Koniarze zazwyczaj są psiarzami. Dlatego też psy uczestniczą w stajennym życiu i żyją we względnej symbiozie z końmi. Zdarzają się przykre wypadki, a są też i końsko-psie przyjaźnie. Czy psy w stajniach są potrzebne?
To całkiem zrozumiałe, że w stajni są koty. Gdzie ziarno sypie się gęsto, a sianko poleguje na strychu, tam zawsze pojawią się lokatorzy w postaci Mickey Mouse, Jerry, Motomyszy z Marsa, Diddle, Pinky i Mózg czy szczur Remy przebierający w owsie i ubrany w kucharską czapkę. Nasze koty to przybłędy lub nabytki ze słupskiego schroniska. Dzielnie polują i dumnie prezentują zdobyte trofea, układając mysie zwłoki na schodach stajni tak, by Mirek mógł w nie wdepnąć co rano. Zdarza się jednak, że nie dają sobie rady. Widzieliście kiedyś odpasionego szczura w stajni? Takie bydlę prawie dorównuje wagą naszym kotom! A inteligentne i sprytne są tak, że pobiły już IQ mojego męża, o czym Wam jeszcze opowiem. Dość, że walka Kuba:Szczur Senior zakończyła się walkowerem oddanym przez Kubę na ostatniej prostej. Senior codziennie udowadniał mojemu mężowi, że śmieszy go niedocenianie klasy i sprytu przeciwnika, jakim Kuba grzeszył. Do tego zresztą jeszcze wrócę :)
Psy w stajni też były zawsze. Najpierw domowe wychuchane charciki, potem przybłędy-kundelki, aż nastała Buldoża Era i trwa do dziś. Wiecie, że kiedyś buldogi francuskie były wykorzystywane jako psy do tępienia szczurów? Zachęceni historią rasy zdecydowaliśmy się zatrudnić nasze belfegory do odszczurzenia stajni. Wynik meczu Buldogi:Szczury to, niestety, 0:1. Jeden Kapsel okazał choć trochę energii i zapału, bo na widok szczura zwiał w drugą stronę. Cała reszta konsekwentnie ignorowała gryzonie zajmując się polowaniem na koty. W tej sytuacji psy trzymamy dla celów wyżej nieokreślonych: może podoba nam się ich chrapanie, puszczanie baków, całkowita i rozbrajająca bezużyteczność? Nie wiem. Ale są i mają się dobrze.
Trzymane w domu buldożki nie interesują się w zasadzie końmi. Od szczeniaka przywykły do tej atrakcji i jeśli czasem szczekną lub pobiegną za koniem to raczej dla sportu niż w konkretnie określonym celu. Zasada jest jedna – gdzie Mama, tam i psy. Jeśli więc mama lonżuje konia, to ma przy nogach cztery sztuki buldoże, które kręcą się i rozpraszają konia. Trusia, jako młodzik, który jeszcze lubi zabawy, czasem gania konie. Z racji krótkiego pyska i skomplikowanego systemu wdech-wydech gania je raczej krótko. Nie przypominam sobie, by jakiś buldog poważnie oberwał od konia. Krótkonogie grubaski mają małe szanse na znalezienie się w polu rażenia. Inne psiaki obrywały jednak regularnie.
Dunia, charcik włoski, jako doskonały sprinter dawała radę pogonić konia. Przyjęła jednak celnego kopniaka z zadniej nogi i nabawiła się ataków padaczki, które towarzyszyły jej do późnej starości. Koni już nie ganiała. Pikuś, maltańczyk, wyłapał kopa znienacka i stracił oko. Żył jeszcze długo (grzywkę strzygliśmy mu tylko nad jednym okiem, drugie pozostawało zakryte sierścią), ale konie omijał. Kundelek sąsiadów miał mniej szczęścia – Morgan zakończył jego żywot przednimi kopytami. Saba (owczarek niemiecki) czy obecna Kamora regularnie zbierały kopniaki, ale umiejętnie unikały pola największego rażenia. Nasze konie znają psy i na ogół ignorują ich zaczepki. Doprowadzone do pasji ujadaniem czy ganianiem bez celu po pastwisku, potrafią jednak sprzedać konkretnego kopa. Klienci stajni i spacerowicze spotykani na spacerach zazwyczaj rozumieją zagrożenie i swoje psy trzymają na smyczach, nie dopuszczając w okolice końskich zadów. Zdarzają się też jednostki beztroskie, które swoje psiaki puszczają ze smyczy przy stajni czy pastwisku, a nawet szczują na jeźdźców w terenie (mój ulubiony pan Karzeł Reakcji, spacerujący po lasku z wilczurem i zgłaszający każdy ślad kopyta do Nadleśnictwa, puszczał swojego psa na konie. Niestety, konie mają takie zagrywki głęboko w oczodole i ponieważ Esauł nie zareagował tak, jak bym chciała, to ja musiałam zdzielić psa palcatem po pysku). Rozsądny i odpowiedzialny właściciel psa nie będzie narażał jego zdrowia czy życia, pozwalając mu zaczepiać konie. Kiedyś jechaliśmy z Kubą bryczką, gdy z lasu wypadł labrador i zaczął nas gonić, tańcząc wokół ogiera i szczekając. Ogierowi spodobała się zabawa, Kubie mniej. Kilka razy świsnął batem po psim grzbiecie. Z lasu wyskoczył właściciel psa, a ja pomyślałam: „No, teraz to się będzie działo”. A facet krzyknął do Kuby: „Panie, jeszcze raz mu przyłożyć, ale porządnie! Niech się nauczy, że koni ma nie zaczepiać!”. Mądry facet. Lepiej, by pies oberwał i zapamiętał lekcję, niż został pamięci pozbawiony przez konia.
Buldogi, charciki, maltańczyk i cała nasza drobnica miała się trzymać od koni z daleka. Tak były uczone i albo przyjmowały to poważnie, albo próbowały, na co mogą sobie pozwolić i zostawały przez konie nauczone respektu. W stajni przydaje się też jednak pies, który konie pomaga zaganiać. Kamora spisuje się na czwórkę (nadgorliwość gorsza od faszyzmu), a Saba z nudów latała za końmi bez wydania komendy. Ganiała je sobie z kąta w kąt, doskonaląc własną technikę, ale doprowadzała w końcu konie do pasji i zazwyczaj obrywała od zniecierpliwionych i zmęczonych zwierząt. Mama wymyśliła więc trening w elektrycznej obroży do tresury. Gdy Saba wystartowała, przyciskiem włączało się impuls – Sabina robiła salto i stawała jak wryta. Szybko pojęła znaczenie komend, ale jako inteligentna bestia skojarzyła karę z obrożą. Gdy obroży na szyi nie miała, ignorowała wszelkie polecenia i robiła swoje. Wystarczyła nawet zwykła lekka skórzana obroża, by Saba była posłuszna jak baranek. Goła – wesoła, ubrana-stonowana. Kamora jest bardziej karna i słucha poleceń, choć zdarza jej się dać się ponieść i przegonić konie takim pędem, że spanikowane mijają stajnię, w której się miały zameldować.
Buldogi z racji krępej budowy ciała i braku zamiłowania do dalekich pieszych wędrówek, nie mogą mi towarzyszyć w wyjazdach w teren. Żaden ze stajennych buldożków nigdy mi zresztą nie zgłosił takiej chęci, ale w wycieczkach bryczką uczestniczą – siedząc na siedzeniach i łapiąc wiatr w nietoperzowe uszy. Moja nieodżałowana Szelma wybrała się raz za moim koniem w teren – usłyszałam jej chrapliwy oddech, jeszcze zanim dałam pierwszy kłus. Musiałam ją zawrócić do stajni; potem już zawsze odprowadzała mojego konia na drogę i czekała na mój powrót, leżąc na parkingu. Witała mnie wpół drogi i odprowadzała do stajni, skacząc na mnie, gdy tylko zsiadłam z konia. Zawsze marzyłam o psie, który będzie moim towarzyszem w spacerach konnych. Kamora, zresztą tak samo jak Saba, dobrym kompanem nie jest. Kręci się po krzakach, wypada nagle z zarośli płosząc konie, nie słucha moich poleceń na jezdni (nie dziwię się, nie jestem jej panią). Zabrać takiego diabła w teren to tylko stres – albo się zgubi, albo wpakuje pod samochód, albo wda w bójkę ze spotkanym psem. Marzę o takim psie, jakim był dla Dziadka Azor- kundel przybłęda. Nie omijał żadnej okazji, by towarzyszyć Dziadkowi w konnej wycieczce – biegł przy Arbie, posłuszny i zadowolony – jęzor na wierzchu i roześmiany pysk spoglądający co chwilę w górę na Dziadka. Na każdym zdjęciu z tamtego okresu Dziadkowi towarzyszy Azor – duży czarny mieszaniec z czerwoną chustką na szyi. Kiedyś nawet Mama, będąc w Niemczech, przeglądała tamtejsze gazety hippiczne i trafiła na artykuł ilustrowany fotką koni na plaży – obok konia czołowego biegł dzielnie pies w chustce. Dokładna analiza i – tak! To ustecka plaża, nasze konie, Dziadek na Arbie i Azor na tle zachodzącego słońca. Azor był rozpoznawalnym elementem konnych wycieczek nad morze. Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować moje marzenia i kiedyś będzie mi towarzyszył na spacerach taki pies. Mój własny, wierny i posłuszny. Możecie polecić konkretną rasę? Marzę o charcie (te rosyjskie borzoje – cudo!), ale podejrzewam, że sarny w lesie zainteresują go bardziej niż ja i mój koń. Chyba nie powinno to być nic myśliwskiego (Dora, seter irlandzki, zostawiała mamę i konia i zajmowała się włóczeniem po lesie, by wrócić do stajni na kolację sama) lub agresywnego (nie chcę kibicować walkom psów z siodła). Jakieś typy na idealnego towarzysza dla jeźdźca?
Chciałabym wprowadzić do naszej stajni jack russel terriery, jako alternatywną metodę do walki z gryzoniami, ale mama uporczywie torpeduje moje zapędy w obawie przed rozkopaniem klombów i grządek kwiatowych. Jeśli taki terrier zorientuje się, że są u nas krety, to nie spocznie, dopóki nie przeora wszystkich hektarów. W stadzie ogierów widziałam raz jak jack russel w pogoni za szczurem włazi po drabinie, a potem leci skrajem dachu! Dyrektor mówił nam, że jak ich terrier tropi szczura to cały dzień nie melduje się do własnej miski, dopóki nie będzie mógł z dumą powiedzieć: „Mission accomplished”. Potrafi wleźć za kotem na drzewo! I takiego kiedyś sobie sprawię! Szkoda, że nie bardzo lubi dzieci, a Staś wciąż jest za mały, by umiał być kompanem takiego psiaka. Poczekamy, ale plan jest:) Taki terrier chyba spokojnie dałby radę lecieć za moim koniem w teren? Nie zaginąłby przy zagalopowaniu? Hmmm, ma krótkie łapki, ale to sprinter. Kto z Was ma jack russela i może mi doradzić?
Psy w stajni nie są niezbędnie potrzebne. Walkę z gryzoniami można scedować na kocie barki i wspierać się metodami chemicznymi. Zaganianie koni bez psa pasterskiego też zakończy się sukcesem, szczególnie, że nie widziałam jeszcze stajni, w której konie łażą na zupełnej swobodzie, jak u nas (brak ogrodzeń, pastuchów, totalna samowolka). Psy potrzebne są koniarzom jako towarzysze, kompani, przyjaciele. I po to właśnie u nas są darmozjady w postaci buldogów i Kamora, która ani nie stróżuje, ani nie broni (pozwoliłaby się wynieść razem z legowiskiem), a zaganianie koni wychodzi jej gorzej niż polowanie na jaskółki. Ale ilość pochłanianej karmy, koszty związane z opieką weterynaryjną czy zanieczyszczanie ogródka codzienną porcją „twardych dowodów” prawidłowej pracy jelit, nie zmieni faktu, że psy w stajni będą zawsze. Bo co to za stajnia bez psów?
Jak pies z koniem
Koniarze zazwyczaj są psiarzami. Dlatego też psy uczestniczą w stajennym życiu i żyją we względnej symbiozie z końmi. Zdarzają się przykre wypadki, a są też i końsko-psie przyjaźnie. Czy psy w stajniach są potrzebne?
To całkiem zrozumiałe, że w stajni są koty. Gdzie ziarno sypie się gęsto, a sianko poleguje na strychu, tam zawsze pojawią się lokatorzy w postaci Mickey Mouse, Jerry, Motomyszy z Marsa, Diddle, Pinky i Mózg czy szczur Remy przebierający w owsie i ubrany w kucharską czapkę. Nasze koty to przybłędy lub nabytki ze słupskiego schroniska. Dzielnie polują i dumnie prezentują zdobyte trofea, układając mysie zwłoki na schodach stajni tak, by Mirek mógł w nie wdepnąć co rano. Zdarza się jednak, że nie dają sobie rady. Widzieliście kiedyś odpasionego szczura w stajni? Takie bydlę prawie dorównuje wagą naszym kotom! A inteligentne i sprytne są tak, że pobiły już IQ mojego męża, o czym Wam jeszcze opowiem. Dość, że walka Kuba:Szczur Senior zakończyła się walkowerem oddanym przez Kubę na ostatniej prostej. Senior codziennie udowadniał mojemu mężowi, że śmieszy go niedocenianie klasy i sprytu przeciwnika, jakim Kuba grzeszył. Do tego zresztą jeszcze wrócę :)
Psy w stajni też były zawsze. Najpierw domowe wychuchane charciki, potem przybłędy-kundelki, aż nastała Buldoża Era i trwa do dziś. Wiecie, że kiedyś buldogi francuskie były wykorzystywane jako psy do tępienia szczurów? Zachęceni historią rasy zdecydowaliśmy się zatrudnić nasze belfegory do odszczurzenia stajni. Wynik meczu Buldogi:Szczury to, niestety, 0:1. Jeden Kapsel okazał choć trochę energii i zapału, bo na widok szczura zwiał w drugą stronę. Cała reszta konsekwentnie ignorowała gryzonie zajmując się polowaniem na koty. W tej sytuacji psy trzymamy dla celów wyżej nieokreślonych: może podoba nam się ich chrapanie, puszczanie baków, całkowita i rozbrajająca bezużyteczność? Nie wiem. Ale są i mają się dobrze.
Trzymane w domu buldożki nie interesują się w zasadzie końmi. Od szczeniaka przywykły do tej atrakcji i jeśli czasem szczekną lub pobiegną za koniem to raczej dla sportu niż w konkretnie określonym celu. Zasada jest jedna – gdzie Mama, tam i psy. Jeśli więc mama lonżuje konia, to ma przy nogach cztery sztuki buldoże, które kręcą się i rozpraszają konia. Trusia, jako młodzik, który jeszcze lubi zabawy, czasem gania konie. Z racji krótkiego pyska i skomplikowanego systemu wdech-wydech gania je raczej krótko. Nie przypominam sobie, by jakiś buldog poważnie oberwał od konia. Krótkonogie grubaski mają małe szanse na znalezienie się w polu rażenia. Inne psiaki obrywały jednak regularnie.
Dunia, charcik włoski, jako doskonały sprinter dawała radę pogonić konia. Przyjęła jednak celnego kopniaka z zadniej nogi i nabawiła się ataków padaczki, które towarzyszyły jej do późnej starości. Koni już nie ganiała. Pikuś, maltańczyk, wyłapał kopa znienacka i stracił oko. Żył jeszcze długo (grzywkę strzygliśmy mu tylko nad jednym okiem, drugie pozostawało zakryte sierścią), ale konie omijał. Kundelek sąsiadów miał mniej szczęścia – Morgan zakończył jego żywot przednimi kopytami. Saba (owczarek niemiecki) czy obecna Kamora regularnie zbierały kopniaki, ale umiejętnie unikały pola największego rażenia. Nasze konie znają psy i na ogół ignorują ich zaczepki. Doprowadzone do pasji ujadaniem czy ganianiem bez celu po pastwisku, potrafią jednak sprzedać konkretnego kopa. Klienci stajni i spacerowicze spotykani na spacerach zazwyczaj rozumieją zagrożenie i swoje psy trzymają na smyczach, nie dopuszczając w okolice końskich zadów. Zdarzają się też jednostki beztroskie, które swoje psiaki puszczają ze smyczy przy stajni czy pastwisku, a nawet szczują na jeźdźców w terenie (mój ulubiony pan Karzeł Reakcji, spacerujący po lasku z wilczurem i zgłaszający każdy ślad kopyta do Nadleśnictwa, puszczał swojego psa na konie. Niestety, konie mają takie zagrywki głęboko w oczodole i ponieważ Esauł nie zareagował tak, jak bym chciała, to ja musiałam zdzielić psa palcatem po pysku). Rozsądny i odpowiedzialny właściciel psa nie będzie narażał jego zdrowia czy życia, pozwalając mu zaczepiać konie. Kiedyś jechaliśmy z Kubą bryczką, gdy z lasu wypadł labrador i zaczął nas gonić, tańcząc wokół ogiera i szczekając. Ogierowi spodobała się zabawa, Kubie mniej. Kilka razy świsnął batem po psim grzbiecie. Z lasu wyskoczył właściciel psa, a ja pomyślałam: „No, teraz to się będzie działo”. A facet krzyknął do Kuby: „Panie, jeszcze raz mu przyłożyć, ale porządnie! Niech się nauczy, że koni ma nie zaczepiać!”. Mądry facet. Lepiej, by pies oberwał i zapamiętał lekcję, niż został pamięci pozbawiony przez konia.
Buldogi, charciki, maltańczyk i cała nasza drobnica miała się trzymać od koni z daleka. Tak były uczone i albo przyjmowały to poważnie, albo próbowały, na co mogą sobie pozwolić i zostawały przez konie nauczone respektu. W stajni przydaje się też jednak pies, który konie pomaga zaganiać. Kamora spisuje się na czwórkę (nadgorliwość gorsza od faszyzmu), a Saba z nudów latała za końmi bez wydania komendy. Ganiała je sobie z kąta w kąt, doskonaląc własną technikę, ale doprowadzała w końcu konie do pasji i zazwyczaj obrywała od zniecierpliwionych i zmęczonych zwierząt. Mama wymyśliła więc trening w elektrycznej obroży do tresury. Gdy Saba wystartowała, przyciskiem włączało się impuls – Sabina robiła salto i stawała jak wryta. Szybko pojęła znaczenie komend, ale jako inteligentna bestia skojarzyła karę z obrożą. Gdy obroży na szyi nie miała, ignorowała wszelkie polecenia i robiła swoje. Wystarczyła nawet zwykła lekka skórzana obroża, by Saba była posłuszna jak baranek. Goła – wesoła, ubrana-stonowana. Kamora jest bardziej karna i słucha poleceń, choć zdarza jej się dać się ponieść i przegonić konie takim pędem, że spanikowane mijają stajnię, w której się miały zameldować.
Buldogi z racji krępej budowy ciała i braku zamiłowania do dalekich pieszych wędrówek, nie mogą mi towarzyszyć w wyjazdach w teren. Żaden ze stajennych buldożków nigdy mi zresztą nie zgłosił takiej chęci, ale w wycieczkach bryczką uczestniczą – siedząc na siedzeniach i łapiąc wiatr w nietoperzowe uszy. Moja nieodżałowana Szelma wybrała się raz za moim koniem w teren – usłyszałam jej chrapliwy oddech, jeszcze zanim dałam pierwszy kłus. Musiałam ją zawrócić do stajni; potem już zawsze odprowadzała mojego konia na drogę i czekała na mój powrót, leżąc na parkingu. Witała mnie wpół drogi i odprowadzała do stajni, skacząc na mnie, gdy tylko zsiadłam z konia. Zawsze marzyłam o psie, który będzie moim towarzyszem w spacerach konnych. Kamora, zresztą tak samo jak Saba, dobrym kompanem nie jest. Kręci się po krzakach, wypada nagle z zarośli płosząc konie, nie słucha moich poleceń na jezdni (nie dziwię się, nie jestem jej panią). Zabrać takiego diabła w teren to tylko stres – albo się zgubi, albo wpakuje pod samochód, albo wda w bójkę ze spotkanym psem. Marzę o takim psie, jakim był dla Dziadka Azor- kundel przybłęda. Nie omijał żadnej okazji, by towarzyszyć Dziadkowi w konnej wycieczce – biegł przy Arbie, posłuszny i zadowolony – jęzor na wierzchu i roześmiany pysk spoglądający co chwilę w górę na Dziadka. Na każdym zdjęciu z tamtego okresu Dziadkowi towarzyszy Azor – duży czarny mieszaniec z czerwoną chustką na szyi. Kiedyś nawet Mama, będąc w Niemczech, przeglądała tamtejsze gazety hippiczne i trafiła na artykuł ilustrowany fotką koni na plaży – obok konia czołowego biegł dzielnie pies w chustce. Dokładna analiza i – tak! To ustecka plaża, nasze konie, Dziadek na Arbie i Azor na tle zachodzącego słońca. Azor był rozpoznawalnym elementem konnych wycieczek nad morze. Mam nadzieję, że uda mi się zrealizować moje marzenia i kiedyś będzie mi towarzyszył na spacerach taki pies. Mój własny, wierny i posłuszny. Możecie polecić konkretną rasę? Marzę o charcie (te rosyjskie borzoje – cudo!), ale podejrzewam, że sarny w lesie zainteresują go bardziej niż ja i mój koń. Chyba nie powinno to być nic myśliwskiego (Dora, seter irlandzki, zostawiała mamę i konia i zajmowała się włóczeniem po lesie, by wrócić do stajni na kolację sama) lub agresywnego (nie chcę kibicować walkom psów z siodła). Jakieś typy na idealnego towarzysza dla jeźdźca?
Chciałabym wprowadzić do naszej stajni jack russel terriery, jako alternatywną metodę do walki z gryzoniami, ale mama uporczywie torpeduje moje zapędy w obawie przed rozkopaniem klombów i grządek kwiatowych. Jeśli taki terrier zorientuje się, że są u nas krety, to nie spocznie, dopóki nie przeora wszystkich hektarów. W stadzie ogierów widziałam raz jak jack russel w pogoni za szczurem włazi po drabinie, a potem leci skrajem dachu! Dyrektor mówił nam, że jak ich terrier tropi szczura to cały dzień nie melduje się do własnej miski, dopóki nie będzie mógł z dumą powiedzieć: „Mission accomplished”. Potrafi wleźć za kotem na drzewo! I takiego kiedyś sobie sprawię! Szkoda, że nie bardzo lubi dzieci, a Staś wciąż jest za mały, by umiał być kompanem takiego psiaka. Poczekamy, ale plan jest:) Taki terrier chyba spokojnie dałby radę lecieć za moim koniem w teren? Nie zaginąłby przy zagalopowaniu? Hmmm, ma krótkie łapki, ale to sprinter. Kto z Was ma jack russela i może mi doradzić?
Psy w stajni nie są niezbędnie potrzebne. Walkę z gryzoniami można scedować na kocie barki i wspierać się metodami chemicznymi. Zaganianie koni bez psa pasterskiego też zakończy się sukcesem, szczególnie, że nie widziałam jeszcze stajni, w której konie łażą na zupełnej swobodzie, jak u nas (brak ogrodzeń, pastuchów, totalna samowolka). Psy potrzebne są koniarzom jako towarzysze, kompani, przyjaciele. I po to właśnie u nas są darmozjady w postaci buldogów i Kamora, która ani nie stróżuje, ani nie broni (pozwoliłaby się wynieść razem z legowiskiem), a zaganianie koni wychodzi jej gorzej niż polowanie na jaskółki. Ale ilość pochłanianej karmy, koszty związane z opieką weterynaryjną czy zanieczyszczanie ogródka codzienną porcją „twardych dowodów” prawidłowej pracy jelit, nie zmieni faktu, że psy w stajni będą zawsze. Bo co to za stajnia bez psów?
Fot. Kuba Lipczyński # Szelma i Morgan
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI