Obozowicze – especially for U
W związku z licznymi prośbami obozowiczów o opisanie ich wpadek i śmiesznych wypadków uprzejmie informuję, że dla Was, gamonie moje kochane, to by mi miejsca w internecie nie starczyło. Postaram się zebrać do kupy te najlepsze, ale już jestem przerażona czasem jaki spędzę przy kompie opisując Wasze wtopy.
Można Was lubić. Czasem można jednak chcieć zjechać z Wami z klifu. Dopasujcie się do opisanych niżej typów obozowiczów. Jeśli nigdzie nie pasujesz to znaczy, że nie istniejesz.
1. „100 PYTAŃ DO”
Chodzący znak zapytania. Taki pytajnik kręci mi się wciąż pod nogami, zadając pytania na wdechu: „Proszę pani, a jaki jest pani ulubiony koń?”, „Proszę pani, a ile lat ma Raszdi?, „Proszę pani, a czy ja mogę jechać w teren na Rozie? Bo jedna dziewczyna miała na niej jechać, ale…”, „Proszę pani, a Faramuszka kaszle, ona jest chora?”, „Proszę pani, a…” Gdzie się nie ruszę, ten mały dziennikarz jest obok i przeprowadza wywiad. Najbardziej wytrwali nie robią sobie pauz nawet na zaczerpnięcie oddechu – pytają do czasu, aż się zapowietrzą. Mam już nawet opracowany standardowy zestaw odpowiedzi (pytania powtarzają się na każdym turnusie). Niektóre odpowiedzi mam też uniwersalne – ile lat ma ……..? Nieważne, o którego konia pytasz, odpowiedź to zawsze 10. Nie chce mi się zastanawiać i tracić energii na pracę szarych komórek. Wszystkie mają 10 i już.
2. STARY WYŻERACZ
Przyjeżdża trzeci / czwarty / dziesiąty raz. Na więcej niż jeden turnus. Zna wszystkie kąty, z końmi jest na ty, w stajni i siodlarni orientuje się lepiej niż ja. Typ pomocny i dobrze go mieć pod ręką, bo świetnie wykonuje czarną robotę: siodłanie, czyszczenie, regulowanie strzemion inaczej zaawansowanym. Z czasem ta znajoma twarz tak bardzo wtapia mi się w tło, że traktuję starych wyżeraczy jak stały element codzienności. Wyjedzie już taki wiarus do domu, a ja nadal szukam go przed stajnią, bo konia nie ma mi kto ubrać. I jeszcze się wścieknę, że go nie ma, obiboka. Stali klienci to fajna sprawa, ale z każdym kolejnym rokiem stają się coraz bardziej cwani i pewni siebie. Są jednostki, które tylko przez wrodzoną sobie skromność nie zdecydowały się jeszcze poprowadzić obozów. Rutynę dnia znają na tyle, że spokojnie dałyby radę.
3.BUNTOWNIK Z WYBORU
Nic mu nie pasuje – przydzielony koń jest kiepski, żarcie podłe, za mało wyjść na plażę, gry i zabawy za nudne. Co by nie zaproponować – bunt, on wolałby co innego. Trudno takiemu dogodzić. Czasami dochodzi nawet do interwencji Rodziców, którzy dzwonią z pytaniem, dlaczego w dzień robienia zdjęć na plaży ich córa dostała niewyględnego kuca? Lubię buntowników. Im większy wybór im dajesz, tym więcej problemów mnożą. Ubaw po pachy. Szczególnie przy czytaniu negatywnych wpisów: zazwyczaj narzekają na to, co od nas nie zależy; traktujemy wszystkie głosy poważnie, ale co nam szkodzi przy niektórych minusach ponabijać się z bezsensu.
4. STĘSKNIENI
Nierzadko cały rok czekają na obóz. A gdy już się na obozie znajdą z miejsca zaczynają tęsknić za domem. Czasem chlipną w rękaw, czasem po prostu z miną męczennika uczestniczą w zabawach, choć trudno im wykrzesać z siebie entuzjazm. Najliczniej reprezentowani przez najmłodszych. Utulamy takich, pocieszamy, jesteśmy w stałym kontakcie z Rodzicami, a gdy przychodzi dzień wyjazdu trzeba ich na nowo utulać – uderzają w ryk, że to już koniec i wracają do domu.
5. OBOZOWICZ IDEALNY
Nudziarze. Wszystko im się podoba, jedzenie smakuje, konie są wspaniałe, instruktor jeszcze lepszy. Przez cały rok zasypują internet pozytywnymi wpisami o naszych obozach, lajkują wszelkie dostępne profile na fejsie, komentują każdy wpis na fanpejdżu. Odwalają kawał dobrej roboty robiąc nam obszerną reklamę. Zadowoleni, uśmiechnięci, szczęśliwi przez całe 11 dni. No mówię, nudziarze.
A może macie jeszcze jakieś propozycje? Dobijemy do TOP 10?
Fot. Kuba Lipczyński # Nasze konie
Śmiechu warte cz. III
Poznajcie wspaniałe i przemyślane działania Mamy. Mistrza nad mistrze. Ona naprawdę jest moim guru, choć po dzisiejszym opisie trudno będzie w to uwierzyć.
SKOK NA ARBĘ CZYLI PRZEPIS NA KOWBOJA
Dwadzieścia lat temu, kiedy stajnia była jeszcze w budowie, koni było niewiele. Arba, Kasztan z Nestorem, koniki polskie. Pewnego dnia mama zauważyła, że Arba pasie się idealnie pod murem budowanej stajni, tuż pod oknem. Okno nie miało wtedy szyby, nie miało nawet górnej framugi – ot, taki otwór w murze. Mama nie umie mi wyjaśnić, dlaczego w zasadzie pomyślała, że fajnie by było z tego okna skoczyć prosto na grzbiet Arby – jak kowboje na westernach. Wdrapała się więc na to okno, przymierzyła i hop! Prosto na grzbiet niespodziewającej się niczego Arby. Już w locie Arba kątem oka dostrzegła, co się święci. Ruszyła więc do przodu. W efekcie mama, w pozycji latającej wiewiórki wylądowała nie na grzbiecie, a na zadzie kobyły. Jeden porządny strzał z zadu i mama pikowała nad murem stajni. Siedzący przed domem ojciec nie wierzył własnym oczom – nagle zobaczył własną żonę lecącą w górę ponad stajnią. Pikując w dół mama trafiła na mur i pięknie zdarła sobie na nim skórę. Zanim ojciec w panice doleciał za stajnię, konie już uciekły, a mama leżała pod ścianą w oszołomieniu przetrawiając to, co się zdarzyło. Do dziś nie potrafi mi wyjaśnić, co nią kierowało, by taką głupotę zrobić.
UKŁADANIE JASKINI DO BRYCZKI – PRZEPIS IDEALNY
Było to jeszcze w czasie, gdy Kuba powożeniem się nie zajmował. Nikt z nas nie miał w zasadzie bladego pojęcia, jak się do tego zabrać. Jaskinia była piękna, miała imponujące pochodzenie (córka Geniusa), ale nie nadawała się pod siodło i była bardzo problematyczna do zaźrebienia. Po co w stajni taki koń? Jako kosiarka do trawy? Na rzeź nie oddasz, sprzedać nie ma komu, no to szukamy innych rozwiązań. Mama wymyśliła bryczkę. Jak układać? Nie, wcale nie zaczynasz od lonżowania na dwóch lonżach, potem opona, przyzwyczajanie do ciężaru, uprząż i bryczka na ogrodzonym padoku. Przepis mamy był bardzo prosty – zaprzęgamy starą kobyłę i jazda. Na bryczce mama i ja, choć zupełnie nie wiem po co. Tak się chciałam przejechać, kolejna mądra do kolekcji. Resztkami rozsądku zdecydowaliśmy, że na wszelki wypadek Jaskinię wypniemy na dwóch lonżach – z lewej Kuba, z prawej jakiś kolega. Jaskinia grzecznie dała się ubrać, a gdy ruszyła i poczuła ciężar bryczki wpadła w panikę. Wyrwała z kopyta, przewróciła obu trzymających i waląc zadem w bryczkę gnała na oślep przez pola. Nieogrodzone pola. Przestrzeń bez końca. Po każdym pagórku bryczka ostro lądowała, Jaskinia waliła zadnimi nogami, złapała pasy pociągowe między nogi, panika i szaleńczy galop! Z bryczki leciały dechy, autentycznie, po tej przygodzie zostały z niej ośki i jeden złamany dyszel. Bryczka poszła w drobny mak. Mama nie dawała rady, by utrzymać pędzącego w panice konia, więc wpadła na kolejny genialny pomysł – zeskoczy i przytrzyma ją z ziemi. Na usprawiedliwienie powiem, że kiedy deski z bryczki latają Ci koło głowy, nie masz czasu myśleć logicznie i analizować. Mama skoczyła, a ponieważ w momencie skoku Jaskinia poczuła luz na lejcach (stojąc w bryczce mama cały czas je ciągnęła) to ruszyła z nową energią. Widok był imponujący – pędzący koń i mama powiewająca na lejcach jak chorągiewka (waga kogucia, kto widział ten wie, że figury może jej pozazdrościć niejedna dwudziestolatka). Lot zakończył się pikowaniem i lądowaniem awaryjnym na głowie. Sprawa poważna, bo mama straciła przytomność. Na bryczce, pozbawionej woźnicy i połowy konstrukcji zostałam ja. I choć miałam nadzieję, że skoczę jak kangurek i pofikam do mamy to rzeczywistość zweryfikowała mój śmiały plan. Skok zakończył się koziołkowaniem, sponiewierało mnie ostro. I chyba nawet na tej bryczce nie bałam się tak mocno, jak wtedy gdy zobaczyłam pędzącego do nas ojca. Takich wyzwisk pod adresem naszej wątpliwej inteligencji nigdy nie słyszałam, ojciec toczył pianę i kiedy już pozbierał mamę, to miał czas dosadnie powiedzieć nam, co o nas myśli.
Fot. Specjalnie dla Baśki – chwila przed startem. Na bryczce uroczo prezentujemy się ja i mama. Nie wiem, która z nas bardziej stuknięta i nieodpowiedzialna. Obejrzyjcie dokładnie z jaką bryczką pracowaliśmy – żadnych hamulców, ledwo się kupy trzymała, a my zaprzęgliśmy do tej padaki konia. Teraz chyba bez problemów można uwierzyć, że rozleciała się w drobny mak? Baśka, autentycznie zostały z niej koła, kawałek podłogi i jeden złamany dyszel. Te bajeranckie błotniki, skrzynia z tyłu, cały przód i kozioł poszły w drzazgi :)
POBAWMY SIĘ ZE ŹREBACZKIEM CZYLI ZUPA BYŁA ZA SŁONA
Kiedy urodził się Chaber byliśmy wszyscy zachwyceni – taki wysoki, postawny, pięknie umaszczony. Mama chodziła co chwilę podziwiać nasz mały cud. Nie chciała go straszyć, więc kucnęła przed nim i zagadywała. A wesoły źrebaczek ruszył do zabawy – przednim kopytkiem trzasnął mamę prosto w twarz. Limo pod okiem było fioletowe, kiedy już przestało być zielone, bo potem zżółkło. Uroczy widok. Ojciec, któremu ręce opadają od pilnowania własnej żony tłumaczył wszystkim wczasowiczom, że zupa była za słona…
JAK ZAMÓWIĆ SOBIE KOPNIĘCIE Z ZADNICH NÓG
Mama pojechała w teren z trzyosobową grupką dzieciaków. Na łące konie spłoszyły się saren, trzy osoby spadły, w tym dwie zasmarkane i przestraszone zdecydowały, że na konie już nie wsiądą. Mama nie chciała dzieciaków stresować, stajnia była blisko, więc powiązała koniom wodze pod szyją, podciągnęła strzemiona i puściła je wolno. Sama zsiadła z Heńka, a jedna dziewczynka postanowiła na swoim koniu wracać obok nich stępem. I tak dwoje dzieciaków i mama szły sobie piechotką, obok szedł stępem stary Kasztan, a Heniuś zamiast polecieć za pozostałą dwójką do stajni kręcił im się pod nogami. Mama zdecydowała się go pogonić – stanęła za nim i zacięła go batem po zadzie. Co robi wtedy koń? Odpowiada strzałem z dwururki. Prosty przepis na przyjęcie dwóch kopyt na klatę.
SPRAWDŹ, CZY UZĘBIENIE MASZ MOCNE
Podczas pracy z młodym koniem mama stała w środku lonżownika odganiając konia od siebie. W ręku trzymała lonżę, więc uznała, że wygodnie jej będzie odganiać młodzika właśnie tą linką. Lonża, jak każdy wie, zakończona jest karabińczykiem. Ten karabińczyk jest duży i mocny. Jeśli machasz lonżą to możesz tym karabińczykiem mocno się uderzyć. Mama rąbnęła nim prosto we własne zęby. Czekałam obok z zaciekawieniem, obserwując jak mama łapie się za szczękę, a potem językiem sprawdza stan uzębienia. Wszystkie były. Musiałam ze śmiechu usiąść na trawie, bo jak przypominałam sobie ten lot karabińczyka, strzał w zęby i minę mamy to trudno mi było utrzymać pion.
A KLATĘ? TEŻ MASZ MOCNĄ?
Praca w bryczce. Mama uznała, że bezpieczniej będzie jeśli ona będzie szła obok trzymając konia. Nie na lonży, nawet nie na uwiązie – tylko po prostu ręką za ogłowie. Pomysł wspaniały. Jak wszystkie u mamy – wprowadzony w czyn bez dodatkowych refleksji. Mała (dla niewtajemniczonych -imię konia) razem z bryczką skręciła, przewróciła mamę dyszlem i przejechała po niej najpierw lewym przednim kołem, potem tylnym. Po głowie, po klatce, po nogach. Tata był jak zwykle zachwycony tym testem na wytrzymałość organizmu…
Fot. Kuba Lipczyński # Browar i Bawarek
Fot. Ania Porożynska # pamiątkowa fota przed startem :) W rolach głównych ja i mama, obserwator Jędrek i pies Kapsel.
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI