Czubajka
o koniach i nie tylko ...
  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
RSS

Jak kupowałam sobie konia

DSC_6982

Zadziwiające, jak każdy nowy wpis generuje mi pomysły na nową opowieść. Nie wiem, czy to ja tak lubię gadać, czy po prostu tyle opowieści w sobie noszę, ale jedno jest pewne – ten blog nie umrze śmiercią naturalną. Tematów mi nie zabraknie. Dziś opowiem Wam, jak kupowałam sobie wymarzonego konia.

Rzecz działa się już po śmierci Esauła, nadal pozostawałam bez własnego, czołowego konia i choć jeździłam na wielu z naszego stada, to wśród całej 30-tki nie mogłam znaleźć towarzysza, z którym mogłabym się blisko zaprzyjaźnić. W tym właśnie czasie zadzwonił do mamy znajomy handlarz z informacją, że ma nowe konie. Byliśmy wtedy zapchani koniną, nowa stajnia wciąż w budowie, stado tłoczyło się w korytarzu starej stajni z braku miejsca. Rodzice nie zamierzali dorzucać do stawki kolejnych zawalidróg, ale ponieważ obie z mamą jesteśmy ciekawskie to skorzystałyśmy z okazji na małą wycieczkę i pojechałyśmy obejrzeć konie. Absolutnie nie miałam wtedy zamiaru kupować konia; taki pomysł nawet mi do głowy nie przyszedł, choć czołowego nie miałam. Po co kupować, skoro jest 30 koni, na których mogę jeździć? Nie jestem małą dziewczynką i nie muszę mieć swojego własnego tęczowego jednorożca. A jednak. Okazało się, że w głębi duszy marzę o My Little Pony i wszystkie moje kolejne działania tylko uwypuklały ten dziecinny zamysł.

Handlarz pokazał nam kilka koni: przeciętnych, zaawansowanych wiekowo, bez szczególnych talentów. Na końcu wyprowadził wałacha, a mi zabiło mocniej serce. Koń był przepiękny: wysoki, mocny, na cienkich nogach i z małą, zgrabną główką. Był skarogniady – czarny jak kruk, a nogi do wysokości stawów skokowych miał przypalane rudym brązem; tak samo wybarwiony miał pysk. Między oczami miał śnieżnobiałą gwiazdkę. Był zdenerwowany nową sytuacją, więc rozglądał się wokół bystrymi oczami, uszy miał nastawione na sztorc i ogon w górze. Biegał na lonży jak skrzydlaty pegaz – w kłusie wysoko podnosił przednie nogi, faza zawieszenia była niemal namacalna; galop miał okrągły, miękki. Gdy tak biegał w kółko na lonży z rozdartymi chrapami i rżał, spojrzałam na mamę. Widziałam, że na niej też zrobił wrażenie. No nic, podziękowałyśmy i ruszyłyśmy w drogę powrotną. W samochodzie gadałyśmy jedna przez drugą – jaka uroda, piękny ruch, temperament. Mama ubolewała, że nie uda jej się przekonać ojca do zakupu; ja powoli snułam plan przekonania Kuby. Cały wieczór widok wałacha nie schodził mi sprzed oczu. Rano oznajmiłam Kubie, że zdecydowałam się wydać wszystkie swoje oszczędności na zakup konia. Uznał, że palma mi zdrowo odbija, ale nie protestował – rób, co chcesz, wywal kasę na kolejnego konia, skoro Ci zależy. Przedyskutowałam z mamą wszelkie za i przeciw i decyzja zapadła – jedziemy po konia. Wybrałam z bankomatu wszystkie oszczędności, wahając się w myślach nad rodzinnymi wczasami, które chciałam z tych pieniędzy opłacić. Pojechałyśmy. Handlarz zrobił wielkie oczy na nasz widok – przecież nie zdecydowałyśmy się na zakup, on już konia sprzedał. Byłam zrozpaczona. Wałach poszedł za 60% kwoty, którą byłam gotowa za niego dać. Zdaje się, że handlarz był w równie wielkiej rozpaczy, gdy mu powiedziałam, ile skłonna byłam zapłacić. Zadzwonił do faceta, który kupił konia, ale tamten nie był zainteresowany żadną propozycją – ani odkupieniem w wyższej cenie, ani wymianą na inne zwierzę, zero kooperacji. Wałacha kupił do bryczki i jest z niego zadowolony. Handlarz podał mi adres i nazwisko gościa – powiedział, że facet na jakiejś zapadłej wsi hoduje kury i od czasu do czasu zaprzęgiem jeździ. Wróciłyśmy z mamą do domu. O ile wcześniej jeszcze miałam jakieś wątpliwości, co do zasadności mojej zachcianki, to w obliczu niedostępności mojego marzenia, poczułam, że świat mi się wali. Wydawało mi się, że ten koń narodził się po to, by mnie na grzbiecie nosić. Kuba miał ubaw po pachy. Już w momencie moich targów z handlarzem, Kuba krztusił się ze śmiechu, gdy fachowo od razu rzuciłam cenę maksymalną, prawie połowę większą niż wycena handlarza. W nosie miałam kasę – chciałam konia! A tu taki klops. Nowy właściciel jawił mi się jako bezczelny cham, który podstępem mi konia sprzed nosa sprzątnął! W wyobraźni stworzyłam sobie oczywiście obrazek: biedny wieśniak, dumny właściciel kilku kur-niosek, trzyma konia w szopie i raz w tygodniu jeździ z jajami na targ. Uznałam, że pojadę do niego, zaoferuję tę zawrotną sumę za jego konia, a gdy machnę mu przed nosem gotówką, to jeszcze mnie z wdzięczności cmoknie w pierścień, że tak go wspomogłam finansowo. Następnego dnia wsiadłam w samochód i pojechałam do gościa, a Kuba, nadal w szoku z niedowierzania, że się tak zaparłam na tę chabetę, pomachał mi na pożegnanie. Znalazłam wiochę, o której już chyba Bóg  i ludzie zapomnieli. Znalazłam też dom mojego kurzego biedaka. Zatkało mnie. To nie była wiejska chatynka łatana guanem. To był pałac, ogrodzony murem, z kamerami i pełnym monitoringiem, a na podjeździe stała fura Bonda. Tak, owszem, facet hodował kury. Miał, niech go szlag, największą fermę kurzą, jaką na oczy widziałam. Posesja jak u Carringtona. Posiedziałam chwilę w samochodzie pod bramą, a potem wrzuciłam wsteczny i wróciłam do domu. Nawet nie zadzwoniłam domofonem. Po co? Jeśli miałam nadzieję, że na widok żywej gotówki facet padnie na kolana i będzie bił przede mną pokłony, to chyba byłam nie w tej bajce. W domu przywitał mnie chóralny śmiech, a Kuba tarzał się po ziemi. Tylko mama była pełna zrozumienia: nie poddawaj się, do odważnych świat należy, dzwoń do gościa i negocjuj. Zachęcona cheerleaderskimi popisami mamy, zadzwoniłam. Wyjaśniłam sytuację, powiedziałam, że wiem, za ile konia kupił i ile ja mogę za niego dać. Facet był sympatyczny, ale parcia na interes życia nie miał:

-„Proszę pani, ja tego konia nie sprzedam ani za tyle ile pani daje, ani za dwukrotnie czy pięciokrotnie więcej. Ten koń to skarb, za żadne pieniądze go nie puszczę. Rozumiem panią, bo sam nie mogę uwierzyć, że mi się tak trafiło. Wałach jest piękny, zrównoważony, inteligentny i posłuszny, a rusza się jakby na paradzie szedł. Nie mógłbym wymarzyć sobie lepszego.”

-„Rozumiem, ale w takim razie niech mi Pan tu nie opowiada, jaki to cud pan zdobył. Lepiej by mi się słuchało, jakby Pan powiedział, że koń jest kulawy, zaczął łysieć, a do tego ledwo łazi”.

-„To jak zacznie łysieć, to ja do Pani zadzwonię”.

Sympatyczny człowiek, naprawdę. Nienawidziłam go oczywiście, ale przyznaję, że załapał humor sytuacji w lot i odpowiadał żartami. W innych okolicznościach mogłabym się z nim zaprzyjaźnić, ale tak to pozwalałam sobie na luksus wieszania na nim psów. Cham i prostak, sprzątnął mi konia sprzed nosa, bezczelny cwaniak, niech upadnie mordą na jeża.

Sprawa mojego tęczowego kucyka nadal we mnie tkwiła. Kuba, widząc jak się gryzę, obiecał, że w prezencie przywiezie mi ogiera małopolskiego, którego wyszukał gdzieś głęboko w Polsce. Doceniałam gest, ale jak mała dziewczynka tupałam nogą: „Nie chcę! Miał być tamten, a tak to żaden!” Kobiecą logiką przetłumaczyłam sobie, że zakup konia to bezsensowny pomysł – mam trzydzieści koni do wyboru, po co mi trzydziesty pierwszy? Wałach był mi przeznaczony, inny koń to bezsens. Tego, że sam wałach był bezsensem, nie widziałam.

I tak sobie żyłam, chlipiąc w duchu za koniem, którego widziałam przez 15 minut, a uznałam za naznaczonego logo czubajka.pl na łbie. Aż pewnego dnia zadzwonił do mnie telefon:

-„Pani nadal chce tego konia, co nie łysieje?”

-„A nadal nie łysieje?”

Roześmiana i podekscytowana pobiegłam do Kuby. Kupuję konia! Jedziemy, zaczepiaj bukmankę, mój koń na mnie czeka! Kuba ściągał mnie na ziemię: „Opanuj się, nie zastanawia Cię, dlaczego facet nagle chce się pozbyć konia? Coś tu ewidentnie śmierdzi.” Wyśmiałam go. Facet ma problemy finansowe, sam się przyznał, halę nową stawia i gotówki potrzebuje. Kuba popukał się w głowę, ale nauczony doświadczeniem pożycia małżeńskiego z takim wulkanem emocji, jakim jestem, poszedł zaczepiać bukmankę, kręcąc z politowaniem głową. Mama też była sceptyczna, ale ja już miałam w ręku kopertę z moimi oszczędnościami i przebierałam nogami w miejscu, ciesząc się, że jadę po swojego rumaka. Na miejscu Kuba z mamą mieli okazję obejrzeć z bliska posiadłość Carringtona. Sam Carrington okazał się wesołym człowiekiem, sypiąc żartami o łysej szkapie wyprowadził ze stajni wałacha. Mojego wałacha. Tego, który miał na imię Koń Ani Lipczyńskiej. Trochę oklapłam. Koń, jak koń. Przeciętny kłapak zmęczony życiem. Kuba, który go wcześniej nie widział, spojrzał na mnie i mamę, jak na dwie idiotki. To tę chabetę opisywałyśmy jako najszlachetniejszego rumaka, którego kopyta dotykały ziemi? Pieniądze, które miałam w kieszeni, nagle wydały mi się mocno przesadzone. Osiodłałam konia, który stał spokojnie jak kukiełka i nie okazywał żadnego zainteresowania tym, co się wokół dzieje. Mama podeszła bliżej i bez słowa wskazała na jego bok: chodził ciężko, zapadał się mocno, gdy koń robił wdech. Podeszłam do pyska – z nosa ciekły mu bezbarwne smarki. Carrington, na mój pytający wzrok wyjaśnił, że wałaszek się zaziębił, katar i tyle. Wsiadłam bez słowa. Pojeździłam na nim chwilę na placu, po  zagalopowaniu koń sprawiał wrażenie, że ma ochotę wypluć własne płuca. Carrington dowodził jeszcze, że to tylko przeziębienie, wczoraj konik był podobno jeszcze jak ta lala. Podkuruję go i będę miała wierzchowca jak złoto. Zrezygnowana zaproponowałam, żeby go sam podkurował i za dwa tygodnie przyjadę i wezmę, zdrowego jak koń. O, do tego czasu to on już stu kupców znajdzie. Życzyłam mu powodzenia i wróciłam do domu z kasą w kieszeni. Kupca nie znalazł, dychawica pogrążyła zwierzaka na maksa. To był ten powód, dla którego nagle zmienił zdanie i zdecydował się sprzedać mi konia, którego zarzekał się nie wypuszczać z rąk za żadne pieniądze. I tak się skończyła moja przygoda z kupowaniem własnego konia.

Pełna współczucia mama w ramach pocieszenia dała mi Sukcesję. Nie pocieszyło mnie to wtedy, ale dziś wiem, że jak zwykle miałam w życiu szczęście. Suzi jest dobrym czołowym. Nie przyjacielem, ale wzorowym partnerem. A ja wiem już, że nic na siłę. Mam całe stado koni, na których grzbiet mogę zarzucić swoje siodło. Wiem, że kiedyś włożę je na grzbiet konia, który będzie drugim Esaułem. Wiem.

Fot. Kuba Lipczyński

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Jeszcze raz o płoszeniu się

DSC_5462

Podczas pisania tekstu o moich koniach czołowych przypomniałam sobie ciekawostkę, którą pomogła mi odkryć, a właściwie nauczyła mnie ją widzieć Czubajka. Są konie bardziej pobudliwe, a więc i płochliwe, a są niewzruszone czołgi – siła spokoju i opanowania. Często przychodzi to z wiekiem – nasza dzisiejsza 15-letnia Czubajka nijak się ma do niepewnej siebie 6 latki, z którą wtedy pracowałam. Duże znaczenie ma tu też rasa konia – im bardziej jest on zaawansowany w szlachetną krew, tym bardziej pobudliwy i temperamentny. Dlatego konie ras zimnokrwistych to spokojne miśki, a folbluty działają jak króliczki Duracell. Czubajka jest półkrwi arabką, wrażliwą i nerwową. Fakt, że płoszyła się pode mną kilka razy dziennie zmobilizował mnie do szukania odpowiedzi: dlaczego?

Pracowałam na Czubajce cały sezon. Kto jeździ ze mną w tereny, ten wie, że często zmieniam trasy i nie lubię nudy. Aby zminimalizować stres Czubajki zaczęłam jeździć wciąż tymi samymi trasami. Chodziłam wtedy w 2-3 tereny dziennie i wkrótce pracowałyśmy już właściwie na własnych śladach. Cały czas ten sam schemat – już nawet zegarka nie brałam, bo wiedziałam dokładnie, na jakich odcinkach robić kłus, by zmieścić się w wyznaczonym czasie. Czubajka też nauczyła się trasy na pamięć – bez mojego sygnału ruszała kłusem w wyznaczonych miejscach, przechodziła do stępa po odpowiednio długim odcinku, wiedziała, gdzie stajemy, gdzie skręcamy, gdzie przechodzimy rów. Mogłaby prowadzić te tereny sama – beze mnie na grzbiecie. Mimo tego płoszyła się nadal jak nakręcony pajacyk. Wiele tych uskoków było dla mnie przewidywalnych – bała się zawsze w tych samych miejscach. Jeśli raz przestraszyła się czegoś w konkretnym punkcie trasy, to potem przez kilka kolejnych dni profilaktycznie uskakiwała w tym właśnie miejscu. W ramach urozmaicenia mi życia dorzucała jednak  nowe punkty znienacka i bez uprzedzenia. Pod koniec sezonu mogłabym rozpisać trasę, znacząc ją czerwonymi kropkami w miejscach, gdzie spłoszy się na 100%, zielonymi w punktach, gdzie może, ale nie musi się spłoszyć, a na bieżąco dorzucić jeszcze 1-2 żółte kropki tam, gdzie spłoszyłaby się w ramach nowatorskiego urozmaicenia. Kiedy jeździ się codziennie tą samą trasę przez 7 dni w tygodniu i trwa to całe dwa miesiące to człowiek wymyśla sobie różne zabawy i gry intelektualne, by odgonić nudę. Ja na grzbiecie Czubajki zaczęłam prowadzić w głowie mapę jej psychiki. Badania i analizy jej płochliwości urozmaicały mi rutynę codziennych terenów. Pewnego dnia zdecydowałam nieznacznie zmienić stałą trasę – zamiast wejść do lasu pierwszą ścieżką, wjechałam głębiej i wkroczyłam do lasu tą drogę, która zawsze wracałyśmy. W ten sposób odwróciłam naszą trasę – szłyśmy dokładnie tą samą drogę, ale na odwrót – od końca do początku. Cały czas po własnych, wydeptywanych codziennie śladach, tylko tym razem w drugą stronę. Niesamowite było to, że Czubajka cała spocona i nerwowa, reagowała tak, jakby widziała tam wszystko po raz pierwszy – a przecież znała te drogi na pamięć! Była niepewna, przestraszona, spięta. W myślach już nazywałam ją idiotką, kretynką bez mózgu, która nie rozpoznaje znanych ścieżek, bo jest ograniczonym przez własny strach tępakiem. Nie powtórzyłam już tej drobnej innowacji, bo żal mi było i konia, który spocił się jak ruda mysz, i samej siebie – a na co mi ten stres i nagłe wyskakiwanie mi niemal spod tyłka. Długo jednak nie dawała mi spokoju myśl, że Czubajka może być tak durna, by nie poznać znanej trasy. To naprawdę inteligentny i sprytny koń, pomimo swojej nadwrażliwości, a może właśnie dzięki niej. Nie pasowała mi do obrazu, jaki sama stworzyłam – przygłupa i ślepca. Analiza tej zagadki zajęła mi kolejne kilka nudnych godzin w siodle podczas terenów z klientami. Rozwiązanie przyszło samo, gdy zaobserwowałam zachowanie Arby pod Dziadkiem. Wracali właśnie z wieczornego terenu na plażę i Arba nie chciała przejść obok ciągnika, który przecież mijała już  ruszając w teren dwie godziny wcześniej. Dziadek poklepał ją i powiedział: „Idź, raz już to widziałaś, tylko z innej strony. To jest ten sam ciągnik, co wtedy”. Olśniło mnie – to jest to samo, ale widzisz to z innej strony. O to chodziło Czubajce. No, pomyślcie:

Koń ma oczy po bokach głowy. Nie tak jak my, a więc obraz jaki odbiera to nie 100% widzenia dwuocznego, wspólnego. Każde oko, oprócz łapania w kadr wspólnego fragmentu z tym drugim okiem, odbiera też obraz samodzielny i przesyła go do mózgu, gdzie jest analizowany i zapisywany w konsultacjach z tym, co przekazało drugie oko. Jeśli zmienimy koniowi warunki i ustawimy go drugą stroną, to obraz się zmienia, a koń czuje się niepewnie, bo ma zapamiętany wzorzec odwrócony. Płoszenie się w takim wypadku to po prostu próba ustawienia ostrości – dokładnego obejrzenia nowego obrazu. Pamięć konia jest fenomenalna – dlatego, gdy wdrukowałam już Czubajce pewien schemat, poczuła się wyjątkowo niepewnie badając go z nowej strony. Jeśli ktoś jeździ na koniu cały czas wolty w jedną stronę, to też może się okazać, że wolta w drugą stronę będzie niepewna – koń potraktuje ją jak zupełnie nową sytuację, choć rzecz będzie się działa na padoku czy ujeżdżalni, którą dobrze zna. Ciekawa jestem, ile razy spotkaliście się z sytuacją, gdy koń bał się czegoś, co poznał już z drugiej strony? Sukcesja przestraszyła się mojej kurtki na żywopłocie, gdy po zastrzyku wprowadzałam ją z powrotem do zagrody. Pięć minut wcześniej mijała ją po prostu uważnie oglądając. Bolek podchodzi do zaprzęgania z lewej strony, a gdy Kuba z braku miejsca obrócił go od prawej ogier był niepewny i niezdarny. Jestem przekonana, że takie zachowania mają wiele wspólnego ze specyfiką zmysłu wzroku i, co za tym idzie, działaniem układu nerwowego.

Tak Czubajka nauczyła mnie, jak wygląda percepcja konia. Mój koń, mój nauczyciel. Uczniem jestem do dziś, choć kadra się zmienia. Nie śpieszy mi się, by ukończyć ten uniwersytet – studiowanie bardzo mi się podoba. A może go się nie da ukończyć, a kresu nauki nie ma? Fair enough! Dobra, nie ma sprawy!

Fot. Kuba Lipczyński # Czubajka

Autor: Ania Kategoria: NATURAL, TEORIA vs. PRAKTYKA

Moje konie czołowe – krótki przegląd

DSC_0291

Praca w stajni rekreacyjnej, położonej nad morzem, najczęściej wiąże się z prowadzeniem wyjazdów grupowych na plażę. Bliskość brzegu morza to największa atrakcja i atut naszej stajni, nic więc dziwnego, że przez całe lato wyjeżdża się z klientami w tereny, a praca na padoku spada na dalszy plan. Do prowadzenia takich wycieczek z klientami potrzebny jest dobry koń czołowy. W ciągu 10 lat miałam ich kilka. Lepsze, gorsze, nie zawsze idealne, ale każdego dobrze pamiętam.

Pierwszego konia czołowego doradziła mi mama. Nie miałam wtedy jeszcze uprawnień instruktorskich, ale wyjazdy już prowadziłam, bo w tych zamierzchłych czasach taka samowolka była dozwolona. Pierwszy sezon przepracowałam razem z Raszdim. Okazał się wspaniałym przyjacielem i beznadziejnym czołowym. Posłuszny, kochany, wierny – i tchórz nad tchórze tchórzem poganiany. O ile w szeregu spisywał się na medal, to jako koń czołowy na okrągło fundował całej grupie nagłe uskoki i wpadanie w krzaki. Wiadomo – jeśli płoszy się pierwszy koń w szeregu, to reszta nie marnuje czasu na analizę, lecz zwiewa razem z nim. Zaskoczeni klienci (przeważnie dzieci) lądują na glebie. Potem ryk, pocieszanie, wycieranie zasmarkanych nosów i możemy ruszać dalej. Stępem. Samym stępem. Z tego też powodu trzeba było zdjąć Raszdiego z tej poważnej funkcji i oddać ją w bardziej opanowane i zrównoważone ręce (kopyta). Dodatkowo, zaczęło mi brakować koni do szeregu – takich grzecznych, bezproblemowych, akurat dla dzieci i słabszych jeźdźców. Raszdi w szeregu idzie jak marzenie, potrzebowałam go jako konia dla klientów, a sama musiałam się przesiąść na konia, którego mniej zaawansowanym klientom strach dawać.

DSC_3773

Raszdi i ja – on był jeszcze b. siwy, ja b. blond :)

Kolejna rada mamy – bierz Heńka. Heniuś rzadko był powierzany klientom, bo miał miękki pysk a twarde zasady – szarpiesz=spadasz. Do tego kochał galop, a fakt, że jeździec galopu nie kochał i nie chciał, Heniek ignorował. Był ulubionym koniem Wojtka, który wtedy jeszcze mało jeździł, a terenów nie prowadził w ogóle. Na grzbiet Heńka siadał w jednym celu – ostra dzida! Galop na maksa, trochę szaleństwa i ścigania, a potem powrót do stajni. Henryk był idealny do takich eskapad, szkoda tylko, że potem każdy wyjazd w teren traktował jak wyścigi. Prowadziłam na nim jazdy przez cały sezon i kochałam go za energię, zapał i dobre chęci. Nie okazywał zmęczenia, zniecierpliwienia; do tego był odważny i nigdy, co jest ewenementem, nigdy się pode mną nie spłoszył, nie uskoczył, nie przestraszył, nie odmówił ruchu do przodu. Ideał. W kolejnym roku zaczął już jednak podkreślać swoje problemy z kręgosłupem – zrzucał jeźdźców, buntował się przy wkładaniu siodła. Został wyłączony z pracy. Potrzebowałam nowego czołowego. A szkoda. Do dziś wspominam Heniusia z sentymentem.

DSC_2089

Heniek nie lubił pływać

Mama zdecydowała po raz trzeci – bierzesz Czubajkę, moja droga, chcesz czy nie. Nie chciałam. Niesympatyczna, podła i niestabilna. Nie tylko w sensie psychicznym niestabilna, ale też fizycznym. Czubajka chodzi jak eteryczna, zwiewna panieneczka – stawia nogi blisko siebie i zawsze mam wrażenie, że zaraz straci równowagę. Do tego nie dawała mi się ubrać w boksie, zwiewała przede mną na pastwisku, a w terenie bała się własnego cienia i fundowała grupie jeszcze lepsze latanie po krzakach niż Raszdi. Na moje nieszczęście konie dość szybko zorientowały się, że czołowa nie ucieka, a tylko nagle uskakuje i można jej nie naśladować, bo ułamek sekundy potem już stoi w miejscu. Kiedy okazało się, że płochliwa Czubajka nie ciąga za sobą grupy i nie naraża bezpieczeństwa jeźdźców, nie miałam wymówek i musiałam pracować na niej. Jeśli ją w tamtym okresie lubiłam, to chyba za to, że jest taka ładna. W tamtym czasie była miss naszej stajni i prezentowała się najlepiej wśród oślich chudzin jak Raszdi, niezgrabnych krów z łbem jak wiadro (no przecież Nefryt) czy kraczatych Kasztanów. Poza urodą arabki-kuhailanki nie reprezentowała sobą nic, czym mogłaby mi zaimponować. Męka. Najpierw problem, by tę wredną małpę osiodłać. Potem dwie godziny w terenie i naciągnięte wszystkie ścięgna w szyi – uskakiwała nagle i zawsze tak mnie zaskoczyła, że aż mi coś pstrykało w szyi. Nie muszę też dodawać, jak nieprzyjemne jest takie nagłe zaskoczenie – aż mnie zatykało z wrażenia. Płoszyła się zawsze i wszędzie – po tylu terenach dziennie, pokonywaniu tych samych tras zawsze znalazła nowe miejsce, by zaskoczyć mnie nagłym uskokiem. Nie umiałam wytłumaczyć tego racjonalnie – bała się duchów, nienaturalnego (oczywiście wg niej) ułożenia patyków czy szyszek, szmerów, światła i cienia, samej siebie. Wybawieniem była dla mnie możliwość wyjazdu na grzbiecie innego konia. Czasem, gdy Dziadek nie miał zaplanowanych wyjazdów, brałam jego Arbę. Od czasu do czasu siadałam na tego konia, który aktualnie nie był mi potrzebny w szeregu – Raszdi, Nefryt, Hetman. Nieodmiennie jednak musiałam wracać do Czubajki i po jakimś czasie odkryłam, że zaczynam ją lubić. Przyzwyczaiła się do mnie, zaczęła ufać i stała się grzecznym w obsłudze kumplem. Płoszyła się nadal, ale ponieważ przed terenem była tak sympatycznym misiem, który dawał się głaskać i chuchał mi w twarz mechatymi chrapami, wybaczałam jej, że jest rąbnięta. Wkrótce powtórzyła się historia z Raszdim – Czubajka nadawała się w szereg, gdzie nie stresowała się tak, jak na pierwszej pozycji, a poza tym stała się bezpiecznym koniem dla klientów. I w ten swój szereg poszła. A ja już miałam następcę.

DSC_2239

Czubajka w wodzie się nie płoszy :)

W tym czasie udało się zrealizować moje wielkie marzenie – odkupiliśmy Esauła ze Stada Ogierów. Był kwintesencją konia czołowego: bardziej przyjacielski i posłuszny niż Raszdi, odważny i energiczny jak Heniek, piękniejszy niż Czubajka (w końcu to jej ojciec). Kochałam go na zabój. Nigdy mnie nie zawiódł, nigdy się nie buntował, szedł jak czołg i dawał poczucie bezpieczeństwa. Problematyczne było tylko to, że był ogierem – nie zawsze miałam możliwość podejść do klienta, który spadł, zgubił palcat, czy po prostu chciał mi dyskretnie zgłosić jakiś problem. Gdy miałam w grupie jakieś dzieci, zazwyczaj brałam Czubajkę. Esauł był towarzyszem w wyjazdach ze znajomymi i przyjaciółmi. Żadnego konia nie kochałam tak, jak jego. Miał wady – był strasznie niewygodny. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, choć Kuba z Wojtkiem twierdzili, że powinnam dostać medal za to, że tyle godzin spędzam w jego siodle. Gdy zaszłam w ciążę mama zdecydowała, że Esauła należy wykastrować, by można było powierzać go klientom. Był już wtedy zaawansowany wiekowo, ale zabieg się udał i mój Sułek mógł wreszcie swobodnie biegać po pastwiskach z resztą stada. Padł nam trzy lata później, a ja znowu zostałam bez konia czołowego, co nie bolało aż tak, jak to, że zostałam bez przyjaciela. Esauł był moją końską miłością, jego strata boli do dziś.

DSC_2487

Esauł – wreszcie mój!

Po Esaule, którego wybrałam i wywalczyłam sama, po raz kolejny konia czołowego wybrała mi mama. Dostałam Sukcesję, bo mama nie chciała dawać jej klientom ze względu na jej nadwrażliwość i delikatność. Nie chciałam, broniłam się rękami i nogami. Sukcesję obserwowałam, gdy chodziła pod Wojtkiem – nerwowa, zlana potem, z błyskającymi białkami oczu i trzepiąca łbem jak dziewczynka w „Egzorcyście”. O, dziękuję bardzo. Od czasu do czasu siadałam na Bolka, ale mój kręgosłup zasługuje na lepsze traktowanie; nie spotkałam jeszcze tak niewygodnego konia. I wtedy postanowiłam kupić sobie konia. Kiedyś opiszę Wam, jak walczyłam o karego wałacha, bo wierzyłam, że narodził się po to, by mnie nosić na grzbiecie:) Z moich planów nic nie wyszło, a mama uznała, że w prezencie da mi Sukcesję i temat będzie załatwiony. I tak wylądowałam w siodle Suz i siedzę tam do dzisiaj. Polubiłam ją.  I to już pierwszego dnia – za to, że gdy wróciłyśmy z jazdy, była suchutka i spokojna, czym zaskoczyła nawet mamę, bo dotychczas znałyśmy ją jako spoconego nerwuska. Na wytoku chodziła pode mną kilka razy – szybko przestał być potrzebny. Palcata nie używam. Sukcesja szybko nauczyła się mi ufać, i choć jestem pewna, że mnie nie polubiła (bo ona jest taka niesympatyczna i niedotykalska), to z pewnością lubi nosić mnie na grzbiecie. I tak sobie trwamy w tej dziwnej symbiozie, lubiąc i nie lubiąc się nawzajem.

DSC_3936

Sukcesja

Nadal marzę o przyjacielu na miarę Esauła. A najlepiej, by skomponowano mi go z miksu moich dotychczasowych czołowych: charakter Raszdiego, energia, odwaga i zapał Heńka, uroda i szybkość Czubajki, wygodne chody Arby, maść i gabaryty Sukcesji i nade wszystko – ta więź, jaką dał mi ze sobą nawiązać syn pustyni – Esauł. I gdzieś tam jest ten koń, a ja jeszcze usiądę na jego grzbiecie. I nie zejdę, dopóki geriatryczny balkonik nie będzie mi przeszkadzał.

Fot. 1. Olga Przyjemska # Esauł

Fot. 2-6 Kuba Lipczyński

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Kontrowersyjnie – uwaga na fundacje!

8536579

W bieżącym, październikowym numerze „Koni i Rumaków” ukazał się mój artykuł „Kontrowersyjnie – uwaga na fundacje”. Zdecydowałam się jednocześnie umieścić go na blogu, gdyż nieświadomie popełniłam błąd, który godzi w dobre imię Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Sprostowanie (zmieszczone obecnie pod tekstem) ukaże się w kolejnym numerze magazynu. Chciałabym jednak już dziś mieć okazję przeprosić przedstawicieli TOZ-u, którzy zareagowali niezwłocznie i wyrazili chęć pomocy w wyjaśnieniu losu zwierząt. Do moich czytelników – nie widzę już powodu ukrywać sprawy, a wręcz przeciwnie – zachęcona wsparciem i pomocą TOZ-u nie obawiam się ujawniać nazw, nazwisk, szczegółów sprawy w nadziei, że los koni uda się ustalić i potwierdzić. Na wszelkie pytania odpowiem mailowo lub (jeśli nie uznam tego za niekorzystne dla naszej stajni) w komentarzach.

W każdej stajni prędzej czy później pojawia się problem trzymania zwierząt starych, schorowanych, niezdolnych do dalszej pracy. Różnie się go rozwiązuje i ja nie zamierzam poruszać kwestii sumienia osób, które nie dbają o dalszy los swoich zwierząt sprzedając je czy oddając w niesprawdzone ręce. Temat zbyt rozległy, bym odważyła się wkładać kij i mącić wodę. Kiedyś pracownik stada ogierów, w którym na szkoleniu przebywał nasz wałach powiedział mi: „Z sentymentami to można zostać bankrutem”. Wierzę. Ja jednak wolę spać spokojnie z moimi sentymentami i pustym portfelem niż przehandlować skórę i kości zasłużonego druha. Dlatego żadne z naszych zwierząt nie zostało świadomie oddane na rzeź czy w nieodpowiednie ręce. I choć finansowo obciąża nas znacznie fakt trzymania zwierząt, które nie są w stanie na swoje utrzymanie zarabiać, to nigdy nie szukaliśmy łatwych rozwiązań takiej sytuacji. Jak można pozbyć się konia, który całe życie pracował w rekreacji i służył nam swoim zdrowiem, pracą, pomocą? To przecież członek rodziny, większość naszych koni jest u nas od źrebaka. Budowały naszą rekreację razem z nami, to ich kopytami wydeptaliśmy nasze ścieżki i jak po kilkunastu latach pracy moglibyśmy bez wyrzutów sumienia zafundować im cierpienie i ból? Jedna z naszych emerytek choć siwa, głucha i ślepa nadal pasie się i wygrzewa stare kości w promieniach słońca, którego może już nie oglądać kolejnego dnia. Ale do dziś pamiętam, że to na jej grzbiecie uczyłam się anglezować i nie wyobrażam sobie rozstania z nią tylko dlatego, że jest stara. Ja też kiedyś będę. I starość tę chciałabym spędzić w znanym mi otoczeniu, wśród życzliwej rodziny i przyjaciół.

Nie zmienia to jednak faktu, że czasem problem utrzymania konia przerasta możliwości właściciela. Może się tak zdarzyć, gdy zwierzę wymaga stałego podawania kosztownych leków czy sytuacja finansowa właściciela zmieniła się drastycznie i wymaga natychmiastowego działania. Ten, kto żyje sentymentami poszuka wówczas innego rozwiązania niż rzeźnicki hak. Tak też zdarzyło się nam.

Trzy lata temu u jednej z naszych klaczy rozwinęła się choroba płuc. Mimo podjętego leczenia (w które włożyliśmy nie tylko znaczne środki finansowe, ale i duży zapał, ściągając weterynarza z niemieckiej kliniki) dychawica rozwijała się i pogłębiała. Lekarz opiekujący się kobyłką zapewnił nas, że koń nie cierpi, ale nawet okresowe poprawy jego stanu nie pozwalają jednak włączać go w pracę. Klacz pracowała u nas w zaprzęgu w parze i w pojedynkę, była masywna i ciężka. Co zrobić? Na rzeź nie oddasz, choć sporo waży i można by np. zwrócić sobie w ten sposób koszty leczenia. Takie rozwiązanie w ciągu ponad dwudziestu lat funkcjonowania naszej stajni nigdy nie miało miejsca. Sprzedać klaczy też nie możemy, bo komu potrzebny tak duży koń jako kosiarka do trawy? Potencjalny nabywca mógłby albo sprzedać konia dalej w cenie rzeźnej, albo nie zważając na chorobę wykorzystywać w pracy aż do całkowitego wyczerpania zwierzęcia. Klacz więc pozostawała w naszej stajni spędzając całe dnie na pastwiskach (bo to najlepiej służyło jej astmatycznym napadom kaszlu), karmiona moczonym owsem i sianokiszonką. I tak by pewnie nadal było, gdyby dziewczyna z naszej szkółki jeździeckiej nie skontaktowała się ze stowarzyszeniem Straży Ochrony Zwierząt. W dobrej wierze oczywiście. Zadowolona zameldowała nam, że znalazła miejsce dla naszej kobyłki w fundacji na terenie sąsiedniej gminy. Fundacja ze swej strony zobowiązała się konia odebrać, kontynuować leczenie i zapewniła nas, że koń absolutnie do żadnej pracy wykorzystywany nie będzie, a gdy pojawi się cierpienie zostanie w humanitarny sposób uśmierzone. Pamiętam, jak rozważaliśmy to w domu, dyskutując głośno przy kuchennym stole. Przedstawicielka SOZ-u w naszej obecności podpisywała dokumenty, świadczące o tym, że zrzekamy się praw do konia na rzecz SOZ, a ten z kolei powierza go opiece fundacji, nadal pozostając właścicielem zwierzęcia. Właściciel fundacji zapewniał, że konia będzie można odwiedzać, a wszelkie zmiany w jego stanie będą raportowane do SOZ, z którym możemy się kontaktować. Klacz wyjechała. Kilka tygodni później skontaktowaliśmy się z SOZ-em, przedstawiciele udzielili nam wyczerpujących informacji, zachęcając do odwiedzenia fundacji. Wybraliśmy się prawie całą rodziną w odwiedziny do naszej kobyłki. Wróciliśmy zachwyceni – klacz była w dobrej kondycji, pastwiskowana całą dobę. Boki chodziły jej równo, właściciel fundacji śmiał się, że to przecież zdrowy koń! Miły i pomocny, pokazał nam pastwiska pozostające do dyspozycji stada, które swą liczebnością zadziwiło nas i zaskoczyło. Właściciel z rozczuleniem pokazywał zwierzęta, opowiadając jak to uratował je od haka. Zapytał nas nawet, czy nie mamy więcej koni do oddania. Pamiętam, że wzbudził moje zaufanie, choć mama była zdziwiona pytaniem o kolejnego konia. Mimo wszystko byliśmy optymistycznie nastawieni i cieszyliśmy się, że udało się znaleźć takie miejsce dla naszej klaczy. Po powrocie do domu rozważaliśmy, jak wielka miłość do koni musi powodować tym człowiekiem, skoro poświęca im tyle czasu, pracy, pieniędzy. Zapewnił nas przecież, że finansuje utrzymanie stada z własnej kieszeni! Na własne jednak oczy widzieliśmy konie, które były zadowolone i dobrze odżywione. Kilka słabszych przebywało w niewielkiej stajni, cała reszta zażywała zgodnego z ich naturą życia na otwartej przestrzeni. Żadnej pracy nikt od nich nie wymagał, były zadbane i ufne. Fundacja, polecona przecież przez SOZ i obejrzana przez nas na własne oczy wzbudzała zaufanie. Zdecydowaliśmy się więc przekazać kolejnego konia – 7 letniego wałacha z bardzo dobrym pochodzeniem, który po zdiagnozowanym zwyrodnieniu kręgosłupa od dwóch lat przebywał u nas na etacie maskotki i kosiarki do trawy. Koń był piękny, ale nie można go było dosiadać, więc pozbawieni możliwości innych manewrów (kto kupiłby od nas konia, na którym nie można jeździć? Jak uśpić zwierzę, które nie cierpi?) trzymaliśmy go jako ozdobę. Zadzwoniliśmy do właściciela fundacji. Odebrał konia następnego dnia, co oczywiste przekazaliśmy go za darmo, kwitując transakcję podpisem na świstku papieru. Po kilku tygodniach kolejna wizyta w fundacji – oba nasze konie zadowolone, pięknie wyglądające, a całe stado fundacji jeszcze większe niż poprzednio. Czas płynął, nie interesowaliśmy się dłużej losem koni, pewni, że zadba o nie nowy właściciel – w praktyce właściciel fundacji, teoretycznie i według podpisanej umowy SOZ. Rok później przy okazji podróży w te okolice zdecydowaliśmy się zboczyć z trasy i odwiedzić nasze konie. Na miejscu nie zastaliśmy właściciela, koni nie było widać żadnych. Zapytany o szczegóły sąsiad zdziwił się: „No jak to? Ten facet konie sprzedał przed zimą i wyjechał. Pani, ja nie wiem jak go szukać”. Nie chcieliśmy szukać jego, pal go sześć. Szukaliśmy naszych koni. Jak to sprzedał konie? Komu, gdzie? „A do rzeźni poszły, pani, do Włocha. Wiem, bo znajomy kupił całą stawkę”. Znaleźliśmy znajomego. W nic się nie chciał mieszać, powiedział, że nic nie potwierdzi, a jeśli trzeba to się zaprze nawet w sądzie, że on żadnych koni nie widział. Mama zapewniła, że żadnych konsekwencji nie będziemy wyciągać, niech tylko potwierdzi, czy taka klacz i wałach u niego były. Miał handlarz jednak miękkie serce – potwierdził, opisał dokładnie imiona z paszportów, rasę, umaszczenie. Klacz zapamiętał, bo ciężka była, sporo ważyła i zarobek na niej dobry był. Wałach też wrył mu się w pamięć, bo przy załadunku do przyczepy sponiewierał ich ostro i uciekł. Kilkanaście kilometrów go gonili, cały dzień zmarnowali, a koń przy ładowaniu do bukmanki poranił i siebie i ich. Dodał, że na obu zarobił, ale jak będzie trzeba to własne dzieci przysięgnie, że nie widział, nie zna, nieprawda.  Bo co on winien? Konie kupił z paszportami, skąd miał wiedzieć, że to fundacja jakaś była. A po co fundacja? Ludziom się we łbach poprzewracało. Sprawę zgłosiliśmy przedstawicielce SOZ-u, która odbierała klacz i podpisywała dokumenty oddające konia pod opiekę fundacji. Zaskoczenie, niedowierzanie. On nie mógł konia sprzedać, bo koń nie był jego własnością! Mógł go oddać powrotem, skoro nie było go stać na dalsze utrzymanie, ale w podpisanej umowie zobowiązał się, że koń jako własność SOZ podlega tylko i wyłącznie ich decyzjom. Sprawę zbadali tylko telefonicznie. Poinformowali nas kilka godzin później, że koń nie został sprzedany, a jedynie przeniesiony do innej stajni, całkiem przypadkowo znajdującej się w odległości ponad 400km od nas. Co o tym myśleć? Może tak było? W głębi ducha chcieliśmy w to wierzyć. Kolejna wizyta u handlarza i jego zapewnienia: „Klacz i wałach o takim imieniu, tej maści, tej rasy zostały przeze mnie odkupione, sprzedałem obydwa do rzeźni i możecie sobie podarować wycieczki 400km, bo ja Wam mówię, jak było. Żal mi Was, to Wam prawdę powiem. Oba konie pamiętam (podał nam zresztą cechy szczególne, które ponad wszelką wątpliwość dowodziły, że żadnej pomyłki tu nie ma), ale problemów nie chcę i jak trzeba będzie to się zadnimi nogami nawet w sądzie zaprę i przysięgnę, że nie wiem o co chodzi”. Telefony do SOZ-u pozostały bez odzewu. Nikt nie pofatygował się sprawdzić i potwierdzić, że konie, będące przecież formalnie własnością SOZ nadal żyją i mają się dobrze. Przedstawicielka SOZ nie słuchała naszych zapewnień i nie zamierzała kontynuować tematu. Do dziś los koni jest dla nich nieznany – ze swej strony po prostu przyjęli zapewnienie, że zostały przeniesione i więcej nie interesują się tą kwestią. My, przecież już nie właściciele zwierząt, zrobić nie możemy nic.

Teraz już zrozumieliśmy, że liczne stado odbieranych od ludzi za darmo koni było po prostu od początku przeznaczone na sprzedaż przed zimą. To właśnie dlatego właściciel fundacji pytał nas o kolejne konie do oddania, polecał pytać wśród znajomych koniarzy. Wyłudzał konie za darmo opowiadając rozczulające historie o wielkiej miłości i szacunku do tych wspaniałych zwierząt, a jego plan i tak przeznaczał je na rzeź. Wierzę, że ładnie sobie dorobił na sprzedaży tak licznego stada. Mam tylko nadzieję, że pieniądze te staną mu kiedyś ością w gardle.

Poruszając tę sprawę nie zamierzam oczerniać fundacji, zajmujących się ratowaniem koni. Przeciwnie – nadal w nie wierzę i wspieram w miarę moich możliwości. Chcę tylko przestrzec tych, którzy swoje konie oddają w dobrej wierze licząc na to, że zapewniają im w ten sposób godne i spokojne życie. My zaufaliśmy poważnej instytucji – Straży Ochrony Zwierząt i polecanej przez nich pseudofundacji. W tej sprawie z pewnością popełniliśmy kilka błędów, które nie wynikały ze złej woli, a jedynie braku doświadczenia, naszej wiary w ludzi i nieświadomości. Dlatego też o tym piszę – by przestrzec innych. Sprawdźcie dobrze, zbadajcie  dokładnie, upewnijcie się! Nie wierzcie na słowo i gorące zapewnienia miłośników koni. Świat jest pełen oszustów i cwaniaków, a na Waszej naiwności ktoś może budować swój zysk kosztem cierpienia koni, które zobowiązał się chronić. Wiem, że funkcjonuje w Polsce kilka sprawdzonych, rzetelnych fundacji zajmujących się ratowaniem koni z powołania i prawdziwej bezinteresownej miłości do tych szlachetnych zwierząt. Jeśli będzie to konieczne, a  innego wyjścia nie znajdę, to tak – oddam konia do fundacji.  Ale tym razem dokładnie i wnikliwie sprawdzę, czy można jej ufać.

Jedynie informacyjnie zaznaczam, że choć nie podałam żadnych nazwisk czy szczegółów sprawy, które godzą w imię jakichkolwiek związanych ze sprawą osób, to jestem gotowa dowieść prawdziwości swoich słów nawet w sądzie powołując się na posiadane dokumenty i zeznania osób zaangażowanych w sprawę. Podkreślam, że wszystko co tu opisałam miało miejsce w niezmienionych w istotny sposób okolicznościach. Moim celem nie jest wywołanie sensacji czy rozpętanie skandalu na wielką skalę, ale uczulenie właścicieli koni, którym los ich zwierząt nie jest obojętny, na podłość i podstępność oszustów, podających się za miłośników koni. Jeśli jednak ktokolwiek zechce historię tę negować lub tuszować to i ja i moja rodzina z całą mocą zaangażuje się w obronę naszego prawa do mówienia na głos o niezaprzeczalnej krzywdzie, którą nam wyrządzono. Los koni pozostaje dla nas wyrzutem sumienia, ale stał się też nauczką na przyszłość. Dlatego uczulam innych – uwaga na fundacje!

SPROSTOWANIE

W druku ukazał się artykuł, w którym kilkukrotnie pojawiła się nazwa Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami zamiast prawidłowej nazwy stowarzyszenia odpowiedzialnego za całą interwencję czyli Straży Ochrony Zwierząt. Przedstawicielka SOZ w chwili przeprowadzania interwencji dot. naszych koni nie była już członkiem TOZ. Sekretariat Główny TOZ, który skontaktował się ze mną bezpośrednio po ukazaniu się artykułu, udzielił mi wyczerpujących informacji nie tylko wyjaśniając, że nie ponoszą oni żadnej winy i zostali niesłusznie przeze mnie oskarżeni, ale również oferując pomoc w dalszym badaniu losu koni. Jest mi niezmiernie przykro, że uderzyłam w dobre imię organizacji, która żadnego związku ze sprawą nie miała i czuję się w obowiązku przeprosić Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami za ten niesłuszny atak. Jednocześnie gorąco dziękuję przedstawicielom zarówno Oddziału Głównego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, jak i pracownikom oddziału regionalnego, za zaoferowaną pomoc, udzielenie wskazówek co do dalszego postępowania oraz zaangażowanie w badanie losu naszych koni. Podkreślam, że w chwili nawiązania ze mną pierwszego kontaktu, przedstawiciele TOZ przede wszystkim wyrazili chęć ustalenia losu zwierząt, jako najważniejszej dla nich kwestii; sprawę niesłusznego obarczenia ich odpowiedzialnością potraktowali jako zupełnie drugorzędną. Jestem wzruszona ich bezinteresownością, zaangażowaniem w wyjaśnienie krzywdy zwierząt i szybkim działaniem mającym na celu tylko i wyłącznie dobro zwierząt.

Fot. Kasia Sikorska Photography  # Linda i Lotna

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Tribute – Stanisław Burman i Arba

foto 117

Dziadek Kuby – Stanisław Burman był nieprzeciętnym człowiekiem. Dziś takich mężczyzn już nie ma. Żałuję, że miałam tylko 6 lat na obcowanie z nim i uczenie się od niego. Nie żałuję, że wyszłam za mąż tak, a nie inaczej, skoro dało mi to szansę na poznanie go. To jeden z wielu plusów mojego zamążpójścia, o minusach innym razem:) Sama swoich Dziadków nie miałam możliwości poznać – nie doczekali możliwości bycia dumnymi ze swojej wnuczki, a wierzę, że byliby, bo wszyscy Dziadkowie są. Może dlatego tak przylgnęłam do Dziadka, którego zdobyłam w osobie Stanisława Burmana. I zakochałam się w nim bez pamięci!

Razem ze swą ukochaną klaczą Arbą stanowili rozpoznawalną parę i na zawsze wpisali się w krajobraz usteckiej plaży. Zawsze będę pamiętać taki obrazek – Dziadek, szurając oficerkami po bruku stajennego dziedzińca wchodzi do boksu Arby. Podczas siodłania zmuszony jest zapodać sobie nitroglicerynę doustnie, bo serce już słabe i nie działa jak trzeba. Z opuszczoną głową wychodzi z Arbą przed stajnię, do czekającej na niego grupy. Kobyła z opuchniętymi nogami, siwa i epatująca starością ze znużonych życiem oczu. I stary człowiek, który z trudnością wkłada nogę w strzemię. Ląduje w siodle i obrazek zmienia się diametralnie – koń staje na baczność, unosi łeb z iskrą w oku i zaczyna tańczyć z jeźdźcem po dziedzińcu. Dziadek, z determinacją i męską siłą trzyma wodze i donośnym głosem wylicza kolejność koni w zastępie. Ruszają – Arba capluje i rzuca łbem jak zwariowany młodzik, pełen energii Dziadek, wyprostowany i dumny prowadzi grupę. Zawsze podejrzewałam, że w krzakach w lesie ma ukryte brony i podczepia je do Arby, gdy już nie widzimy, by dać sobie radę z jej wybujałym temperamentem. Nie zapomnę też szalonych galopów, które ta para serwowała na plaży. Pęd Arby zmuszał konie do takiego wysiłku, że hamowały na jej zadzie opryskane piachem i morską wodą i zlane potem od stóp do głów. Dziś takich galopów już nie robimy. Żaden z koni czołowych takiej prędkości nie rozwinie, no może Czubajka, ale czołowy z niej kiepski, więc rzadko w tej roli występuje. To se ne wrati, moi drodzy.

Wzajemne przywiązanie Arby i Dziadka stało się już legendą. Dawno temu Arba rozpruła sobie klatkę piersiową na drzwiach stajni. Podniecona wpadła galopem do stajni, gdy usłyszała włączony gniotownik do owsa. Stajenna brama była wtedy zamykana siatką, do połowy wysokości. Na tym prowizorycznym ogrodzeniu (zlikwidowanym zresztą po tym wypadku) Arba zawisła rozrywając sobie klatkę piersiową. Wezwany weterynarz nie wiedział, w co ręce włożyć. Zdecydował, że na usilne prośby Dziadka spróbuje konia zszyć, ale gwarancji nie daje. Zszywanie trwało b. długo – poharatane mięśnie, naczynia krwionośne, w końcu płat skóry. Podczas zabiegu Arba stała jęcząc i opierając łeb o ramię Dziadka. Ten głaskał ją po łbie i szyi, a mama przysięga, że klacz płakała – łzy leciały jej z oczu prosto na jeździecką marynarkę Dziadka. Czekała ją jeszcze długa rekonwalescencja – to wtedy straciła przywództwo w stadzie, a po powrocie na pastwisko już go nie odzyskała.

Nie tylko Arbie Stanisław Burman dawał poczucie bezpieczeństwa i komfort w strachu. W tereny z nim jeździli Ci, którzy nie czuli się dobrze w zastępie prowadzonym przez mamę, chłopaków, później mnie. Dziadek emanował pewnością siebie, był cierpliwy i łagodny. Kochałam go, ale zagadką jest dla mnie to, że ludzie chcieli z nim jeździć. Caplująca Arba wciąż zrywała grupę do kilkukrokowych zakłusowań, które kończyły się gwałtownym hamowaniem na zadach. Jeźdźcy co chwilę musieli podskakiwać w rytm kłusa i za moment lądować na szyjach koni przy hamowaniu. Męczarnia. A jednak tereny z tą parą uwielbiali wszyscy – jedna klientka powiedziała mi, że nigdy z nikim innym by nie pojechała, z panem Burmanem czuje się bezpieczna nawet w tym ostrym galopie. Wierzę jej. Wystarczyło spojrzeć na tego mężczyznę – wyprostowany, elegancki (zawsze pod krawatem!), z furażerką lub kapeluszem kowbojskim na głowie, emanował spokojem i pewnością siebie. Z nim nic nie mogło się stać!

Stanisław Burman był supermanem swoich czasów. To był mężczyzna, taki prawdziwy i twardy. Nie bał się niczego. Jeździć nauczył się już po 50-tce, a układał u nas surowe konie. Z upływem czasu obowiązek ten spadł na chłopaków, ale pierwsza stajenna młodzież i świeżyna była układana przez Dziadka. Do tego polował całe swoje życie – był wielokrotnym mistrzem w zawodach strzeleckich. Kochał zwierzęta i przyrodę, a polowania były, paradoksalnie, tego wyrazem. Liczebność zwierzyny łownej należy regulować. Dziadek robił odstrzały selekcyjne i hodowlane. Dokarmiał zwierzęta leśne zimą, wiele lat pracował jako strażnik przyrody. Kiedyś powiedział mi, że do strzelonego zwierzęcia należy podchodzić powoli, z opuszczoną głową i nabitą bronią. Uznałam, że to kwestia ostrożności – a nóż taki odyniec nie jest martwy, a ranny i zerwie się do szarży? Dziadek powiedział: „To też. Ale przede wszystkim chodzi o szacunek do tego, komu odebrałeś życie”. Zresztą odstrzały Dziadka nie podnosiły się – trafiał zawsze bezbłędnie w komorę serca i zwierzę „padało w ogniu”. Po jego śmierci odkupiliśmy kiedyś od myśliwego z Koła Łowieckiego dzika – był strzelony w tylną nogę. Śrut rozorał całą szynkę. Zmarnowane mięso i dużo cierpienia. To jest myśliwy? Uwielbiałam słuchać opowieści z polowań. Podziwiałam Dziadka, szanowałam. Pamiętam, jak w ostrym mrozie chodził po lesie z workami kukurydzy, by dokarmiać dziki. Chodziłam razem z nim – z zamarzniętymi smarkami w nosie, odmrożonymi uszami i zgrabiałymi rękami, nosiłam siano dla jeleni i saren, sprawdzałam zryte przez dziki miejsca, by wiedzieć, gdzie rzucać kukurydzę. Dziki podchodziły do miejsc karmienia nawet w naszej obecności. Kiedyś Dziadek próbował ustalić, o której godzinie się tam pojawiają. Zamontował stary budzik przy sośnie, wraz ze skomplikowanym systemem żyłek i nitek, które miały zostać przerwane racicami i zatrzymać wskazówki, tak byśmy wiedzieli, o której godzinie dziki żerują. Któregoś dnia budzik ten znikł – Dziadek wrócił oburzony, że ludzie to już wszystko kradną, nawet stare zegarki w lesie. Kolejnej wiosny strzelił odyńca – przy tylnej nodze dzika znalazł swój budzik, zaplątany nicią. Dzik maszerował z nim prawie trzy miesiące, musiał mieć pełen szacun na dzielni z takim roleksem na łapie :) Jako Strażnik Przyrody Dziadek walczył z kłusownictwem, sprawdzał zasadność odstrzałów, prowadził pogadanki o przyrodzie w szkołach dla dzieci i młodzieży. Całymi nocami obserwował jelenie na rykowiskach, fascynowała go przyroda i jej odwieczne prawa. Po śmierci Dziadka mama zaczęła odmawiać wynajmowania pokoi dewizowym myśliwym. To bydło strzelało nawet warchlaki, a ucięte łby jeleni z porożami przynosili do domu. Gdzie ten szacunek? To rzeźnicy, nie mają nic wspólnego z ideą myślistwa, którą wyznawał p. Burman.

Pewnego lata Arba przewróciła się z nim w pełnym galopie na plaży. Wpadła przednimi nogami w łachę piachu i fiknęła ostrego kozła. Dziadek pikował z niej na główkę i uderzył w ziemię barkiem. Wrócił na koniu do stajni i podjechał autem do szpitala, gdzie stwierdzili wypadnięcie ze stawu i kazali zgłosić się na nastawienie. Dziadek wrócił do stajni na kolejny umówiony teren i pomimo naszych protestów pojechał z grupą, obiecując, że zgłosi się do lekarza od razu po powrocie. Gdy wieczorem wykonano mu zdjęcie rentgenowskie, okazało się, że bark jest nastawiony. Arba nastawiła mu go na wodzach – w pysku miała kompletny beton, szarpała i rzucała łbem tak, że kiedyś dostałam  od niej z główki w daszek toczku. Standardem było, że wracałam z jazdy na niej cała opluta, bo gdy rzucała łbem z zaślinionego pyska zawsze spadały mi na ramiona, toczek, twarz smużki śliny. Rzucała łbem tak mocno, że siedzący na niej jeździec widział gwiazdkę na jej czole. Dziadkowi najwyraźniej nigdy to nie przeszkadzało – nie chodziła pod nim na wytoku, nie stosował żadnych patentów, a wędzidło miała lekkie, oliwkowe. No i bark mu nastawiła, znachorka jedna.

Jednej z ostatnich zim życia p. Burmana Arba zachorowała. Słabła, nogi jej puchły, przestała jeść. Dziadek postał chwilę w jej boksie, przyszedł do kuchni i powiedział: „Arba odchodzi. Cokolwiek się z nią stanie, ja pójdę za nią”. Mama wpadła w panikę – ten uparty człowiek straci zupełnie chęć i siłę do życia, jeśli Arba padnie. Podawała klaczy leki na wzmocnienie, owijała nogi okładami leczniczymi, poiła kobyłę preparatami odżywczymi. Ze wszystkich sił walczyła z tym, z czym walczyć się nie da – starością.  Arba doczekała kolejnej wiosny. A Dziadek z nią.

Jeździł u nas na wielu koniach. Idealnym przyjacielem i partnerem była tylko Arba. Kochał ją tak,  jak wszystkie kobiety swojego życia – bez pamięci i na zawsze. Gdy leżał w szpitalu, z którego już miał do nas nie wrócić, poprosił, by na ostatnią drogę włożyć mu do kieszeni marynarki kosmyk z grzywy Arby. Kuba zrobił łącznie (w obie strony) prawie 1000km, by zawieźć do szpitala włosie z grzywy i ogona Arby. I nikt z nas nie uważał tego za głupotę.

Po jego śmierci wybrałam się w teren na Arbie. Wyprowadziłam starą i słabą kobyłę i czyściłam ją przez godzinę. Masowałam szczotką spuchnięte nogi, wyczesywałam zgrzebłem sierść, którą z racji wieku Arba coraz słabiej zmieniała, wymyłam jej ogon, przerwałam grzywę. Wojtek, który wpadł do stajni na swój trening rzucił mi w biegu: „Co, odpicowujesz ją do trumny?” Kochaliśmy ją wszyscy i żal nam było patrzeć, jak gaśnie. Nawet, gdy stała już nad grobem. Pojechałam na łąki. Lubiłam na niej jeździć, za życia Dziadka rzadko siadałam na jej grzbiecie, bo i tak miała dobrą porcję pracy. Była najwygodniejszym koniem, na jakim siedziałam. Ona nie kłusowała – ona płynęła; nie galopowała – frunęła jak Pegaz; o stępie nie ma co mówić, wybaczę jej, że tego kroku nie znała. Nie znam konia, który by tak nosił. Mam nadzieję, że kiedyś takiego znajdę. Była niesamowita. Miałam cichą nadzieję, że Arkana, jej córka ma taki krok. W tym roku po raz pierwszy wsiadłam na Arkanę (jest klaczą prywatną, właściciel dzierżawi boks w naszej stajni). Arkana nie ma nawet startu do matki. Arba niosła delikatnie, miękko, komfortowo jak w fotelu. Jazda na niej to było SPA, marzę, że uda mi się to jeszcze kiedyś poczuć w siodle. Wkrótce po tym ostatnim spacerze Arba odeszła. I pewien etap w życiu stajni skończył się na dobre.

Stanisław Burman i Arba nadal tkwią w pamięci nie tylko tych, którzy ich znali, ale i tych, którzy spotkali tę parę na swojej drodze. Wielokrotnie widywałam zdjęcia eleganckiego starszego pana w kapeluszu na dorodnej gniadej klaczy na plaży w gazetach hippicznych i to nie tylko w Polsce. Pamiętają ich wszyscy mieszkańcy miasta Ustka, pamiętają wczasowicze i turyści. Każdego lata ktoś z  klientów pyta o p. Burmana. Przyjeżdżają Ci, którzy z nim jeździli w tereny; Ci, którzy zaczynali naukę na lonży pod jego okiem, i Ci, którzy po prostu spotkali go w lesie czy nad brzegiem morza i mieli okazję porozmawiać. Dziadek często stawał w terenie, by porozmawiać z przechodniami. Jeszcze częściej zsiadał z konia, by takich zachwyconych spacerowiczów wsadzić na Arbę na pamiątkową fotkę. I potem przesyłali mu te zdjęcia do domu: całe stosy zdjęć zupełnie obcych nam uśmiechniętych ludzi, siedzących na koniu w spodenkach plażowych i plastikowych klapkach. Przeglądałam ostatnio tę zabawną galerię – są tam zdjęcia dzieci, dorosłych, jest pan w garniturze, są dwie zakonnice w czarnych habitach… Po co właściwie wysyłali te zdjęcia? Nie wiem. Ale wiem, że znali p. Burmana i lubili. Wszyscy.

Króciutki opis Arby znajdziecie na stronie firmy mojego męża TROTTER wśród opisu naszych koni. Koło Łowieckie „Bałtyk” zamieściło niewielkie wspomnienie o p. Burmanie na łamach swojej strony. Wszystko, co można napisać, to wciąż za mało, by oddać wielkie serce i miłość do ludzi i zwierząt, jakie miał Stanisław Burman. Żywię nadzieję, że część tego dobra, siły, pozytywnej energii i niesamowitego charakteru odrodzi się w małym imienniku Dziadka, którego ten pierwszy nie zdążył poznać, ale wiedział, że będzie. Był już w drodze, gdy odprowadzaliśmy Dziadka na ustecki cmentarz.

foto 096

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

TOP 10. Dziesięć typów instruktorów jeździectwa

DSC_0872

Po opublikowanej w zeszłym miesiącu liście klientów poczułam, że należałoby sprawiedliwie rozdzielać komplementy i uczcić również instruktorów opisem ich niepowtarzalnych umiejętności i charakterów. Temat niełatwy, ale tak jak jestem klientem różnych stajni i mogę dla kogoś okazać się idealnym przykładem z listy piekielnych nabywców usług, tak również jestem instruktorem i bez bicia mogę się przyznać, że własne wady widzę i uznaję. Przeczytajcie więc jak umilam swoim klientom życie ja, moi znajomi instruktorzy, albo mistrzowie, z którymi spotkałam się przy okazji uprawiania swojej pasji.

1.    INSTRUKTOR-OLEWKA
Na dzień dobry daje Ci odczuć, że mu się nie chce i nie kryje swojego rozdrażnienia faktem, że pojawił się klient i chce jeździć, patrzcie go! Z łaską, półsłówkami odpowiada na Twoje pytania, aż zrozumiesz, że lepiej nie zawracać mu gitary i brać, co daje. Jeśli zajęcia prowadzi na ujeżdżalni, to umila sobie czas gadając przez telefon komórkowy i dla przyzwoitości rzuca co 10 minut jakieś arcyważne zdanie-wskazówkę np. „Pięta w dół!”. Zajęcia na świeżym powietrzu urozmaica sobie papieroskiem lub, wierzcie mi, bo widziałam to na własne oczy, puszką piwka. Co chwilę sprawdza na zegarku, kiedy te męki się skończą, a odrobina życia i żywszy ton wraca mu dopiero, gdy mówi: „Do widzenia!”

2.    INSTRUKTOR-GADUŁA
To ja, to ja! Gada bez przerwy, opowiada Ci historię stajni od zarania dziejów i każdego konia, jaki w niej przebywał. Nie dopuszcza Cię do głosu, nawet gdy chcesz wtrącić nic nieznaczącą informację o tym, że ostatni koń w szeregu zgubił jeźdźca. Po godzinnych zajęciach lub wyjeździe w teren nie boli Cię kość ogonowa tylko spuchnięte uszy i głowa. Na początku jesteś zachwycony tym otwartym i miłym człowiekiem, lecz po  kilku zajęciach dochodzisz do wniosku, że relaks nie polega dokładnie na tym…

3.      INSTRUKTOR-NIEUK
Od początku czujesz, że coś tu jest nie tak. Instruktor myli pojęcia, wygłasza jakieś dziwne poglądy, myli mu się odpowiednia noga w galopie i każe ci poprawiać wykonane idealnie ćwiczenie. W dyskusje wdaje się chętnie, do momentu, gdy zapędzisz go w kozi róg i widzi, że chyba się pogubił – wtedy ucina krótko rozmowę wytykając Ci Twoje domniemane błędy i każąc poprawić dosiad. Nie wie, nie umie, nie potrafi, ale uparcie stoi na pozycji eksperta. Sam fakt posiadania papierów instruktorskich ma czynić z niego nieomylne guru. Wiedza fachowa – zerowa. Umiejętności jeździeckie – poniżej przeciętnej. Poczucie własnej wartości – gigantyczne. Trzymaj się od niego z daleka. Jeśli zaczynasz naukę, traktujesz instruktora jak autorytet i ani Ci w głowie kwestionowanie jego słów. Gdy już trochę zgłębisz temat, zaczniesz się interesować i czytać fachową literaturę nagle odkrywasz, że coś tu nie gra. Oby nie za późno – złe nawyki wpojone na początku ciężko wyeliminować. Gdy masz doświadczenie i od razu pojmujesz, że nieuk nadaje się tylko do pasienia krów nie trać nerwów nawracając go ze złej drogi. Z doświadczenia wiem, że pokory nabywa się samodzielnie,  a nie przyjmuje w prezencie od kogoś, nawet życzliwego.

4.    RYZYKANT
Jedna lekcja na lonży i kontynuujemy naukę anglezowania w terenie. Po wypytaniu Cię jak długo jeździsz konno uznaje, że nadajesz się, by wsiąść na młodego konia. To nic, że dodając sobie animuszu troszkę podrasowałeś swoje umiejętności w rozmowie – teraz sobie radź. Przewróciłeś się z koniem na przeszkodzie – powtarzaj ćwiczenie na tym samym koniu na tej samej przeszkodzie, aż się uda – albo skok, albo złamanie z przemieszczeniem. W terenie meldujesz, że nie czujesz się na siłach na galop? Robimy głosowanie, w demokratycznych wyborach przegrywasz i galopujesz z grupą trzymając się kurczowo końskiej grzywy. Miałam przyjemność jeździć pod okiem ryzykanta – na małej ujeżdżalni, na grzbiecie kobyły w rui, w towarzystwie trzech ogierów. To, że ogiery burczały całą godzinę jak meserszmity nie nastrajało bynajmniej optymistycznie, a siedzący na nich jeźdźcy demonstrowali umiejętności co najwyżej średnie i trudno mi było zaufać, że kontrolują konia na tyle, by nie połamał mi kręgosłupa przednimi kopytami.

5.    TERROR LOVER
Główna domena – wrzask. Drze się cały czas, nie szczędzi nawet niecenzuralnych określeń Twój niezdarności. Stresuje konie, jeźdźców i samego siebie. Cichutko jak myszka przemykasz stajennym korytarzem, drżąc w obawie, że pewnie wziąłeś zły sprzęt z siodlarni. Czekasz przy osiodłanym koniu z bijącym sercem, bo zaraz pewnie okaże się, że źle zapiąłeś nachrapnik. Zaletą takiego instruktora jest to, że każdą suchą pochwałę przyjmujesz jak błogosławieństwo. Sam brak uwag ze strony instruktora daje Ci poczucie dumy, że nic nie spaprałeś, a więc jesteś wielki! W czasie jazdy nawet nie liczysz na pochwałę, starasz się po prostu oberwać jak najmniej. Nie znoszę terrorystów – zawsze stresowali mnie bardziej, niż już zestresowana byłam i w rezultacie sparaliżowana strachem przed kolejną wywrzeszczaną na pół ujeżdżalni wymówką, nie potrafiłam wykonać ćwiczenia poprawnie. Z czasem jednak odkryłam, co jest siłą takiej nauki. W pewnym momencie sytuacja jest już maksymalnie podminowana, a instruktor wyzywa i drze się jak opętany na gamonia, którym właśnie się czujesz. Wtedy nadchodzi moment buntu – zamiast chlipnąć w rękaw budzisz w sobie demona. Wściekłość Cię zalewa i postanawiasz, że choćby po trupach, ale pokażesz temu wyjcowi, na co Cię stać. Zdeterminowany jesteś w stanie wykonać z koniem nawet salto z telemarkiem. Terror lover demotywuje słabych i potrafi ich skutecznie zniechęcić do hippiki. Ewolucja ma swoje prawa – przetrwają najsilniejsi. Jaki Ty jesteś?

6.    INSTRUKTOR DO RANY PRZYŁÓŻ
Całkowite przeciwieństwo terrorysty. Chwali ponad miarę, głaszcze po główce, pociesza i przekonuje, że masz wielki talent. Złoty człowiek dla początkujących. Potrafi wzbudzić w Tobie poczucie wiary we własne umiejętności, nauczyć zaufania do konia i zachęcić do jazdy konnej. Szczęśliwy po każdym treningu z niecierpliwością oczekujesz kolejnego spotkania z tym przemiłym człowiekiem. Same jazdy są wielką przyjemnością, czujesz się doceniony, spełniony, wyjątkowo uzdolniony. Z czasem jednak ta przesłodzona atmosfera zaczyna Ci przeszkadzać. Im dalej brniesz w naukę, tym więcej sam widzisz swoich błędów. I oczekujesz, że ktoś Ci je wytknie i naprostuje, a nie chwali coś, co na pochwałę nie zasługuje. Wtedy szukasz kogoś, kto Cię zmotywuje do większego wysiłku, postawi przed Tobą trudniejsze zadania. Wielu jednak lubi się pławić w lukrowanym tęczowym sosie. Z przykrością stwierdzam, że ten przemiły i słodki typ instruktora potrafi skutecznie zabijać ambicję swoich uczniów.

7.    INSTRUKTOR ZRÓB TO SAM
Odmiana instruktora-olewki, choć zdarzają się tacy, którzy przyjmują tą postawę z przekonania. Uważają, że najlepiej uczyć się na własnych błędach, więc od razu rzucają Cię na głęboką wodę. Samodzielnie ubierasz konia, choć nikt Ci nigdy nie wyjaśnił, jak to zrobić dobrze. Zarzucasz czaprak tył na przód, siodło leży na zadzie, skośnik na wszelki wypadek wywalasz, bo nie wiesz jak to ustrojstwo zapiąć na pysku. Na padoku otrzymujesz instrukcje w którą stronę jechać, kiedy włączyć wyższy bieg, ale o tym jak dokładnie to osiągnąć nie pada ani słowo. Sugestia: „Możesz skoczyć tamtą przeszkodę” nie jest poparta żadną wskazówką, jak to zrobić poprawnie, na co zwrócić uwagę. W rezultacie po lekcjach jazdy u tego instruktora jesteś w zasadzie samoukiem. Obserwując innych, wyłapując pojedyncze wskazówki rzucone przypadkiem przez instruktora, czytając fachową prasę i posiłkując się forum w necie zgłębiasz tajniki jazdy i uczysz się metodą prób i błędów.

8.    INSTRUKTOR „KOŃ WAŻNIEJSZY OD JEŹDŹCA”
Chwalebna postawa, ale akcentowana do przesady może działać na nerwy. Podczas jazdy dowiadujesz się, że galopu nie będzie, bo koń zmęczony, dosiadu w ćwiczebnym nie potrenujesz, bo za dużo ważysz, a koń ma problem z kręgosłupem, palcatem nie możesz motywować, bo koń się stresuje, przeszkód też nie poskaczesz, a dodatkowo instruktor wciąż krzyczy: „Daj mu luźną wodzę!”. Sama też stawiam dobro zwierzęcia na pierwszym miejscu, ale bez zbędnej przesady. Jeśli dany koń, pracował już długo jednego dnia, to na jazdę biorę świeżynkę, która może pogalopować czy poskakać. Pracę dawkuję koniom rozważnie i dobieram wierzchowce do potrzeb klienta. Jeśli klient jest mocno początkujący i wykonuje jeszcze dużo ćwiczeń w stępie, to mogę przydzielić mu konia, który właśnie wrócił z terenu.  Sama jednak trafiłam kiedyś tak, że gdy chciałam doskonalić zagalopowanie instruktor przydzielił mi konia z kategorycznym nakazem oszczędzania jego zwątlonych sił. Zapłacona godzina jazdy nie dała mi żadnej satysfakcji, bo zależało mi szczególnie nad zagalopowaniem pod okiem trenera.

9.    INSTRUKTOR „JEŹDZIEC WAŻNIEJSZY OD KONIA”
Naganne w każdym calu. Niby stoisz jako klient na piedestale, ale jakim kosztem. Prawdziwy koniarz czerpie radość z jazdy i chciałby, aby koń również spędzał też czas miło. Tymczasem dostajesz zwierzę, które po treningu odwozisz do stajni na taczce. Instruktor traktuje konie jak maszynki do zarabiania kasy i choć gonią już resztkami sił on uparcie motywuje je batem do pracy. Postawa bardzo często przyjmowana przez powożących – ładują klientów na bryczkę łopatą kurs po kursie, bez żadnych pauz, bo szkoda czasu. Taki instruktor nigdy nie odmówi klientowi jazdy, choćby miał mu przydzielić kulejące zwierzę. Smutne, a jednak spotykane.

10.    INSTRUKTOR IDEALNY
Przychodzisz do stajni i od razu w tłumie rozpoznajesz instruktora. Ma na sobie bryczesy, koszulkę z logo stajni, na nogach sztyblety, a nie sandały, więc od razu wiesz, do kogo się zwrócić. Instruktor wita Cię od progu i pyta jak może pomóc.  Rzeczowo wyjaśnia, co może Ci zaproponować, pyta o Twoje potrzeby, bada umiejętności. Przedstawia konia i uprzedza, czego możesz się po nim spodziewać. Służy pomocą przy siodłaniu, dokładnie wyjaśniając co, jak i dlaczego. Nie wyręcza Cię, po prostu wspiera radą. Podczas jazdy wyjaśnia, tłumaczy, daje wskazówki, podpowiada. Nie rzuca enigmatycznych haseł, których nie pojmujesz, lecz objaśnia rzeczowo i przejrzyście. Słucha Twoich pytań, pomaga, motywuje łagodnie choć stanowczo. Cieszysz się i usatysfakcjonowany wracasz po raz kolejny. Wkrótce przekonujesz się, że ideały nie istnieją i po prostu trafiłeś na jego dobry dzień. Przy którejś z kolejnych wizyt Twój instruktor idealny przechodzi do któregoś z opisanych wyżej typów: albo zmęczony życiem olewa Cię całkowicie, bo nie chce mu się wysilać, albo wściekły, że zupa była za słona manifestuje swój gorszy dzień krzykiem i pretensjami o wszystko. Przyzwyczaj się – jeszcze będzie idealnie. Skoro raz się tak zdarzyło, to znaczy, że potencjał jest. Cierpliwości!

DSC_0874

Fot. Kuba Lipczyński # 2005; ja – instruktorka, klacz Minka – instruktor główny, pies Szelma – asystent instruktorki. Mój ulubiony skład na lekcje dla dzieci; dziś zostałam tylko ja…

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Śmiechu warte cz. V

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Czy chcę czy nie chcę, to tę serię muszę kontynuować. Statystyki bloga niezmiennie pokazują mi, że najbardziej lubicie i doceniacie te wpisy, w których ośmieszam siebie i innych. Dla jasności dodam – ośmieszanie Was samych też jest dozwolone. „Życie jest śmiechu warte, więc się śmieję” (Cytat pochodzi z jednej z moich ulubionych książek, ulubionego autora, choć pewnie tym, którzy cytat znają lub wygooglują trudno będzie uwierzyć. A jednak – doceniam i uwielbiam!).  No to pośmiejmy się razem:

 Czy ktoś już słyszał, jak dziadek (postać nietuzinkowa, która na pewno pojawi się jeszcze na blogu, a na razie uhonorowany jest  jedynie imieniem nadanym mojemu synkowi) pomagał wsiąść na konia klientce i przerzucił ją przez konia? Pikowała na drugą stronę Kasztana na główkę, potłukła się okrutnie. Mieliśmy problem z zakwalifikowaniem wypadku – czy OC stajni to obejmuje? Na dobrą sprawę babka przecież na koniu nie jeździła, nawet nie siedziała. Dziś można się śmiać, bo jeśli wyobrazicie sobie jak dziadek podrzuca ją za nogę i zrzuca na łeb na kamienny dziedziniec, to musicie przyznać, ze warto było tam być i to widzieć. Klientki żal – upadek był bolesny. Dziś o tym nie myślę i nabijam się bez głębszych refleksji. Lot był wspaniały, godny Ikara!

Zdarzyło nam się też, że klient wsiadający na Czarkę przed stajnią zdołał ją wywrócić. Mocno skrócił lewą wodzę, skręcił jej łeb do środka, a sam tak obciążył swym ciężarem strzemię, że kobyła nie utrzymała równowagi i runęła wprost na niego. Leżał na bruku przygnieciony koniem, a kto widział jak koń wstaje po tarzaniu, ten wie, że musi wykonać zamach całym ciałem. Tak zrobiła Czara rolując się całą masą na biednym kliencie. Widok tego gościa był zatrważający i jednocześnie niewyobrażalnie komiczny – oczy dosłownie, i nie ma tu żadnej przesady, wyszły mu z orbit. Mama była przerażona – podbiegła pytając, jak się czuje i czy wezwać pogotowie. Wstał, z oczami nadal na pełnym wytrzeszczu i zapewnił, że nic mu nie jest. Mama obejrzała go sceptycznie i zasugerowała, że nie wszystko jest OK, bo jego oczy… Facet przerwał wpół zdania: „To nic. Mam chorobę Basedowa”. Zainteresowanym polecam sprawdzić, a w pełni zrozumiecie jak humorystyczny był ten wypadek.

Pewnie wszyscy wiecie, że w naszej stajni organizowane są wyjazdy konno nad morze. Mamy wyznaczone trasy i godziny wjazdów  na plażę. Obowiązkiem naszym jest sprzątanie końskich odchodów. Uciążliwe, ale zrozumiałe. Z tym sprzątaniem związane jest tyle historii, że starczy mi na kolejny wpis. Dziś podzielę się jednym z moich ulubionych. Głupia sprawa, ale chyba wiadomo, że jesteśmy ludźmi i nie zawsze zachowujemy się czy odzywamy zachowując wysoką kulturę. Tak też się u nas przyjęło, że na czynność wypróżniania się koni używamy kilku nie do końca poprawnych określeń. I tak nasze konie nie załatwiają się, a srają, kasztanią, rżną na plaży. Mama wracała kiedyś z wieczornego terenu, a siedząca przed pensjonatem wczasowiczka zawołała do niej: „Jak było pani Aniu?”. Mama znudzonym głosem odpowiedziała: „W porządku, tylko konie mi się zerżnęły trzy razy na plaży”. A wczasowiczka z pełną powagą: „I co, będą małe?”

Ci, którzy jeździli ze mną w tereny na pewno znają opowieść o tym, jak Nefryt zgubił w terenie jeźdźca. Jedna z moich sztandarowych i ulubionych historii. Było tak: Nefryt, z racji swojego wzrostu na ogół chodzi jako ostatni. W czasie długiego odcinka kłusa w pewnej chwili zauważyłam zdziwiona, że srokaty leci obok mnie, bez jeźdźca. Zatrzymałam grupę, zapytałam co się stało? Nikt nie wie, na ścieżce nikogo leżącego nie widać. Gdzie i kiedy Nefryt zgubił swój plecak? Prawdopodobnie długo leciał kłusem za końmi sam, a że był ostatni to nikt nic nie zauważył. Zorientowaliśmy się dopiero, gdy wyprzedził i kłusował zadowolony bokiem, wyprzedzając kolejno inne konie. Dlaczego jeździec nie zawołał, nie krzyknął? Wracaliśmy po swoich śladach kaaaaaawał drogi. I znaleźliśmy. Okazało się, że babka nie schyliła się przed gałęzią, a ponieważ koń był wysoki to gałąź ta uderzyła ją w klatkę piersiową i praktycznie zdjęła z konia. Zatkało ją tak, że nawet nie krzyknęła. Nefryt nie przejął się strata balastu i grzecznie kontynuował kłus za grupą. Gdyby nie przyszło mu do głowy wyprzedzać, to pewnie zorientowalibyśmy się pod stajnią. Musielibyście widzieć kobietę, jak szła leśną ścieżką z rękoma w kieszeniach kopiąc po drodze szyszki. Zapewne nie spodziewała się, że po nią wrócimy…

Życie jest śmiechu warte. Szczególnie, gdy zderza się z głupotą.  „Głupich nigdzie na świecie nie brak, a szczególnie w tym kraju!” (ten sam autor, kolejna ukochana powieść). Uwielbiam tę głupotę, która ośmiesza samą siebie. I sama najczęściej właśnie z głupoty robię z siebie pajaca. Wspominałam Wam, jak o mało nie udusiłam się, oplatując sobie uwiąz na szyi? Kuba werkował kopyta Małej, ja znudzona stałam trzymając ją na uwiązie. Gadałam, ziewałam, przebierałam nogami. Trzymanym uwiązem kręciłam jak lassem, biczowałam się końcówką, wiązałam Małej na uszach. Aż w napadzie całkowitego zaćmienia umysłu założyłam sobie pętlę na szyję. W tym momencie Mała odstawiła nogę, Kuba huknął i stuknął ją karcąco, a przestraszony koń uskoczył razem ze mną – wisielcem u pyska. No, przymroczyło mnie. Kubę zatkało. Nawet nie miał siły na mnie krzyczeć. Stał osłupiały, gdy wyplątywałam się z wnyków, rzucił pilnik i nożyk, usiadł na schodach stajni i powiedział cicho: „Kiepsko zainwestowałem. Podobno inteligencję dzieci dziedziczą po matce…”

I żeby nie było – nie żałuję, że Staś odziedziczył inteligencję po mnie. Z ojcem też by nie miał łatwo. Jemu inteligencję zabija nie bezmyślność (jak u mnie i mamy) lecz brawura. Kto normalny szarżuje na ogiera własną wątłą klatą? Kto zastawia pędzącemu koniowi drogę własnym ciałem? Kto wisi na końcu lonży i nie puszcza jej w napadzie uporu, gdy koń wlekąc go po ziemi ściąga mu bryczesy i bokserki? Kto odczula młodego konia klepiąc go po zadzie podczas serii baranków? Kto daje po sobie przejechać bryczką, tylko dlatego, że nie chce się poddać i zapierając się nogami wisi u dyszla w nadziei, że zatrzyma konia? A propos zatrzymywania bryczki. Kiedyś pojechaliśmy sobie bryczką na wycieczkę we trójkę – ja, Kuba i Wojtek. Wesoło było, a ponieważ urządziliśmy sobie drobny piknik z napojami wyskokowymi na bryczce, to po jakimś czasie musieliśmy stanąć na polance, bo chłopaki mają albo mniej pojemne pęcherze od kobiet, albo po prostu fakt, że są tak doskonale skanalizowani ułatwia im decyzję o sikaniu w plenerze. Kuba z Wojtkiem stanęli obok siebie na poboczu, pilnując by nie nalać na własne buty, a ja rozglądałam się za grzybami. Tymczasem Mała wykorzystała okazję – nawróciła i ruszyła do domu bez nas. Gdyby nie szybka reakcja Kuby to pewnie wracalibyśmy kilka kilosów na piechotę.  Jestem mu wdzięczna, że złapał konia, ale posikałam się ze śmiechu, gdy podleciał do Małęj nie zapinając spodni i złapał za pysk stojąc goły i wesoły na drodze. Ponieważ trochę się buntowała, to pochować kanalizację, podciągnąć bokserki i zapiąć mu dżinsy musiałam ja – obie ręce miał zajęte. Wiadomo, że trochę sobie tak postał nago walcząc z koniem, zanim ogarnęłam się na tyle, by mu pomóc. Wojtek tym bardziej nie śpieszył się z pomocą.

Nowych porcji na kontynuację serii mi nie zabraknie. Nie wiem, czy to kwestia braku inteligencji czy po prostu beztroskim i wesołym ludziom los sam zapewnia rozrywkę. Jak by nie było – seria „Śmiechu warte” ma gwarancję dożywotniej obecności na tym blogu. Ekipa stajenna Wam to zapewnia!

Fot. Kuba Lipczyński # Czubajka

 

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Jak włączyć wsteczny bieg?

DSC_9882

Cofanie konia to sztuka. Należy zrozumieć, że ze strony konia to akt uległości. Pole widzenia konia jest b. szerokie, maksymalne widzenie dwuoczne to kąt ok. 355st. Pełnego okręgu koń nie widzi, nawet zmieniając ustawienie łba. Ślepe pole to m.in. szeroki pas, znajdujący się tuż za jego zadem. Jako zwierzę roślinożerne, ofiara drapieżników, koń czuje się b. niepewnie poruszając się w stronę, której nie widzi. W naturze raczej wykona zwrot lub piruet niż zacznie się cofać. Ciężko jest zmusić do cofania konie niepokorne,  niepodporządkowane  człowiekowi, konie dominujące i zajmujące w stadzie wysoką pozycję. Aby koń poprawnie cofnął się na Twoją komendę musi Ci ufać i akceptować Twoją rolę lidera. W przeciwnym razie zbuntuje się i doprowadzisz do sytuacji, której trzeba zawsze unikać – próby sił. Nasza stara, siwa Czarka ma charyzmę i niekwestionowany autorytet. Nigdy, ale to nigdy nie cofnęła się poprawnie na polecenie jeźdźca. Jest stara, doświadczona, mądra. Akceptuje ludzi, ale podkreśla swój autorytet, gdy tylko może. Tak naprawdę nikt się nigdy poważnie za naukę nie wziął w myśl zasady, że nie ma co uczyć starego konia nowych sztuczek. Próby cofnięcia Czary zawsze kończą się stawaniem dęba. Kiedyś Kuba robił z nią na paradach pokazy takich lewad, dumny ze swojego rumaka, a osiągał to używając pomocy stosowanych do cofania. Do dziś lewadę na Czarze najlepiej wykonać próbując ją cofnąć.

Cofanie to element końskiej gimnastyki – poprawia zebranie, podstawia zad, rozluźnia potylicę konia. Może też być ćwiczeniem posłuszeństwa. Cofający się koń porusza się dwutaktowo, odrywając od ziemi pary kończyn po przekątnej – lewa przednia+lewa tylna itd. Zupełnie tak samo jak w kłusie, choć oczywiście tempo jest wolne, spacerowe. No i nie ma fazy zawieszenia. Kopyta powinny odrywać się od ziemi wyraźnie i wysoko, ustawiać w linii prostej, a stawy biodrowo-kolanowe tylnych nóg powinny się mocno uginać i podstawiać pod kłodę (koński tułów).

Na początek należy wymagać choćby nieznacznego ruchu w tył. Mama, mój trener, kazała mi dawać pomoce do cofania, po czym odpuszczać i klepać konia, nawet gdy tylko nieznacznie zabujał się w tył. Ważne, że nie napierał na wędzidło, nie próbował iść w przód i nie buntował się np. lewadami. Gdy koń pojął wreszcie, czego od niego wymagam, chwaliłam go po zrobieniu jednego kroku. Przy młodych koniach, mama kazała mi na tym etapie kończyć ćwiczenie, poklepać, rozstępować i odstawić do stajni. Następnego dnia wymagałam już 3-4 kroków, które zazwyczaj przychodziły nam z łatwością. Po kilkudniowym szkoleniu koń cofał pode mną na określony dłuższy odcinek, a nawet wchodził tyłem w ustawiony przez mamę wąski korytarz. Jak we wszystkich szkoleniach Mamy, nigdy się nie spieszyłyśmy, nie wymagałyśmy nic na teraz-natychmiast, a i tak w krótkim czasie udawało się osiągnąć cel, który zapadał w końską pamięć na zawsze. Ta zasada „koń ma na wszystko czas” to najlepsza metoda szkolenia konia, jaką znam. Bez stresu, bez nerwów, bez wymuszania – przekonanie konia, że sam chce to zrobić, bo mi na tym zależy i będę z niego zadowolona.

Jak cofać? Podam Wam opis czynności dokonywanych z siodła, bo tak najczęściej wykonujecie to ćwiczenie. Mało kto cofa konia z ziemi.

1. Poprawną paradą ustawiacie konia na linii prostej, zamkniętego w trzech pomocach.

2. Działacie krzyżem i łydkami, tak jak do ruszenia. Opis działania krzyża i łydek jest tu: działanie identyczne, jak w paradzie.

3. Wodze napięte, ale nie cofnięte, nie naciągnięte. Najczęstszy błąd – cofający jeździec ciągnie wodze, jakby chciał nimi przesunąć konia w tył. Tak się tego nie robi! Wodze ograniczają ruch w przód i gdy koń próbuje napierać na wędzidło, wtedy wodza działa wstrzymująco. Po kilku lekcjach wodze już tylko przytrzymują konia. Nie szarp pyska koniowi, tylko postaw mu w wyobraźni mur przed łbem i nie daj na niego wleźć. Mur stoi w miejscu, nie idzie na Was, więc nie ciągnij wodzy w tył.

4. Gdy koń zareaguje i ruszy w tył, wodze są już lekkie, trzymają kontakt z pyskiem i nic więcej.

Jeśli Wam to nie wychodzi i Wasz koń w ogóle nie kuma bazy to można skorzystać z pomocy drugiej osoby. Niech stanie przed koniem i delikatnie naciska na jego nos. Koń powinien zrozumieć o co chodzi. Pomocnik może też dotknąć batem przedniej nogi konia. Koń ją odruchowo podniesie. Łatwizna. A jak już raz zrozumie o co chodzi, to cel osiągnięty.

Życzę powodzenia we włączaniu biegu wstecznego na Waszych wierzchowcach. I nie zapominajcie ich chwalić za poprawnie wykonane ćwiczenie!

DSC_8142

Fot. Kuba Lipczyński # Mała w bryczce + bonus – zad Małej na naszym ślubie. Pomysł pozy był mój – chciałam, żeby było widać, jaki miała bukiet w ogonie. Dopiero gdy zobaczyłam efekt, zrozumiałam jak humorystyczne jest ujęcie od d…. strony :)

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Pij mleko – będziesz wielki!

533642_49752293

Jak wszystkie ssaki, małe źrebięta piją mleko matek. Czy wiecie, jakim eliksirem zdrowia jest mleko klaczy? I nie mówię tu tylko o dobroczynnym wpływie na oseska!

Klacz ma wymię z dwoma gruczołami mlekowymi. Krowa ma ich aż cztery, a owca i koza, tak jak klacz – parę. Wymiona zbudowane są z tkanki gruczołowej (to w niej wytwarzane jest mleczko), tkanki łącznej (ona podtrzymuje wszystko na miejscu) oraz przewodów, które zakończone są tzw. strzykami. Tak dla jasności –  napisałam, że klacz ma dwa gruczoły mlekowe – tak naprawdę wymię (czyli gruczoł mlekowy) podzielone jest na dwie połówki, z których każda ma jeden sutek z brodawką sutkową. Oddzielone są bruzdą. W tej bruździe często zbiera się brud sklejony potem lub mlekiem. Właściciel klaczy musi pamiętać, by przemywać jej wymiona i dbać o ich higienę. Nawet u klaczy, które nigdy nie karmiły. Często pokazuję obozowiczom, jaki brud gromadzi się w tej bruździe. Nasze klacze be problemu dają dotykać swoje wymiona, choć pewnie niekoniecznie to lubią.

Źrebna klacz zaczyna produkować mleczko około miesiąca przed planowanym porodem. Rusza cała maszyneria i produkcja idzie pełną parą. Jakieś 8-10 dni przed wyźrebieniem mleko pojawia się już w sutkach i można sprawdzić to próbą udoju. Ta wydzielina jest b. bogata w immunoglobiny, stanowi cenny składnik pierwszych łyczków oseska. Pierwsze mleko klaczy pojawiające się tuż po porodzie to tzw. siara. Siara w odróżnieniu od mleka, ma więcej tłuszczu i białka, a mniej laktozy. Jest bogata w potas, fosfor, immunoglobinę, która wspiera układ odpornościowy źrebaczka, a także składniki, które pomagają źrebięciu oddać tzw. smółkę, czyli pierwszy kał, który zaczął gromadzić się w jelitach źrebaka jeszcze w życiu płodowym. Smółka zawiera wody płodowe, maź płodową, nabłonek, a nawet sierść. Wydalenie smółki jest kluczowe dla życia źrebaka. Jeśli nie odda jej do drugiej doby życia to po prostu zdechnie. Dlatego siara jest tak ważna. Poza tym źrebię rodzi się praktycznie zupełnie  nieodporne na zarazki i wirusy. Budowa łożyska klaczy uniemożliwia przekazywanie ciał odpornościowych krwiobiegiem matki i dopiero siara uzupełnia braki u malucha. Zdrowy źrebaczek zaczyna szukać sutka i pić siarę do ok. 2 godzin po porodzie. Już trzy minuty po narodzinach źrebak unosi główkę, po godzinie już stoi na słabych nóżkach. Zwykle potrzebuje kilku prób, ale podnosi się dość szybko. W naturalnym środowisku miało to kluczowe znaczenie – matka z dzieckiem powinna szybko oddalić się z miejsca porodu zanim zapach przyciągnie drapieżniki. Źrebięta powinny pić mleko mamusi około pół roku. Po tym czasie można je odstawić od matki, co zahamuje laktację klaczy i wysuszy jej wymię. Taki odstawiony półroczniak to odsadek. Teoretycznie jak długo źrebię ssie, tak długo klacz utrzymuje laktację. Z braku miejsca w stajni zostawialiśmy nasze źrebaki z matkami w boksach i dochodziło do takich sytuacji, że stary koń, który już normalnie zajadał owies, siano i pasł się na pastwisku, nadal ssał cyca. Carewicz wracał z jazdy, czekał aż zdejmie się mu siodło i meldował się u cycka Czubajki jeszcze jako ponad trzylatek! Tak długa laktacja odbija się na kondycji klaczy – produkcja mleka ją osłabia, nie powinno się pozwalać na takie ekscesy.

Wiedzieliście, że mleko klaczy jest bardzo zbliżone swoim składem i właściwościami do mleka kobiecego? Mleko krowie, owcze czy kozie nie ma nawet startu do ludzkiego i dlatego też to właśnie kobyle mleczko jest używane jako jeden ze składników mieszanek dla niemowląt. Mój Stasiu urodził się w tym samym miesiącu co Raptus i Tajga, mogłabym z powodzeniem butelkować mleczko haflingerek. Potrzeby nie było:)

Mleko klaczy jest bardzo wartościowym napojem leczniczym. Można je z powodzeniem stosować w profilaktyce chorób serca, układu krążenia, marskości wątroby, wrzodach żołądka, chorobach płuc i oskrzeli. Gdybym regularnie strzelała sobie szota z kobylego mleka, to może do dziś miałabym swój woreczek żółciowy. Nawet gruźlicę leczono mlekiem klaczy i to jeszcze na początku XX w. Takie mleczko jest bogate w wapń, witaminy, żelazo. Pomaga więc walczyć z anemią (żelazo), osteoporozą (mleko klaczy przyspiesza i ułatwia przyswajanie wapnia), astmą atopową (eliminuje i chroni przed czynnikami alergizującymi). Może być też przydatne w detoksyzacji organizmu np. po szczepieniu lub antybiotykoterapii. Potwierdzono również, że wywołuje ono martwice niektórych komórek nowotworowych, dlatego powinno być przyjmowane po chemio- i radioterapiach. No nic, tylko pić ten eliksir zdrowia i długowieczności! Chińczycy pili go już 4000 lat temu, starożytni Rzymianie, Grecy i Egipcjanie również.

Kto się brzydzi pić kobyle mleko ten może sobie zafundować granulat mleczny lub łykać kapsułki. Serio! Mleko można też stosować na skórę – np. Kleopatra regularnie zażywała kąpieli w mleku, Poppea Sabina (żona Nerona) taplała się w mleku oślic (zbliżonym). Kobyle mleko przyspiesza gojenie się ran i chroni skórę przed szkodliwymi bakteriami, wirusami i grzybami. Jest składnikiem wielu kosmetyków do pielęgnacji czy leczenia skóry.

Koczownicze ludy Azji (mongołowie, tatarzy, kirgisi) do dzisiaj piją mleko klaczy. Robią z niego tzw. kumys, musujący, kwaskowaty alkoholowy napój  mleczny. Powstaje on w wyniku fermentacji cukru mlecznego i zawiera 1-3% alkoholu. Do nieprzytomności się tym nie schlejesz  (wiecie że nasz kefir tez ma jakieś 0,5% alko?). Kumys mogą pić nawet muzułmanie bez strachu, że złamią prawa Koranu.

Kobyle mleko to istny eliksir zdrowia i urody. Smaczne też jest, próbowałam – słodziutkie i delikatne. Polecam – na zdrowie! :)

DSC_5783

Fot. Kuba Lipczyński # Literatka z mamusią Lufką

Autor: Ania Kategoria: NATURAL

Hackamore – co to właściwie jest i po co?

DSC_5313

Są różne rodzaje kiełznania konia. Każdy zna wędzidło, większość poznała ich różne typy (do tego jeszcze wrócę), a czy znacie i widzieliście hackamore?

Hackamore to kiełzno specjalne, bezwędzidłowe.

Cechą specyficzną takiego ogłowia jest brak wędzidła. Hackamore nie działa na dolną szczękę, tak jak to ma miejsce w każdym kiełźnie wędzidłowym: zwykłym, munsztuku czy nawet pelhamie. Hackamore działa na kość nosową, a także pośrednio na potylicę. Stosuje się je głównie w skokach i jeździe westernowej, a ma na celu ochronę pyska konia. Nie jest jednak tak, że skoro nie wali konia po dolnej szczęce, to jest łagodniejsze czy bardziej humanitarne i naturalne. Jak każde kiełzno specjalne hackamore powinno być używane tylko przez zaawansowanych jeźdźców o delikatnej ręce i dobrym wyczuciu. Jeśli będzie posługiwał się nim jeździec o słabym dosiadzie i równowadze, bez niezbędnego wyczucia i czułej ręki może koniowi wyrządzić ogromną krzywdę. To zresztą zasada, która tyczy się wszelkiej współpracy z koniem. Spójrzcie, jak dokładnie wygląda kość nosowa, na której leży hackamore:

kość-nosowa

Za ostre działanie hackamore podobno może ją nawet złamać! nie wiem, na ile jest to jeździecki mit, a ile w tym prawdy, ale kontemplując powyższy obrazek jestem w stanie w takie złamanie uwierzyć. W naszej stajni nie stosuje się takiego kiełznania. Powód jest prosty – lepiej, by nasi początkujący jeźdźcy otępili pysk konia niż zrobili mu poważną krzywdę. Mama, mój jeździecki idol i przewodnik zawsze mi mówiła, że każdy patent specjalny to brzytwa w rękach małpy. Takim ustrojstwem jak hackamore może posługiwać się tylko ten, kto wie jak to robić właściwie.

Widziałam na lokalnych zawodach skokowych konia na hackamore. Skakał jak piłka, z pięknym baskilem, a łeb nosił prawidłowo i lekko. Wierzę w hackamore. Sama nigdy nie stosowałam. Czy jest na sali ktoś, kto jeździł na hackamore i może mi dodać odwagi?

Fot. Kuba Lipczyński # Arkana

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

«< 11 12 13 14 15 >»
Trotter - obozy jeździeckie

Kategorie

  • ARTYKUŁY
  • Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI
  • NATURAL
  • TEORIA vs. PRAKTYKA
  • Z MOJEGO ŻYCIA
  • Te znane konie
  • Ci znani ludzie

Ostatnie wpisy

  • Ostatnie miejsca na obozy jeździeckie TROTTER
  • Proces uczenia się – jak koń przyswaja wiedzę? ODCINEK 4 – WARUNKOWANIE
  • Kurs ODKRYJ TAJEMNICE KONI I USŁYSZ CO CHCE POWIEDZIEĆ KOŃ
  • Obtarcia na końskiej skórze – to Twoja wina! Jak zapobiegać i leczyć?
  • Dlaczego koń Cię nie słucha? Bo Ty nie słuchasz jego!

Najpopularniejsze wpisy

  • Kocham konie, ale wciąż się boję – jak radzić sobie z paraliżującym strachem?
    24 comments
  • Znów księżniczka Anna spadła z konia czyli krótki poradnik spadania
    19 comments
  • Jak Ania galopu uczy
    19 comments

Archiwa

  • maj 2018
  • listopad 2017
  • wrzesień 2017
  • sierpień 2017
  • maj 2017
  • kwiecień 2017
  • marzec 2017
  • styczeń 2017
  • grudzień 2016
  • listopad 2016
  • październik 2016
  • wrzesień 2016
  • sierpień 2016
  • czerwiec 2016
  • maj 2016
  • kwiecień 2016
  • marzec 2016
  • luty 2016
  • grudzień 2015
  • wrzesień 2015
  • sierpień 2015
  • maj 2015
  • kwiecień 2015
  • marzec 2015
  • luty 2015
  • styczeń 2015
  • grudzień 2014
  • listopad 2014
  • wrzesień 2014
  • maj 2014
  • kwiecień 2014
  • marzec 2014
  • luty 2014
  • styczeń 2014
  • grudzień 2013
  • listopad 2013
  • październik 2013
  • wrzesień 2013
  • sierpień 2013
  • lipiec 2013

Polecane strony

Możesz mnie znaleźć też tu:

  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
© Czubajka 2025