Jak kupowałam sobie konia
Zadziwiające, jak każdy nowy wpis generuje mi pomysły na nową opowieść. Nie wiem, czy to ja tak lubię gadać, czy po prostu tyle opowieści w sobie noszę, ale jedno jest pewne – ten blog nie umrze śmiercią naturalną. Tematów mi nie zabraknie. Dziś opowiem Wam, jak kupowałam sobie wymarzonego konia.
Rzecz działa się już po śmierci Esauła, nadal pozostawałam bez własnego, czołowego konia i choć jeździłam na wielu z naszego stada, to wśród całej 30-tki nie mogłam znaleźć towarzysza, z którym mogłabym się blisko zaprzyjaźnić. W tym właśnie czasie zadzwonił do mamy znajomy handlarz z informacją, że ma nowe konie. Byliśmy wtedy zapchani koniną, nowa stajnia wciąż w budowie, stado tłoczyło się w korytarzu starej stajni z braku miejsca. Rodzice nie zamierzali dorzucać do stawki kolejnych zawalidróg, ale ponieważ obie z mamą jesteśmy ciekawskie to skorzystałyśmy z okazji na małą wycieczkę i pojechałyśmy obejrzeć konie. Absolutnie nie miałam wtedy zamiaru kupować konia; taki pomysł nawet mi do głowy nie przyszedł, choć czołowego nie miałam. Po co kupować, skoro jest 30 koni, na których mogę jeździć? Nie jestem małą dziewczynką i nie muszę mieć swojego własnego tęczowego jednorożca. A jednak. Okazało się, że w głębi duszy marzę o My Little Pony i wszystkie moje kolejne działania tylko uwypuklały ten dziecinny zamysł.
Handlarz pokazał nam kilka koni: przeciętnych, zaawansowanych wiekowo, bez szczególnych talentów. Na końcu wyprowadził wałacha, a mi zabiło mocniej serce. Koń był przepiękny: wysoki, mocny, na cienkich nogach i z małą, zgrabną główką. Był skarogniady – czarny jak kruk, a nogi do wysokości stawów skokowych miał przypalane rudym brązem; tak samo wybarwiony miał pysk. Między oczami miał śnieżnobiałą gwiazdkę. Był zdenerwowany nową sytuacją, więc rozglądał się wokół bystrymi oczami, uszy miał nastawione na sztorc i ogon w górze. Biegał na lonży jak skrzydlaty pegaz – w kłusie wysoko podnosił przednie nogi, faza zawieszenia była niemal namacalna; galop miał okrągły, miękki. Gdy tak biegał w kółko na lonży z rozdartymi chrapami i rżał, spojrzałam na mamę. Widziałam, że na niej też zrobił wrażenie. No nic, podziękowałyśmy i ruszyłyśmy w drogę powrotną. W samochodzie gadałyśmy jedna przez drugą – jaka uroda, piękny ruch, temperament. Mama ubolewała, że nie uda jej się przekonać ojca do zakupu; ja powoli snułam plan przekonania Kuby. Cały wieczór widok wałacha nie schodził mi sprzed oczu. Rano oznajmiłam Kubie, że zdecydowałam się wydać wszystkie swoje oszczędności na zakup konia. Uznał, że palma mi zdrowo odbija, ale nie protestował – rób, co chcesz, wywal kasę na kolejnego konia, skoro Ci zależy. Przedyskutowałam z mamą wszelkie za i przeciw i decyzja zapadła – jedziemy po konia. Wybrałam z bankomatu wszystkie oszczędności, wahając się w myślach nad rodzinnymi wczasami, które chciałam z tych pieniędzy opłacić. Pojechałyśmy. Handlarz zrobił wielkie oczy na nasz widok – przecież nie zdecydowałyśmy się na zakup, on już konia sprzedał. Byłam zrozpaczona. Wałach poszedł za 60% kwoty, którą byłam gotowa za niego dać. Zdaje się, że handlarz był w równie wielkiej rozpaczy, gdy mu powiedziałam, ile skłonna byłam zapłacić. Zadzwonił do faceta, który kupił konia, ale tamten nie był zainteresowany żadną propozycją – ani odkupieniem w wyższej cenie, ani wymianą na inne zwierzę, zero kooperacji. Wałacha kupił do bryczki i jest z niego zadowolony. Handlarz podał mi adres i nazwisko gościa – powiedział, że facet na jakiejś zapadłej wsi hoduje kury i od czasu do czasu zaprzęgiem jeździ. Wróciłyśmy z mamą do domu. O ile wcześniej jeszcze miałam jakieś wątpliwości, co do zasadności mojej zachcianki, to w obliczu niedostępności mojego marzenia, poczułam, że świat mi się wali. Wydawało mi się, że ten koń narodził się po to, by mnie na grzbiecie nosić. Kuba miał ubaw po pachy. Już w momencie moich targów z handlarzem, Kuba krztusił się ze śmiechu, gdy fachowo od razu rzuciłam cenę maksymalną, prawie połowę większą niż wycena handlarza. W nosie miałam kasę – chciałam konia! A tu taki klops. Nowy właściciel jawił mi się jako bezczelny cham, który podstępem mi konia sprzed nosa sprzątnął! W wyobraźni stworzyłam sobie oczywiście obrazek: biedny wieśniak, dumny właściciel kilku kur-niosek, trzyma konia w szopie i raz w tygodniu jeździ z jajami na targ. Uznałam, że pojadę do niego, zaoferuję tę zawrotną sumę za jego konia, a gdy machnę mu przed nosem gotówką, to jeszcze mnie z wdzięczności cmoknie w pierścień, że tak go wspomogłam finansowo. Następnego dnia wsiadłam w samochód i pojechałam do gościa, a Kuba, nadal w szoku z niedowierzania, że się tak zaparłam na tę chabetę, pomachał mi na pożegnanie. Znalazłam wiochę, o której już chyba Bóg i ludzie zapomnieli. Znalazłam też dom mojego kurzego biedaka. Zatkało mnie. To nie była wiejska chatynka łatana guanem. To był pałac, ogrodzony murem, z kamerami i pełnym monitoringiem, a na podjeździe stała fura Bonda. Tak, owszem, facet hodował kury. Miał, niech go szlag, największą fermę kurzą, jaką na oczy widziałam. Posesja jak u Carringtona. Posiedziałam chwilę w samochodzie pod bramą, a potem wrzuciłam wsteczny i wróciłam do domu. Nawet nie zadzwoniłam domofonem. Po co? Jeśli miałam nadzieję, że na widok żywej gotówki facet padnie na kolana i będzie bił przede mną pokłony, to chyba byłam nie w tej bajce. W domu przywitał mnie chóralny śmiech, a Kuba tarzał się po ziemi. Tylko mama była pełna zrozumienia: nie poddawaj się, do odważnych świat należy, dzwoń do gościa i negocjuj. Zachęcona cheerleaderskimi popisami mamy, zadzwoniłam. Wyjaśniłam sytuację, powiedziałam, że wiem, za ile konia kupił i ile ja mogę za niego dać. Facet był sympatyczny, ale parcia na interes życia nie miał:
-„Proszę pani, ja tego konia nie sprzedam ani za tyle ile pani daje, ani za dwukrotnie czy pięciokrotnie więcej. Ten koń to skarb, za żadne pieniądze go nie puszczę. Rozumiem panią, bo sam nie mogę uwierzyć, że mi się tak trafiło. Wałach jest piękny, zrównoważony, inteligentny i posłuszny, a rusza się jakby na paradzie szedł. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego.”
-„Rozumiem, ale w takim razie niech mi Pan tu nie opowiada, jaki to cud pan zdobył. Lepiej by mi się słuchało, jakby Pan powiedział, że koń jest kulawy, zaczął łysieć, a do tego ledwo łazi”.
-„To jak zacznie łysieć, to ja do Pani zadzwonię”.
Sympatyczny człowiek, naprawdę. Nienawidziłam go oczywiście, ale przyznaję, że załapał humor sytuacji w lot i odpowiadał żartami. W innych okolicznościach mogłabym się z nim zaprzyjaźnić, ale tak to pozwalałam sobie na luksus wieszania na nim psów. Cham i prostak, sprzątnął mi konia sprzed nosa, bezczelny cwaniak, niech upadnie mordą na jeża.
Sprawa mojego tęczowego kucyka nadal we mnie tkwiła. Kuba, widząc jak się gryzę, obiecał, że w prezencie przywiezie mi ogiera małopolskiego, którego wyszukał gdzieś głęboko w Polsce. Doceniałam gest, ale jak mała dziewczynka tupałam nogą: „Nie chcę! Miał być tamten, a tak to żaden!” Kobiecą logiką przetłumaczyłam sobie, że zakup konia to bezsensowny pomysł – mam trzydzieści koni do wyboru, po co mi trzydziesty pierwszy? Wałach był mi przeznaczony, inny koń to bezsens. Tego, że sam wałach był bezsensem, nie widziałam.
I tak sobie żyłam, chlipiąc w duchu za koniem, którego widziałam przez 15 minut, a uznałam za naznaczonego logo czubajka.pl na łbie. Aż pewnego dnia zadzwonił do mnie telefon:
-„Pani nadal chce tego konia, co nie łysieje?”
-„A nadal nie łysieje?”
Roześmiana i podekscytowana pobiegłam do Kuby. Kupuję konia! Jedziemy, zaczepiaj bukmankę, mój koń na mnie czeka! Kuba ściągał mnie na ziemię: „Opanuj się, nie zastanawia Cię, dlaczego facet nagle chce się pozbyć konia? Coś tu ewidentnie śmierdzi.” Wyśmiałam go. Facet ma problemy finansowe, sam się przyznał, halę nową stawia i gotówki potrzebuje. Kuba popukał się w głowę, ale nauczony doświadczeniem pożycia małżeńskiego z takim wulkanem emocji, jakim jestem, poszedł zaczepiać bukmankę, kręcąc z politowaniem głową. Mama też była sceptyczna, ale ja już miałam w ręku kopertę z moimi oszczędnościami i przebierałam nogami w miejscu, ciesząc się, że jadę po swojego rumaka. Na miejscu Kuba z mamą mieli okazję obejrzeć z bliska posiadłość Carringtona. Sam Carrington okazał się wesołym człowiekiem, sypiąc żartami o łysej szkapie wyprowadził ze stajni wałacha. Mojego wałacha. Tego, który miał na imię Koń Ani Lipczyńskiej. Trochę oklapłam. Koń, jak koń. Przeciętny kłapak zmęczony życiem. Kuba, który go wcześniej nie widział, spojrzał na mnie i mamę, jak na dwie idiotki. To tę chabetę opisywałyśmy jako najszlachetniejszego rumaka, którego kopyta dotykały ziemi? Pieniądze, które miałam w kieszeni, nagle wydały mi się mocno przesadzone. Osiodłałam konia, który stał spokojnie jak kukiełka i nie okazywał żadnego zainteresowania tym, co się wokół dzieje. Mama podeszła bliżej i bez słowa wskazała na jego bok: chodził ciężko, zapadał się mocno, gdy koń robił wdech. Podeszłam do pyska – z nosa ciekły mu bezbarwne smarki. Carrington, na mój pytający wzrok wyjaśnił, że wałaszek się zaziębił, katar i tyle. Wsiadłam bez słowa. Pojeździłam na nim chwilę na placu, po zagalopowaniu koń sprawiał wrażenie, że ma ochotę wypluć własne płuca. Carrington dowodził jeszcze, że to tylko przeziębienie, wczoraj konik był podobno jeszcze jak ta lala. Podkuruję go i będę miała wierzchowca jak złoto. Zrezygnowana zaproponowałam, żeby go sam podkurował i za dwa tygodnie przyjadę i wezmę, zdrowego jak koń. O, do tego czasu to on już stu kupców znajdzie. Życzyłam mu powodzenia i wróciłam do domu z kasą w kieszeni. Kupca nie znalazł, dychawica pogrążyła zwierzaka na maksa. To był ten powód, dla którego nagle zmienił zdanie i zdecydował się sprzedać mi konia, którego zarzekał się nie wypuszczać z rąk za żadne pieniądze. I tak się skończyła moja przygoda z kupowaniem własnego konia.
Pełna współczucia mama w ramach pocieszenia dała mi Sukcesję. Nie pocieszyło mnie to wtedy, ale dziś wiem, że jak zwykle miałam w życiu szczęście. Suzi jest dobrym czołowym. Nie przyjacielem, ale wzorowym partnerem. A ja wiem już, że nic na siłę. Mam całe stado koni, na których grzbiet mogę zarzucić swoje siodło. Wiem, że kiedyś włożę je na grzbiet konia, który będzie drugim Esaułem. Wiem.
Fot. Kuba Lipczyński
Śmiechu warte cz. VI
No i kontynuujemy serię, która wzbudza Wasze największe zainteresowanie. „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”
Raz robiłam lekcję na lonżowniku, który był wtedy jeszcze drewniany, złożony z okorowanych drągów. Lekcja była dla dziecka, więc na lonży miałam konika polskiego – Lufkę. Lonżownik zamykany był jednym drągiem, niestety tak wysoko, że kobyłka bez problemu mieściła się pod nim. Kilka prób ucieczki podjęła, gdyby nie lonża to zostawiłaby dzieciaka na drągu, a sama przelazła pod spodem do stajni. Byłam zmęczona ciągłym pilnowaniem lonży, więc poprosiłam rodziców dziecka, obserwujących lekcję, by stanęli przed wyjściem. Wydawało mi się, że nie widząc drogi ucieczki Lufka odpuści z tym kombinowaniem. Rodzice stanęli przy dragu, opierając się o niego ramionami i pochyleni obserwowali zajęcia. Po kilku kółkach Lufkach zdawała się ignorować wyjście, a ja straciłam czujność. Jeszcze jedno kółko kłusem i Lufka znienacka wyrwała prosto na drąg. Przeszła taranem – dzieciak zawisł na drągu, rodzice fajtnęli do tyłu przygnieceni drągiem i własną córką, a Lufka bez żenady przeszła prosto po nich ciągnąc mnie za sobą. Mogę ją usprawiedliwić – w stajni rżał jej źrebak. Siebie usprawiedliwić nie mogę – po prostu byłam nieskupiona i zmęczona. Ale widok rodziców, którzy padają na plecy i przyjmują drąg na klaty – tak, do dzisiaj się śmieję, gdy to sobie przypomnę.
Pamiętam też wczasowiczkę, która cały czas męczyła nas o galop. Robiłam standardowe zagalopowanie w terenie, ale dla pani było wiecznie za krótko, za wolno, nie tak. Trzeba rozumieć podstawową zasadę – koń w godzinnym terenie nie może galopować non-stop. Jeśli całość zagalopowań złoży się razem w 10 minut, to uważam, że w zupełności wystarczy i jeźdźcowi i, co ważniejsze, koniowi. Nasze konie naprawdę intensywnie pracują w sezonie i nie mam serca gnać ich ostro, tym bardziej, że zazwyczaj poziom grupy jest hmmm, inaczej zaawansowany. Ta wczasowiczka skarżyła się, narzekała, wiecznie z karpiem na twarzy manifestowała swoje niezadowolenie z wczasów. Ojciec jest twardy – najchętniej oddałby jej kasę i kazał opuścić pensjonat. Wszyscy mieliśmy dość tych skarg i awantur. Mama zdecydowała – kazała mi dobrać grupę i zrobić taki galop, by babka raz na zawsze zaspokoiła swoją żądzę extreme. Grupę złożyłam pewną – stali klienci i kilka dziewczyn ze starej szkółki jeździeckiej. Wszystkich lojalnie uprzedziłam, że galop będzie ostry i nie na prostych lecz zakrętach. Mieli mnie obserwować i przygotować się na zwroty śledząc mój dosiad w siodle. Przy pierwszym zagalopowaniu (na wszelki wypadek na piaszczystym dukcie) skręciłam znienacka w leśną ścieżkę. Przygotowani jeźdźcy zgrabnie balansowali, pani galopada wyleciała z siodła jak z procy. Kazałam wsiadać i ledwo włożyła nogę w strzemię zerwałam się znowu do galopu. Kolejny ostry skręt i znowu gleba. Dałam jej chwilę i zagalopowałam znowu na wąskiej ścieżynce sąsiadującej z karczowiskiem. Nagłe przejście do kłusa (bez ostrzeżenia w postaci uniesionej ręki) i Pani Galopada leży. Nie odzywała się słowem, a ponieważ była już zmęczona i mięśnie jej mdlały to kolejny raz spadła mi zupełnie nieplanowo – w kłusie. Gdy dosiadła Heńka ponownie (konia dobrała mama, kto go pamięta, ten wie, że był to strzał w dziesiątkę) odezwała się skromnie: „Myślę, że możemy pojechać stępem, tu jest tak pięknie, chciałabym popodziwiać widoki”. Malowniczo było, fakt. Teraz nie mogę już tam jeździć, nadleśnictwo zakazało, ale widoki były piękne – morski pejzaż z góry, z klifu. Pani Galopada została u nas jeszcze prawie tydzień – w tereny jeździła z grupą stępo-kłusa i ani razu nie wspomniała o galopie. Wyleczyliśmy ją z popędu do pędu, choć kolejny raz już do nas nie przyjechała. Nikt nie tęsknił.
Innym razem poprosiłam dziewczynę ze szkółki jeździeckiej, by przyniosła mi siodło Agaty – mini kulbakę dla kucyka szetlandzkiego. Jeździła u nas już jakiś czas, konie znała, a Agatkę widziała przecież stojącą u mojej nogi jak piesek. Zatkało mnie, gdy zobaczyłam jak dziewczyna wychodzi z siodlarni dźwigając kulbakę Arby – razem z sakwami, trokami, napierśnikiem i innymi „kablami” to ustrojstwo ważyło prawie 20kg i było tak wielkie, że kuca szetlandzkiego mogłabym pod tym ukryć. Widząc znak zapytania w moich oczach dziewczyna się zdziwiła: „To nie jest kulbaka Agatki?”
Wielu naszych jeźdźców jest tak bystrych, że Nefryt wygrałby z nimi w warcaby. Kiedyś jeden taki bystrzak przyprowadził z pastwiska Raszdiego. Zamiast wprowadzić go do boksu, otworzył mu drzwiczki i puścił, czekając aż koń zamelduje się w boksie sam. Raszdi, mając wybór, zdecydował, że wraca na pastwisko – zakręcił się w miejscu i spokojnym krokiem udał się z powrotem na łąkę. Co zrobił bystrzak? Złapał odchodzącego konia za ogon i uwieszony, zapierając się nogami, próbował go zatrzymać. Raszdi jest wyjątkowo kochany – zamiast zasunąć mu kopa w szczękę, po prostu zignorował nieudolne ciągnięcie i spokojnie kontynuował marsz wlekąc za sobą te sztuczne brony.
Bystrzaki odwalają najlepsze numery. Ręce opadają. W momencie, gdy się to dzieje, to wściekam się tak, że mi para bucha z uszu. Potem jednak, gdy emocje już opadną i nikt nie ucierpi (ani człowiek, ani koń) wspomnienia umilają rodzinne wieczory. Co my byśmy bez takich bystrzaków robili? Mój ulubiony bystrzak prowadząc konia po terenie do drugiej stajni był tak zaaferowany, że nie patrzył pod nogi. Wlazł prosto w wiadro z wodą ustawione obok silosa (Mirek moczy koniom owies, bo od kurzu dużo koniny nam kaszle). Jedna noga w wiadrze, łomot niesamowity, wystraszona Linda zerwała się z miejsca – ale bystrzak nie da sobie w kaszę dmuchać – z wiadrem na nodze wisi u pyska kobyły i daje się wlec nieporadnie ciągnąc za sobą wiadro. W rezultacie Linda cofając się w panice (hałas od wiadra, kałuża pod nogami, ból w pysku od wędzidła) straciła pod nogami brukowany chodnik i wpadła w miękki piach wywalając się na bok. Padając skosiła nogami bystrzaka, który fajtnął widowiskowo w żywopłot. Przerażona klacz zerwała się i ruszyła na oślep – prosto w belę słomy. To ją wyhamowało na tyle, że zdążyłam podbiec i złapać wodze. Drżącą i spoconą, odprowadziłam do boksu. Bystrzak w żywopłocie skręcił sobie nogę na tym wiadrze. Pomagałam mu wstać – razem z Mirkiem, który klął w żywe kamienie, że mu wiadro pogiął wandal jeden. Przyznam tylko, że jak już facet ochłonął, to przeprosił nas za to zamieszanie i swoją nieuwagę, dodając: „Aż żałuję, że nie widziałem tego z boku – jak kuśtykam z nogą w wiadrze i lecę na łeb w żywopłot”. Piękny widok! Kuba dostał czkawki ze śmiechu, gdy mu opisałam sytuację. Szkoda, że Linda takiego ubawu nie miała, a przy silosie profilaktycznie płoszyła się przez kilka następnych tygodni.
Jesienno-zimową porą szczególnie brak mi bystrzaków. To ten wielki minus braku krytej ujeżdżalni. Choć nasze konie uważają to za wielki plus. Od listopada do lutego pracują nad kondycją pastwiskową, poważna robota zaczyna się wiosną. Dobrze, że można sobie chociaż powspominać letnich dostawców rozrywki :)
Fot. Kuba Lipczyński # Nefryt
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI