Wkłucie nie jest bardzo skomplikowane; nawet ja je kiedyś wykonałam pod okiem mamy. Żaden wyczyn, choć przejęta byłam tak, jakbym co najmniej przeprowadzała operację na otwartym sercu. Moim własnym w dodatku. Podczas wykonywania zastrzyku domięśniowego trzeba pamiętać, że potrafi on być bolesny, dlatego lek należy wstrzykiwać powoli. Podobno najłatwiej zrobić iniekcję podskórną. Mama zapodaje tak szczepionki na tężca. Dla niej to rutyna – chwyta fałdę skóry na szyi palcami i ściska przez moment. Potem wstrzykuje lek w tkankę pod skórę tego trzymanego garbu. Chwila-moment i po sprawie.
Zastrzyk może wyrządzić w organizmie konia spory armagedon. Zagrożeń jest sporo:
- niesterylne wkłucie = zakażenie chorobotwórczymi drobnoustrojami
- podanie lekarstwa może powodować niepożądane i bardzo groźne reakcje ze strony serca, płuc
- nieumiejętne wkłucie może skutkować bolesnymi wylewami, powstaniem owrzodzeń itp.
- omyłkowe podanie leku do tętnicy grozi porażeniem układu nerwowego
- lek podawany przez laika może być niewłaściwy, przeterminowany, mógł być źle przechowywany i w związku z tym zmienił barwę, konsystencję i, co najważniejsze, właściwości.
Ze względu na ryzyko, jakie wstrzykiwania ze sobą niosą, powinny być wykonywane przez doświadczonego lekarza weterynarii. Czasem zdarza się jednak taka ekstremalna sytuacja, w której niezbędne jest błyskawiczne działanie. Nawet wtedy zastrzyk powinna wykonywać osoba, która się na tym zna, a nie wspomniany na początku odważny bęcwał. Dlatego polecam każdemu właścicielowi konia, by wykształcił się w sztuce robienia zastrzyków pod okiem profesjonalisty. Kiedyś może się to przydać.
Fot. czubajka.pl # Dr Małgorzata Adamowska wykonuje zastrzyk naszej Noweli. Takiego wkłucia absolutnie nie próbujcie robić sami!
Podjadanie trawy w terenie – czy pozwalać koniowi pod siodłem na jedzenie?
Konie uwielbiają świeżą, soczystą, zieloną trawkę. Nie gardzą też kępą wyschniętej, schwytanej w zęby przypadkiem podczas wyprawy w teren. W naturze ci roślinożercy pasą się ok. 14 godz na dobę. W zasadzie większość czasu, gdy są przytomne, gdy nie śpią i nie zabawiają się w rozmnażanie czy gry o dominację, konie jedzą trawę. Nic dziwnego, że podczas wyprawy w teren koń wyprowadzony ze stajennego boksu narażony jest na męki Tantala – widzi zieleninę tuż, tuż pod pyskiem – jak nie spróbować chrupnąć? Szczególnie teraz, wiosną konie są spragnione świeżutkiej zielonki. Jesienno-zimowe braki bardzo koniom doskwierały. A taka wczesna wiosenna trawka niesamowicie kusi. Konie nie potrafią same się dyscyplinować, uznać, że teraz czas na pracę, a za chwilę skubnę w nagrodę. Jeśli pozwolisz koniowi paść się podczas pracy pod siodłem to sam go „rozbestwiasz”. Wiem, co piszę, bo w rozbestwianiu koni jestem mistrzem!
Wszystkie moje czołowe miały i mają ten sam problem – w terenie zawsze skubią gałązki i listki. Uważam, że winę ponoszę tylko częściowo – największa odpowiedzialność spada na mamę ;) Sto lat temu mama doradziła mi, że gdy jestem w terenie na młodym, zdenerwowanym i zestresowanym koniu to mam mu pozwolić skubnąć sobie gałązkę, bo takie żucie konia odpręża i rozluźnia. To działa trochę tak, jak papieros dla palacza czy nawet guma do żucia. A ponieważ ja przykładam się sumiennie do każdej sugestii mamy, to dawałam żreć w terenie wszystkim moim koniom, bez względu na ich wiek i stopień zestresowania. W rezultacie moje czołowe zjadają pół lasu podczas wyprawy w teren, a rekordziści potrafią łapać liście nawet w galopie (Bolek). Mama, z którą wspólnie jeździmy te same konie, też pozwala na jedzenie pod siodłem, zawsze powtarzając mi jedną zasadę – może skubać, ale nie wolno mu się zatrzymać i paść z Tobą na grzbiecie. Nasze (moje i mamy) konie zawsze wracają więc z zieloną pianką na pysku. Problem jest taki, że zezwalanie na skubnięcie bardzo szybko przeradza się w „stanę i spokojnie wybiorę najlepszy kąsek, a Ty mnie tu nie popędzaj łydkami, bo urwę za duży kawał i potem mi się w wędzidło zaplącze”. Dlatego uważam, że skubnięcie może być, ale tylko sporadycznie i wyłącznie dla młodego, zestresowanego konia podczas pierwszej wyprawy w teren. Bo jeśli pozwolisz na regularne skubanie to Twój koń szybko wpadnie w nałóg i zacznie Cię ignorować przystając na popas. Pokusa zieleninki jest ogromna, a koń będzie gotów narazić się na karę. Po co się kłócić i szarpać z koniem?
Jak oduczyć konia (lub nie pozwolić mu się nauczyć) skubania trawy pod siodłem?
Dlaczego jednak, choć jestem tak mądra i świadoma jak pokazałam w punktach powyżej, moje konie i tak targają mnie po krzakach? Bo mi brak konsekwencji i dobrze o tym wiem. Konie biorą mnie na litość – zawsze mi ich żal w okresie wiosennym i tak od niechcenie pozwalam im skubnąć jakąś trawinę, udając, że nie zauważyłam. Poza tym wykorzystują mnie bezczelnie – często w terenie luzuję wodze i daję koniom szansę na wyciągnięcie łba i rozluźnienie szyi, a to kończy się koszeniem wszystkiego, co w zasięgu tej szyi jest. I nawet mi to nie przeszkadza specjalnie, ale z czasem robi się z tego spory problem – Sztorma rozpuściłam jak dziadowski bicz i teraz trzeba go granatem odrywać od krzaków. Ani łydka, ani palcat, ani krzyk – jak wybiera sobie najlepszą gałązkę, to nic mu w tej czynności nie przeszkodzi, nawet inwazja obcych. Wyobrażacie sobie pewnie, jak bardzo Wojtek mnie uwielbia za to, że mu zepsułam konia :)
Jeśli więc myślicie, że mój widok w terenie to takie piękne krajobrazy:
to rozwieję Wasze złudzenia. Najczęściej z grzbietu konia oglądam to:
I to wcale nie jest zabawne. Dlatego dobrze Wam radzę – bądźcie konsekwentni i nie dajcie się Waszym koniom wziąć na litość. Te cwaniaki zaczynają niewinnie od jednego kąska, po którym z wdzięcznością strzygą uszami, wysyłając Wam sygnał o wielkiej i nieskończonej miłości, a kończą stojąc z Wami w krzaczorach, bezczelnie rysując Wam twarze o gałęzie i ignorując Waszą wściekłość spokojnie i z gracją żują, nie zaszczycając Was nawet politowaniem.
Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA