Kontrowersyjnie – uwaga na fundacje!
W bieżącym, październikowym numerze „Koni i Rumaków” ukazał się mój artykuł „Kontrowersyjnie – uwaga na fundacje”. Zdecydowałam się jednocześnie umieścić go na blogu, gdyż nieświadomie popełniłam błąd, który godzi w dobre imię Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Sprostowanie (zmieszczone obecnie pod tekstem) ukaże się w kolejnym numerze magazynu. Chciałabym jednak już dziś mieć okazję przeprosić przedstawicieli TOZ-u, którzy zareagowali niezwłocznie i wyrazili chęć pomocy w wyjaśnieniu losu zwierząt. Do moich czytelników – nie widzę już powodu ukrywać sprawy, a wręcz przeciwnie – zachęcona wsparciem i pomocą TOZ-u nie obawiam się ujawniać nazw, nazwisk, szczegółów sprawy w nadziei, że los koni uda się ustalić i potwierdzić. Na wszelkie pytania odpowiem mailowo lub (jeśli nie uznam tego za niekorzystne dla naszej stajni) w komentarzach.
W każdej stajni prędzej czy później pojawia się problem trzymania zwierząt starych, schorowanych, niezdolnych do dalszej pracy. Różnie się go rozwiązuje i ja nie zamierzam poruszać kwestii sumienia osób, które nie dbają o dalszy los swoich zwierząt sprzedając je czy oddając w niesprawdzone ręce. Temat zbyt rozległy, bym odważyła się wkładać kij i mącić wodę. Kiedyś pracownik stada ogierów, w którym na szkoleniu przebywał nasz wałach powiedział mi: „Z sentymentami to można zostać bankrutem”. Wierzę. Ja jednak wolę spać spokojnie z moimi sentymentami i pustym portfelem niż przehandlować skórę i kości zasłużonego druha. Dlatego żadne z naszych zwierząt nie zostało świadomie oddane na rzeź czy w nieodpowiednie ręce. I choć finansowo obciąża nas znacznie fakt trzymania zwierząt, które nie są w stanie na swoje utrzymanie zarabiać, to nigdy nie szukaliśmy łatwych rozwiązań takiej sytuacji. Jak można pozbyć się konia, który całe życie pracował w rekreacji i służył nam swoim zdrowiem, pracą, pomocą? To przecież członek rodziny, większość naszych koni jest u nas od źrebaka. Budowały naszą rekreację razem z nami, to ich kopytami wydeptaliśmy nasze ścieżki i jak po kilkunastu latach pracy moglibyśmy bez wyrzutów sumienia zafundować im cierpienie i ból? Jedna z naszych emerytek choć siwa, głucha i ślepa nadal pasie się i wygrzewa stare kości w promieniach słońca, którego może już nie oglądać kolejnego dnia. Ale do dziś pamiętam, że to na jej grzbiecie uczyłam się anglezować i nie wyobrażam sobie rozstania z nią tylko dlatego, że jest stara. Ja też kiedyś będę. I starość tę chciałabym spędzić w znanym mi otoczeniu, wśród życzliwej rodziny i przyjaciół.
Nie zmienia to jednak faktu, że czasem problem utrzymania konia przerasta możliwości właściciela. Może się tak zdarzyć, gdy zwierzę wymaga stałego podawania kosztownych leków czy sytuacja finansowa właściciela zmieniła się drastycznie i wymaga natychmiastowego działania. Ten, kto żyje sentymentami poszuka wówczas innego rozwiązania niż rzeźnicki hak. Tak też zdarzyło się nam.
Trzy lata temu u jednej z naszych klaczy rozwinęła się choroba płuc. Mimo podjętego leczenia (w które włożyliśmy nie tylko znaczne środki finansowe, ale i duży zapał, ściągając weterynarza z niemieckiej kliniki) dychawica rozwijała się i pogłębiała. Lekarz opiekujący się kobyłką zapewnił nas, że koń nie cierpi, ale nawet okresowe poprawy jego stanu nie pozwalają jednak włączać go w pracę. Klacz pracowała u nas w zaprzęgu w parze i w pojedynkę, była masywna i ciężka. Co zrobić? Na rzeź nie oddasz, choć sporo waży i można by np. zwrócić sobie w ten sposób koszty leczenia. Takie rozwiązanie w ciągu ponad dwudziestu lat funkcjonowania naszej stajni nigdy nie miało miejsca. Sprzedać klaczy też nie możemy, bo komu potrzebny tak duży koń jako kosiarka do trawy? Potencjalny nabywca mógłby albo sprzedać konia dalej w cenie rzeźnej, albo nie zważając na chorobę wykorzystywać w pracy aż do całkowitego wyczerpania zwierzęcia. Klacz więc pozostawała w naszej stajni spędzając całe dnie na pastwiskach (bo to najlepiej służyło jej astmatycznym napadom kaszlu), karmiona moczonym owsem i sianokiszonką. I tak by pewnie nadal było, gdyby dziewczyna z naszej szkółki jeździeckiej nie skontaktowała się ze stowarzyszeniem Straży Ochrony Zwierząt. W dobrej wierze oczywiście. Zadowolona zameldowała nam, że znalazła miejsce dla naszej kobyłki w fundacji na terenie sąsiedniej gminy. Fundacja ze swej strony zobowiązała się konia odebrać, kontynuować leczenie i zapewniła nas, że koń absolutnie do żadnej pracy wykorzystywany nie będzie, a gdy pojawi się cierpienie zostanie w humanitarny sposób uśmierzone. Pamiętam, jak rozważaliśmy to w domu, dyskutując głośno przy kuchennym stole. Przedstawicielka SOZ-u w naszej obecności podpisywała dokumenty, świadczące o tym, że zrzekamy się praw do konia na rzecz SOZ, a ten z kolei powierza go opiece fundacji, nadal pozostając właścicielem zwierzęcia. Właściciel fundacji zapewniał, że konia będzie można odwiedzać, a wszelkie zmiany w jego stanie będą raportowane do SOZ, z którym możemy się kontaktować. Klacz wyjechała. Kilka tygodni później skontaktowaliśmy się z SOZ-em, przedstawiciele udzielili nam wyczerpujących informacji, zachęcając do odwiedzenia fundacji. Wybraliśmy się prawie całą rodziną w odwiedziny do naszej kobyłki. Wróciliśmy zachwyceni – klacz była w dobrej kondycji, pastwiskowana całą dobę. Boki chodziły jej równo, właściciel fundacji śmiał się, że to przecież zdrowy koń! Miły i pomocny, pokazał nam pastwiska pozostające do dyspozycji stada, które swą liczebnością zadziwiło nas i zaskoczyło. Właściciel z rozczuleniem pokazywał zwierzęta, opowiadając jak to uratował je od haka. Zapytał nas nawet, czy nie mamy więcej koni do oddania. Pamiętam, że wzbudził moje zaufanie, choć mama była zdziwiona pytaniem o kolejnego konia. Mimo wszystko byliśmy optymistycznie nastawieni i cieszyliśmy się, że udało się znaleźć takie miejsce dla naszej klaczy. Po powrocie do domu rozważaliśmy, jak wielka miłość do koni musi powodować tym człowiekiem, skoro poświęca im tyle czasu, pracy, pieniędzy. Zapewnił nas przecież, że finansuje utrzymanie stada z własnej kieszeni! Na własne jednak oczy widzieliśmy konie, które były zadowolone i dobrze odżywione. Kilka słabszych przebywało w niewielkiej stajni, cała reszta zażywała zgodnego z ich naturą życia na otwartej przestrzeni. Żadnej pracy nikt od nich nie wymagał, były zadbane i ufne. Fundacja, polecona przecież przez SOZ i obejrzana przez nas na własne oczy wzbudzała zaufanie. Zdecydowaliśmy się więc przekazać kolejnego konia – 7 letniego wałacha z bardzo dobrym pochodzeniem, który po zdiagnozowanym zwyrodnieniu kręgosłupa od dwóch lat przebywał u nas na etacie maskotki i kosiarki do trawy. Koń był piękny, ale nie można go było dosiadać, więc pozbawieni możliwości innych manewrów (kto kupiłby od nas konia, na którym nie można jeździć? Jak uśpić zwierzę, które nie cierpi?) trzymaliśmy go jako ozdobę. Zadzwoniliśmy do właściciela fundacji. Odebrał konia następnego dnia, co oczywiste przekazaliśmy go za darmo, kwitując transakcję podpisem na świstku papieru. Po kilku tygodniach kolejna wizyta w fundacji – oba nasze konie zadowolone, pięknie wyglądające, a całe stado fundacji jeszcze większe niż poprzednio. Czas płynął, nie interesowaliśmy się dłużej losem koni, pewni, że zadba o nie nowy właściciel – w praktyce właściciel fundacji, teoretycznie i według podpisanej umowy SOZ. Rok później przy okazji podróży w te okolice zdecydowaliśmy się zboczyć z trasy i odwiedzić nasze konie. Na miejscu nie zastaliśmy właściciela, koni nie było widać żadnych. Zapytany o szczegóły sąsiad zdziwił się: „No jak to? Ten facet konie sprzedał przed zimą i wyjechał. Pani, ja nie wiem jak go szukać”. Nie chcieliśmy szukać jego, pal go sześć. Szukaliśmy naszych koni. Jak to sprzedał konie? Komu, gdzie? „A do rzeźni poszły, pani, do Włocha. Wiem, bo znajomy kupił całą stawkę”. Znaleźliśmy znajomego. W nic się nie chciał mieszać, powiedział, że nic nie potwierdzi, a jeśli trzeba to się zaprze nawet w sądzie, że on żadnych koni nie widział. Mama zapewniła, że żadnych konsekwencji nie będziemy wyciągać, niech tylko potwierdzi, czy taka klacz i wałach u niego były. Miał handlarz jednak miękkie serce – potwierdził, opisał dokładnie imiona z paszportów, rasę, umaszczenie. Klacz zapamiętał, bo ciężka była, sporo ważyła i zarobek na niej dobry był. Wałach też wrył mu się w pamięć, bo przy załadunku do przyczepy sponiewierał ich ostro i uciekł. Kilkanaście kilometrów go gonili, cały dzień zmarnowali, a koń przy ładowaniu do bukmanki poranił i siebie i ich. Dodał, że na obu zarobił, ale jak będzie trzeba to własne dzieci przysięgnie, że nie widział, nie zna, nieprawda. Bo co on winien? Konie kupił z paszportami, skąd miał wiedzieć, że to fundacja jakaś była. A po co fundacja? Ludziom się we łbach poprzewracało. Sprawę zgłosiliśmy przedstawicielce SOZ-u, która odbierała klacz i podpisywała dokumenty oddające konia pod opiekę fundacji. Zaskoczenie, niedowierzanie. On nie mógł konia sprzedać, bo koń nie był jego własnością! Mógł go oddać powrotem, skoro nie było go stać na dalsze utrzymanie, ale w podpisanej umowie zobowiązał się, że koń jako własność SOZ podlega tylko i wyłącznie ich decyzjom. Sprawę zbadali tylko telefonicznie. Poinformowali nas kilka godzin później, że koń nie został sprzedany, a jedynie przeniesiony do innej stajni, całkiem przypadkowo znajdującej się w odległości ponad 400km od nas. Co o tym myśleć? Może tak było? W głębi ducha chcieliśmy w to wierzyć. Kolejna wizyta u handlarza i jego zapewnienia: „Klacz i wałach o takim imieniu, tej maści, tej rasy zostały przeze mnie odkupione, sprzedałem obydwa do rzeźni i możecie sobie podarować wycieczki 400km, bo ja Wam mówię, jak było. Żal mi Was, to Wam prawdę powiem. Oba konie pamiętam (podał nam zresztą cechy szczególne, które ponad wszelką wątpliwość dowodziły, że żadnej pomyłki tu nie ma), ale problemów nie chcę i jak trzeba będzie to się zadnimi nogami nawet w sądzie zaprę i przysięgnę, że nie wiem o co chodzi”. Telefony do SOZ-u pozostały bez odzewu. Nikt nie pofatygował się sprawdzić i potwierdzić, że konie, będące przecież formalnie własnością SOZ nadal żyją i mają się dobrze. Przedstawicielka SOZ nie słuchała naszych zapewnień i nie zamierzała kontynuować tematu. Do dziś los koni jest dla nich nieznany – ze swej strony po prostu przyjęli zapewnienie, że zostały przeniesione i więcej nie interesują się tą kwestią. My, przecież już nie właściciele zwierząt, zrobić nie możemy nic.
Teraz już zrozumieliśmy, że liczne stado odbieranych od ludzi za darmo koni było po prostu od początku przeznaczone na sprzedaż przed zimą. To właśnie dlatego właściciel fundacji pytał nas o kolejne konie do oddania, polecał pytać wśród znajomych koniarzy. Wyłudzał konie za darmo opowiadając rozczulające historie o wielkiej miłości i szacunku do tych wspaniałych zwierząt, a jego plan i tak przeznaczał je na rzeź. Wierzę, że ładnie sobie dorobił na sprzedaży tak licznego stada. Mam tylko nadzieję, że pieniądze te staną mu kiedyś ością w gardle.
Poruszając tę sprawę nie zamierzam oczerniać fundacji, zajmujących się ratowaniem koni. Przeciwnie – nadal w nie wierzę i wspieram w miarę moich możliwości. Chcę tylko przestrzec tych, którzy swoje konie oddają w dobrej wierze licząc na to, że zapewniają im w ten sposób godne i spokojne życie. My zaufaliśmy poważnej instytucji – Straży Ochrony Zwierząt i polecanej przez nich pseudofundacji. W tej sprawie z pewnością popełniliśmy kilka błędów, które nie wynikały ze złej woli, a jedynie braku doświadczenia, naszej wiary w ludzi i nieświadomości. Dlatego też o tym piszę – by przestrzec innych. Sprawdźcie dobrze, zbadajcie dokładnie, upewnijcie się! Nie wierzcie na słowo i gorące zapewnienia miłośników koni. Świat jest pełen oszustów i cwaniaków, a na Waszej naiwności ktoś może budować swój zysk kosztem cierpienia koni, które zobowiązał się chronić. Wiem, że funkcjonuje w Polsce kilka sprawdzonych, rzetelnych fundacji zajmujących się ratowaniem koni z powołania i prawdziwej bezinteresownej miłości do tych szlachetnych zwierząt. Jeśli będzie to konieczne, a innego wyjścia nie znajdę, to tak – oddam konia do fundacji. Ale tym razem dokładnie i wnikliwie sprawdzę, czy można jej ufać.
Jedynie informacyjnie zaznaczam, że choć nie podałam żadnych nazwisk czy szczegółów sprawy, które godzą w imię jakichkolwiek związanych ze sprawą osób, to jestem gotowa dowieść prawdziwości swoich słów nawet w sądzie powołując się na posiadane dokumenty i zeznania osób zaangażowanych w sprawę. Podkreślam, że wszystko co tu opisałam miało miejsce w niezmienionych w istotny sposób okolicznościach. Moim celem nie jest wywołanie sensacji czy rozpętanie skandalu na wielką skalę, ale uczulenie właścicieli koni, którym los ich zwierząt nie jest obojętny, na podłość i podstępność oszustów, podających się za miłośników koni. Jeśli jednak ktokolwiek zechce historię tę negować lub tuszować to i ja i moja rodzina z całą mocą zaangażuje się w obronę naszego prawa do mówienia na głos o niezaprzeczalnej krzywdzie, którą nam wyrządzono. Los koni pozostaje dla nas wyrzutem sumienia, ale stał się też nauczką na przyszłość. Dlatego uczulam innych – uwaga na fundacje!
SPROSTOWANIE
W druku ukazał się artykuł, w którym kilkukrotnie pojawiła się nazwa Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami zamiast prawidłowej nazwy stowarzyszenia odpowiedzialnego za całą interwencję czyli Straży Ochrony Zwierząt. Przedstawicielka SOZ w chwili przeprowadzania interwencji dot. naszych koni nie była już członkiem TOZ. Sekretariat Główny TOZ, który skontaktował się ze mną bezpośrednio po ukazaniu się artykułu, udzielił mi wyczerpujących informacji nie tylko wyjaśniając, że nie ponoszą oni żadnej winy i zostali niesłusznie przeze mnie oskarżeni, ale również oferując pomoc w dalszym badaniu losu koni. Jest mi niezmiernie przykro, że uderzyłam w dobre imię organizacji, która żadnego związku ze sprawą nie miała i czuję się w obowiązku przeprosić Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami za ten niesłuszny atak. Jednocześnie gorąco dziękuję przedstawicielom zarówno Oddziału Głównego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, jak i pracownikom oddziału regionalnego, za zaoferowaną pomoc, udzielenie wskazówek co do dalszego postępowania oraz zaangażowanie w badanie losu naszych koni. Podkreślam, że w chwili nawiązania ze mną pierwszego kontaktu, przedstawiciele TOZ przede wszystkim wyrazili chęć ustalenia losu zwierząt, jako najważniejszej dla nich kwestii; sprawę niesłusznego obarczenia ich odpowiedzialnością potraktowali jako zupełnie drugorzędną. Jestem wzruszona ich bezinteresownością, zaangażowaniem w wyjaśnienie krzywdy zwierząt i szybkim działaniem mającym na celu tylko i wyłącznie dobro zwierząt.
Fot. Kasia Sikorska Photography # Linda i Lotna
Moje konie czołowe – krótki przegląd
Praca w stajni rekreacyjnej, położonej nad morzem, najczęściej wiąże się z prowadzeniem wyjazdów grupowych na plażę. Bliskość brzegu morza to największa atrakcja i atut naszej stajni, nic więc dziwnego, że przez całe lato wyjeżdża się z klientami w tereny, a praca na padoku spada na dalszy plan. Do prowadzenia takich wycieczek z klientami potrzebny jest dobry koń czołowy. W ciągu 10 lat miałam ich kilka. Lepsze, gorsze, nie zawsze idealne, ale każdego dobrze pamiętam.
Pierwszego konia czołowego doradziła mi mama. Nie miałam wtedy jeszcze uprawnień instruktorskich, ale wyjazdy już prowadziłam, bo w tych zamierzchłych czasach taka samowolka była dozwolona. Pierwszy sezon przepracowałam razem z Raszdim. Okazał się wspaniałym przyjacielem i beznadziejnym czołowym. Posłuszny, kochany, wierny – i tchórz nad tchórze tchórzem poganiany. O ile w szeregu spisywał się na medal, to jako koń czołowy na okrągło fundował całej grupie nagłe uskoki i wpadanie w krzaki. Wiadomo – jeśli płoszy się pierwszy koń w szeregu, to reszta nie marnuje czasu na analizę, lecz zwiewa razem z nim. Zaskoczeni klienci (przeważnie dzieci) lądują na glebie. Potem ryk, pocieszanie, wycieranie zasmarkanych nosów i możemy ruszać dalej. Stępem. Samym stępem. Z tego też powodu trzeba było zdjąć Raszdiego z tej poważnej funkcji i oddać ją w bardziej opanowane i zrównoważone ręce (kopyta). Dodatkowo, zaczęło mi brakować koni do szeregu – takich grzecznych, bezproblemowych, akurat dla dzieci i słabszych jeźdźców. Raszdi w szeregu idzie jak marzenie, potrzebowałam go jako konia dla klientów, a sama musiałam się przesiąść na konia, którego mniej zaawansowanym klientom strach dawać.
Raszdi i ja – on był jeszcze b. siwy, ja b. blond :)
Kolejna rada mamy – bierz Heńka. Heniuś rzadko był powierzany klientom, bo miał miękki pysk a twarde zasady – szarpiesz=spadasz. Do tego kochał galop, a fakt, że jeździec galopu nie kochał i nie chciał, Heniek ignorował. Był ulubionym koniem Wojtka, który wtedy jeszcze mało jeździł, a terenów nie prowadził w ogóle. Na grzbiet Heńka siadał w jednym celu – ostra dzida! Galop na maksa, trochę szaleństwa i ścigania, a potem powrót do stajni. Henryk był idealny do takich eskapad, szkoda tylko, że potem każdy wyjazd w teren traktował jak wyścigi. Prowadziłam na nim jazdy przez cały sezon i kochałam go za energię, zapał i dobre chęci. Nie okazywał zmęczenia, zniecierpliwienia; do tego był odważny i nigdy, co jest ewenementem, nigdy się pode mną nie spłoszył, nie uskoczył, nie przestraszył, nie odmówił ruchu do przodu. Ideał. W kolejnym roku zaczął już jednak podkreślać swoje problemy z kręgosłupem – zrzucał jeźdźców, buntował się przy wkładaniu siodła. Został wyłączony z pracy. Potrzebowałam nowego czołowego. A szkoda. Do dziś wspominam Heniusia z sentymentem.
Heniek nie lubił pływać
Mama zdecydowała po raz trzeci – bierzesz Czubajkę, moja droga, chcesz czy nie. Nie chciałam. Niesympatyczna, podła i niestabilna. Nie tylko w sensie psychicznym niestabilna, ale też fizycznym. Czubajka chodzi jak eteryczna, zwiewna panieneczka – stawia nogi blisko siebie i zawsze mam wrażenie, że zaraz straci równowagę. Do tego nie dawała mi się ubrać w boksie, zwiewała przede mną na pastwisku, a w terenie bała się własnego cienia i fundowała grupie jeszcze lepsze latanie po krzakach niż Raszdi. Na moje nieszczęście konie dość szybko zorientowały się, że czołowa nie ucieka, a tylko nagle uskakuje i można jej nie naśladować, bo ułamek sekundy potem już stoi w miejscu. Kiedy okazało się, że płochliwa Czubajka nie ciąga za sobą grupy i nie naraża bezpieczeństwa jeźdźców, nie miałam wymówek i musiałam pracować na niej. Jeśli ją w tamtym okresie lubiłam, to chyba za to, że jest taka ładna. W tamtym czasie była miss naszej stajni i prezentowała się najlepiej wśród oślich chudzin jak Raszdi, niezgrabnych krów z łbem jak wiadro (no przecież Nefryt) czy kraczatych Kasztanów. Poza urodą arabki-kuhailanki nie reprezentowała sobą nic, czym mogłaby mi zaimponować. Męka. Najpierw problem, by tę wredną małpę osiodłać. Potem dwie godziny w terenie i naciągnięte wszystkie ścięgna w szyi – uskakiwała nagle i zawsze tak mnie zaskoczyła, że aż mi coś pstrykało w szyi. Nie muszę też dodawać, jak nieprzyjemne jest takie nagłe zaskoczenie – aż mnie zatykało z wrażenia. Płoszyła się zawsze i wszędzie – po tylu terenach dziennie, pokonywaniu tych samych tras zawsze znalazła nowe miejsce, by zaskoczyć mnie nagłym uskokiem. Nie umiałam wytłumaczyć tego racjonalnie – bała się duchów, nienaturalnego (oczywiście wg niej) ułożenia patyków czy szyszek, szmerów, światła i cienia, samej siebie. Wybawieniem była dla mnie możliwość wyjazdu na grzbiecie innego konia. Czasem, gdy Dziadek nie miał zaplanowanych wyjazdów, brałam jego Arbę. Od czasu do czasu siadałam na tego konia, który aktualnie nie był mi potrzebny w szeregu – Raszdi, Nefryt, Hetman. Nieodmiennie jednak musiałam wracać do Czubajki i po jakimś czasie odkryłam, że zaczynam ją lubić. Przyzwyczaiła się do mnie, zaczęła ufać i stała się grzecznym w obsłudze kumplem. Płoszyła się nadal, ale ponieważ przed terenem była tak sympatycznym misiem, który dawał się głaskać i chuchał mi w twarz mechatymi chrapami, wybaczałam jej, że jest rąbnięta. Wkrótce powtórzyła się historia z Raszdim – Czubajka nadawała się w szereg, gdzie nie stresowała się tak, jak na pierwszej pozycji, a poza tym stała się bezpiecznym koniem dla klientów. I w ten swój szereg poszła. A ja już miałam następcę.
Czubajka w wodzie się nie płoszy :)
W tym czasie udało się zrealizować moje wielkie marzenie – odkupiliśmy Esauła ze Stada Ogierów. Był kwintesencją konia czołowego: bardziej przyjacielski i posłuszny niż Raszdi, odważny i energiczny jak Heniek, piękniejszy niż Czubajka (w końcu to jej ojciec). Kochałam go na zabój. Nigdy mnie nie zawiódł, nigdy się nie buntował, szedł jak czołg i dawał poczucie bezpieczeństwa. Problematyczne było tylko to, że był ogierem – nie zawsze miałam możliwość podejść do klienta, który spadł, zgubił palcat, czy po prostu chciał mi dyskretnie zgłosić jakiś problem. Gdy miałam w grupie jakieś dzieci, zazwyczaj brałam Czubajkę. Esauł był towarzyszem w wyjazdach ze znajomymi i przyjaciółmi. Żadnego konia nie kochałam tak, jak jego. Miał wady – był strasznie niewygodny. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, choć Kuba z Wojtkiem twierdzili, że powinnam dostać medal za to, że tyle godzin spędzam w jego siodle. Gdy zaszłam w ciążę mama zdecydowała, że Esauła należy wykastrować, by można było powierzać go klientom. Był już wtedy zaawansowany wiekowo, ale zabieg się udał i mój Sułek mógł wreszcie swobodnie biegać po pastwiskach z resztą stada. Padł nam trzy lata później, a ja znowu zostałam bez konia czołowego, co nie bolało aż tak, jak to, że zostałam bez przyjaciela. Esauł był moją końską miłością, jego strata boli do dziś.
Esauł – wreszcie mój!
Po Esaule, którego wybrałam i wywalczyłam sama, po raz kolejny konia czołowego wybrała mi mama. Dostałam Sukcesję, bo mama nie chciała dawać jej klientom ze względu na jej nadwrażliwość i delikatność. Nie chciałam, broniłam się rękami i nogami. Sukcesję obserwowałam, gdy chodziła pod Wojtkiem – nerwowa, zlana potem, z błyskającymi białkami oczu i trzepiąca łbem jak dziewczynka w „Egzorcyście”. O, dziękuję bardzo. Od czasu do czasu siadałam na Bolka, ale mój kręgosłup zasługuje na lepsze traktowanie; nie spotkałam jeszcze tak niewygodnego konia. I wtedy postanowiłam kupić sobie konia. Kiedyś opiszę Wam, jak walczyłam o karego wałacha, bo wierzyłam, że narodził się po to, by mnie nosić na grzbiecie:) Z moich planów nic nie wyszło, a mama uznała, że w prezencie da mi Sukcesję i temat będzie załatwiony. I tak wylądowałam w siodle Suz i siedzę tam do dzisiaj. Polubiłam ją. I to już pierwszego dnia – za to, że gdy wróciłyśmy z jazdy, była suchutka i spokojna, czym zaskoczyła nawet mamę, bo dotychczas znałyśmy ją jako spoconego nerwuska. Na wytoku chodziła pode mną kilka razy – szybko przestał być potrzebny. Palcata nie używam. Sukcesja szybko nauczyła się mi ufać, i choć jestem pewna, że mnie nie polubiła (bo ona jest taka niesympatyczna i niedotykalska), to z pewnością lubi nosić mnie na grzbiecie. I tak sobie trwamy w tej dziwnej symbiozie, lubiąc i nie lubiąc się nawzajem.
Sukcesja
Nadal marzę o przyjacielu na miarę Esauła. A najlepiej, by skomponowano mi go z miksu moich dotychczasowych czołowych: charakter Raszdiego, energia, odwaga i zapał Heńka, uroda i szybkość Czubajki, wygodne chody Arby, maść i gabaryty Sukcesji i nade wszystko – ta więź, jaką dał mi ze sobą nawiązać syn pustyni – Esauł. I gdzieś tam jest ten koń, a ja jeszcze usiądę na jego grzbiecie. I nie zejdę, dopóki geriatryczny balkonik nie będzie mi przeszkadzał.
Fot. 1. Olga Przyjemska # Esauł
Fot. 2-6 Kuba Lipczyński
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI