Gdy koń czeka na śmierć. Czy zasługuje na to, by otrzymać ją z Twoich rąk?
Nie wszystko układa się zawsze jak w bajce. Konie jak ludzie, starzeją się, chorują, nierzadko cierpią. Prawdziwy miłośnik zwierząt ma odwagę pożegnać konia w humanitarny sposób. A Ty? Masz w sobie tę siłę, czy chowasz się za cienkim płaszczykiem powszechnie akceptowanego nie podejmowania drastycznych decyzji? Ja mam odwagę powiedzieć na głos: czasem konia należy uśpić. Bo tyle mu się od Ciebie należy. I nie zgadzam się na stawianie mi pieczątki „morderca” na czole.
Nasze stado składa się z koni różnego wieku, różnych ras, gabarytów i stanu zdrowia. Kilka razy zdarzyło się nam stanąć przed bardzo ciężkim dylematem: co zrobić z koniem, który cierpi? Z koniem, który nie ma szans na wyzdrowienie? Z koniem, który czeka już tylko na śmierć? Gdy nie masz w sobie odwagi, by zakończyć sprawę zaczynasz słuchać doradców. Zazwyczaj złych.
Jeden z naszych koni nieszczęśliwie złamał sobie nogę. Złamanie było, niestety, otwarte, bólu i szoku zwierzaka nawet nie chcę sobie wyobrażać. Wezwany weterynarz potwierdził nam tylko to, co już wiedzieliśmy: nie ma szans na wyleczenie, cudotwórcy nie znajdziemy. Zasugerował, by zadzwonić do handlarza – zapłaci i wywiezie konia na rzeź. My nie poniesiemy dodatkowych kosztów, sprawa konia zostanie załatwiona, a i nasz portfel na tym skorzysta. Nie mieściło się to nam w głowach. Wyobraźcie sobie tę sytuację – pakowanie do koniowozu konia, który stoi na trzech nogach, transport balansującego i cierpiącego zwierzęcia, wyładunek w rzeźni i czekanie na swoją kolej – pasmo niewyobrażalnego bólu i męczarni. Nasze sumienie nie mogło tego udźwignąć. Zdecydowaliśmy się uśpić konia. Koszt takiego rozwiązania jest wysoki – zastrzyki i utylizacja sięgnęły niemal kwoty 1000zł. Weterynarz nie ukrywał zdziwienia: zaproponował rozwiązanie, które nie wiązało się z kosztami, a jednak postanowiliśmy zabawić się w Boga. Z jego usług czy „dobrych rad” więcej nie skorzystaliśmy, ale nie o to tu chodzi. Dla nas wyjście z tej sytuacji było jedno i tylko takie uznaliśmy za słuszne. Gdy wiadomość o tym, że uśpiliśmy konia rozeszła się wśród jeżdżących u nas „wielbicielek konisi” zaczął się lincz. Konia trzeba było leczyć! Są kliniki, nie tylko zagraniczne, które składają takie złamania do kupy. W podjęciu tej decyzji nie kierowaliśmy się tylko świadomością, że na tak kosztowne leczenie absolutnie nas nie stać. Nie mogę zaprzeczyć, że najzwyczajniej i po prostu przerasta to nasze możliwości finansowe. Jednakże bez względu na zdolności kredytowe naszej rodziny i tak argumentem, który zdecydował o uśmierceniu konia, była chęć skrócenia jego cierpień. Prawdziwy miłośnik zwierząt nie naraża ich na dodatkowe stresy, ból, gehennę przedłużania życia, które nie niesie z sobą nadziei. Decyzji nie żałujemy i nikt nas nie przekona, że postąpiliśmy źle. A takich prób udowodnienia nam naszego bestialstwa nadal nie brakuje.
Dwa lata później ponownie stanęliśmy przed równie trudną decyzją. Kuc naszej hodowli, który wiele lat pracował w naszej rekreacji, bardzo poważnie zachorował. Ochwat za ochwatem, heroiczne wysiłki, by uleczyć konia, który był przecież członkiem naszej rodziny. Ogromne nakłady finansowe, szukanie ratunku w całej Polsce, ściąganie kolejnych specjalistów. Koń słabł i cierpiał coraz bardziej. Kolejny wet powiedział wprost, że nie mamy już szans. Możemy czekać na decyzję natury, bo koniec nastąpi bez względu na nasze kolejne działania. Uczciwie przyznał, że może już prowadzić tylko leczenie paliatywne. Pewnie powinniśmy wyciągnąć już wnioski z poprzedniej decyzji o uśpieniu zwierzęcia i teraz pozwolić, by kolejny koń odszedł sam, bez przyspieszania nieuchronnej śmierci ingerencją lekarza. Doradcy szeptali: „Poczekajcie, niech śmierć przyjdzie sama, wtedy nikt Wam nic nie zarzuci”. Dlaczego więc zdecydowaliśmy się dołożyć do kosztu utylizacji niemałą cenę za zastrzyk usypiający? Nie, nie dlatego, że mamy duszę seryjnych morderców i satysfakcję sprawia nam moc zabijania. Uważamy jednak, że tyle się naszego kucykowi od nas należało – za lata pracy, za współpracę i oddanie. Zasłużył na humanitarne skrócenie cierpień i zakończenie męczącej i bolesnej egzystencji. Szans na normalne, pozbawione bólu życie już nie było. Skoro wiemy, że nadzieja już umarła, to jak możemy patrzeć na słabnące każdego dnia zwierzę, które powoli zbliża się tam, gdzie my możemy je odprowadzić bez kolejnych godzin cierpienia? Możemy mu podarować humanitarną i godną śmierć, lub biernie czekać umywając ręce. Potrzeba odwagi, by odebrać życie. Dla dobra zwierzęcia, które wziąłeś pod swoją opiekę, znajdź w sobie tę odwagę. Tak, dla dobra. Bo dobro to też eliminowanie niepotrzebnych cierpień.
Te konie nie dostały od nas kary śmierci. One dostały nagrodę śmierci. Podziękowanie za lata pracy i przyjaźni. Odeszły bez bólu, uspokajane ręką i głosem tych, którym ufały. Nikt mnie nie przekona, że postąpiliśmy źle. Kiedy widzę w gazetach apele o dofinansowanie leczenia skrzywdzonych przez człowieka koni, odpowiadam. Nierzadko jednak, czytając o rozległości obrażeń takiej końskiej ofiary, zastanawiam się, czy nie został już gdzieś zagubiony sens tego ratowania. Może zamiast dokładać cierpień, przedłużać gehennę i wciskać na siłę nadzieję w ich zrezygnowane serca, pozwolić im odejść? Najprostszą decyzję podejmuje się najtrudniej. Uspokajamy nasze sumienia walką, często bohaterską, zagorzałą i kosztowną. A potem stoimy z wieńcem laurowym na głowie i we własnym wnętrzu czujemy się heroicznymi wybawcami. Podejmujemy trud, wkładamy wysiłek, a więc działamy dla dobra zwierzęcia. Działamy! Nie jesteśmy bierni! Za dobre chęci koń by nam podziękował. Ale czy za przedłużanie jego cierpień należy nam się od niego podziękowanie?
Eutanazja budzi wiele kontrowersji. Wielokrotnie łapałam się na myśli, że może lepiej byłoby nie walczyć tak heroicznie i nie zmuszać tym samym konia do równie heroicznego wysiłku, który kosztuje go wiele bólu i cierpienia? Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto sam nigdy nie złapał się ma myśli: „Nie lepiej go uśpić?” Nieodłącznie takim myślom towarzyszy poczucie winy. Boimy się to powiedzieć na głos, bo przecież zyskamy opinię nieczułych, pozbawionych emocji zimnych drani. A te właśnie myśli to znak, że jesteśmy bardzo wyczuleni na krzywdę zwierząt, wrażliwi i emocjonalni do ekstremum. Nasza wrażliwość wykracza poza skalę – bo my chcemy zakończyć cierpienie jak najszybciej, nie boimy się odmawiać nadziei, tam gdzie jest wyjątkowo znikoma lub wręcz jej nie ma. Wierzę, że nie jestem w moich „zabójczych” popędach osamotniona. I nie, nie namawiam do zbiorowej eutanazji wszystkich schorowanych i wymęczonych koni. Namawiam do analizy wszystkich za i przeciw. I apeluję o odwagę! Bo to naszej odwagi potrzebują zwierzęta, które złożyły swój los w nasze ręce. To im się od nas należy – skrócenie cierpienia i bólu, humanitarna i godna, bezbolesna i bezstresowa śmierć. One na to zasługują.
klaudia
31 grudnia 2013 @ 17:16
Takie bajki jakie tu wypisujesz to na serio czy sobie jaja robisz? Chyba sama nie wierzysz w to co tu wypisujesz. Nigdy u was w stajni nie widziałam ŻADNEGO weterynarza nie mówiąc już o specjalistycznej pomocy z całej Polski. Śmiechu warte. Dzięki Anka za poprawienie humoru na koniec roku, bo tak kłamać jak wy to żadna rodzina nie potrafi :)
Ania
31 grudnia 2013 @ 19:04
Skoro jestem dla Ciebie Anką, to podejrzewam, że ukrywasz się za jakimś pseudo, bo Klaudii żadnej nie znam. Gratuluję odwagi cywilnej, świetnie umiesz rzucać błotem zza ściany. Do naszych koni ZAWSZE wzywamy weterynarza, jeśli sami nie dajemy sobie z czymś rady. Nie będę rzucać nazwisk, z jakiej racji skoro Ty wstydzisz się własnego. Kuc był pod opieką 3 (słownie: trzech) lekarzy – dwóch lokalnych + konsultacja z weterynarzem z Niemiec, który przebywał u nas wtedy na wczasach. On zresztą kuca uśpił. Z Polski konsultowaliśmy telefonicznie diagnozę i przesyłaliśmy skan do weta z W-wy, znajomego mojej kuzynki. Zapewne siedzisz w żłobie naszych koni, skoro tak świetnie wiesz, kiedy odwiedza je wet. Polecam inne miejsce do obserwacji – idealne dla Ciebie, a dodatkowo sprawdzisz czy dostają czopki.
Olga
1 stycznia 2014 @ 21:28
To że weta nie widziałaś nie znaczy,że go tam nie było. Zwykle chorym koniom daje się odpoczywać,a nie pokazuje klientom.
„Bo to, że czegoś nie widać nie znaczy, że tego nie ma…”
A wpis naprawdę bardzo ciekawy,taki…szczery. :-)
Grzegorz Zając
16 stycznia 2014 @ 23:39
….tak sobie czytam owe „mądre” i uszczypliwe wpisy i zastanawiam się co by zrobił jeden z drugim gdyby stanął przed taką decyzją….dać cierpieć swojemu ulubieńcowi czy też uśpić…ja osobiście miałem ku temu okazję co prawda nie były to konie ale dwa młodziutkie szczeniaki..brutalne …ale jednak…ktoś może powiedzieć że szczenięta i kocięta to nic trudnego ..bzdura to też są emocje tym bardziej kiedy wiesz , że cały miot był zdrowy…niestety w ubiegłym roku moja gończa zaszła w ciąże powiedzmy bardzo sportowo i w oparach mezaliansu :D :) ..jednak wzięliśmy całą rodziną na klatę to że Miśka miała urodzić, w mieszkaniu o powierzchni 36,6m ..tak zwanej kawalerce i co i urodziła ,poród był książkowy 6 zdrowiusieńkich szczeniąt co godzinę..Po mniej więcej 2 tyg. pojawił się problem , dwójka z sześciu szczeniąt ewidentnie nie dawała sobie rady w czymkolwiek do tego mega upały i matka która nie ogarniała miotu bo też miała dość. Stanęliśmy przed dylematem usypiamy czy pozwalamy cierpieć maluszkom..stanęło na uśpieniu..nie było łatwo…będąc z pięknymi maluchami u weta niemal ryczałem, w zasadzie na pogrzebach nie płacze a tu sru niby dwa głupiutkie zwierzęta …tym bardziej , ze pani weterynarz wyraziła się o nich bardzo pozytywnie.. musieliśmy…doskonale rozumiem o czym piszesz Aniu bo sam to przerobiłem….co prawda tylko z pieskami ale jednak…to były moje dwa pupilki…
ania
12 lutego 2014 @ 19:20
je zeli chodzi o tę ustawę o przyjmowanie koni do rzeżni to wyszła ona w 1998 a stajnia ta jest prowadzona ponad 20lat.i kiedyś były inne rozporządzenia.Pracowałam kiedyś w nieistniejących teraz PGR jako praktykant zootechnik i byłam świadkiem załadunku buhaja do rzeżni,przez to że nie widział był problem z jego załadunkiem i w trakcie złamał nogę było to otwarte złamanie i mimo tego buhajka zabrano,więc nie jest tak do końca jak pisze Wojtek
magda
8 czerwca 2014 @ 22:56
Mam konia.Jeżeli przyjdzie kiedyś taki dzień,że będę musiała zdecydować o jego śmierci ,a oczywistym będzie to,że nic już nie da się zrobić,to koniowi zostanie skrócone cierpienie.I nie,nie jestem morderczynią,czy osobą która chce się szybko pozbyć problemu.Kocham moją rudą złośnicę,skaczę wokół niej jak przy dziecku,rozpuszczam ponad miarę.Po prostu uważam,że mój koń nie zasłużył na ból,którego nie da się uśmierzyć czy ciągnięcie jego życia na siłe,bo JA chce mieć czyste sumienie-przecież go nie „zabiłam”.
N
2 kwietnia 2016 @ 23:32
Niestety ja to przeżywałam moja pierwsza klacz własnej hodowli przy źrebieniu nie dała rady pękła jej kość w miednicy. Klacz i my wszyscy walczyliśmy o nią 3 dni nie podawałam się choć wszyscy specjaliści byli jednego zdania Baz Szans…. Ale gdy po południu 3 dnia widziałam w oczach klaczy ból, łzy, kopanie z bólu przednimi nogani nie dałam rady…. Postanowiłam że nie zasłużyła na takie cierpienie. Zdecydowałam o uśpieniu i koszty nie miały tu nic do rzeczy bo choćbym miała zestawić swój dom to bym to zrobiła żeby tylko ją uratować. Gdy dochodziła cały czas trzymałam jej głowę na swoich kolanach i tuliłam ją z całych sił….. To była decyzja niewyobrażalnie ciężka, należę do osób które traktują swoje konie jak swoją najbliższą rodzinę i nawet najgorszemu wrogowi nie życzę nigdy żeby musiał zmierzyć się z podjęciem takiej decyzji.
Kaka
3 października 2019 @ 21:33
Od jakiegoś czasu mieszkań w Danii. Mój koń zerwą ścięgno i pomimo długiego leczenia, koń kulał. Weterynarz mi oznajmił że mam 3 miesiące na podanie termin, kiedy może przyjść i go uśpić. Ja nie mogłam się z tym pogodzić. Jak to, przecież może iść na łąkę! Ale weterynarz powiedział, jeśli koń cierpi ,czuje ból i nie ma dla niego szansy na życie bez bólu, to trzeba mu skrócić cierpienie. W przeciwnymi razie uznali by mnie że się znęcam nad koniem i miałabym sprawę w sądzie. To było okropne, nie mogłam się pogodzić z ich decyzją. Chciałam konia zabrać do Polski..Wiem że w transporcie by cierpiał! Nie mogłam go z tamtą zabrać! Dopiero po założeniu blokady na nogę , przekonałam się jak bardzo cierpiał. Koń nagle się uradował, zaczął wierzgać na podczas lonżowania i stawać z radość dęba. Podbiegł do mnie i położył swój pyszczek na moją szyję. Polizał mnie po karku, wtedy zrozumiałam. Serce mi pękało. Wiedziałam co muszę zrobić. Serce mi pękało, umierał w moich rękach! Teraz po kilku latach wiem,że to była słuszna decyzja. Nie bądźmy egoistami. Psy,koty umieją nam to powiedzieć, po przez skomlanie, piszczenie i wycie ,a konie? Upadłe anioły bez głosu cierpią w milczeniu!