Nowy w stajni – jak pomóc mu zintegrować się ze stadem?
Fot. Kasia Sikorska # Chaber i Esauł
Na przestrzeni ponad 20 lat istnienia naszej stajni pojawiało się u nas wiele nowych koni. Niektóre kupowaliśmy, inne przyjmowaliśmy w pensjonat, konie pojawiały się też gościnnie (dzierżawy ogierów, wizyty znajomych, uczestnicy rajdów). Wprowadzanie nowego osobnika do stada, które już się zna i funkcjonuje na swojej przestrzeni to wcale niełatwy temat. Oczywiście można się integracją nie przejmować i po prostu wrzucić nowego na głęboką wodę i prawdopodobnie da sobie radę, bo nie od parady jest koniem właśnie, a skoro wrzucamy go do grupy przedstawicieli jego gatunku, a nie do watahy wilków to powinien się ogarnąć. Tak często jest. Nie uważam jednak, by było to najlepszym rozwiązaniem. Warto zadbać o odpowiednią aklimatyzację nowego konia, bo jeśli coś pójdzie nie tak to konik może przypłacić to zdrowiem fizycznym (dotyczy to także innych członków stada, gdy nowy jest agresywny) lub zdrowiem psychicznym (zaburzenia zachowań socjalnych). U nas nowo przybyłe konie zawsze przechodzą obowiązkowy okres integracji; bezboleśnie adaptują się do nowych warunków i odnajdują w zżytym stadzie. Sam proces jest łatwy, w zależności od konia dosyć szybki i nie przysparza nam żadnych kłopotów, a dodatkowo eliminuje ryzyko powstania innych problemów w przyszłości. Jak wygląda integracja nowicjusza w stajni?
- O nowym nabytku w naszej stajni zawsze staramy się dowiedzieć jak najwięcej. I nie chodzi tu o imię, wiek, płeć. Pytamy, czym był karmiony, czy chorował i na co, czy był podkuwany, kiedy szczepiony i odrobaczany itd. Wiadomo, podstawowa wiedza o nowym nabytku. Ale bardzo ważne jest, by dowiedzieć się także w jakich warunkach koń do tej pory bytował (boks, pastwisko, wybieg itp.), jak wyglądały jego kontakty z innymi końmi, jak radził sobie w stadzie, jakie ma doświadczenie w końskiej społeczności i jak się w niej zachowywał. W ten sposób już na starcie wiemy, czego mniej więcej można się spodziewać: czy koń jest agresywny, dominujący, a może raczej uległy i kłaniający się innym w pas? Czy siedział sobie sam w przydomowej stajence i w związku z tym może mieć problem z budowaniem więzi z innymi przedstawicielami swojego gatunku? A może rządził na dzielni, katował inne konie, ostro trzymał dyscyplinę w swojej grupce i nikt mu nie podskakiwał? Naprawdę warto taki wywiad zebrać przed wprowadzeniem debiutanta do swojej stajni.
- Debiutant trafia u nas do boksu w głównej stajni. Ma z obu boków towarzystwo innych koni; słyszy je, może powąchać ponad górną przegrodą, ale nie może ugryźć czy kopnąć. Widzi konie przechodzące korytarzem, może nawiązywać kontakt werbalny, poznaje pracowników i rytm stajennego życia. Zanim wyjdzie na pastwisko i dołączy do stada spędza kilka dni w boksie i oswaja z nową sytuacją.
- Z boksu koń trafia na lonżownik przed stajnią, gdzie spędza kilka godzin biegając i pozbywając się nadmiarów energii zgromadzonych podczas stania bezczynnie w boksie. To nieduże, ogrodzone kółko, ale koń może się tam wytarzać, pobrykać, a co najważniejsze – ma pełen widok na stajnię, padok, na którym trenują konie, widzi też pastwisko i rejestruje każdy ruch przed stajnią. Konie mogą do niego podchodzić, wąchać i poznawać, a jednocześnie ogrodzenie zapobiega gwałtownym konfrontacjom.
- Zanim nowicjusz dołączy do reszty stada dajemy mu poznać teren w pojedynkę (czasem w towarzystwie konia, którego zna – np. tego, z którym przyjechał, czy tego, który stoi w stajni w boksie obok i z którym nowy już nawiązał jakiś kontakt). Konik ma szansę zwiedzić teren, poczuć się pewnie i bezpiecznie, dowiaduje się, gdzie jest poidło na pastwisku, gdzie znajdzie cień, jak wygląda kubatura wybiegu i w którą stronę zwiewać, by nie nadziać się na ślepy zaułek. Dzięki takiej zapoznawczej wycieczce nowicjusz w kolejnym dniu, gdy dołącza do pasącego się stada, ma już jakąś orientację przestrzenną, co sprawia, że czuje się pewniej.
- Konik trafia do stada i musi sobie radzić. Ułatwiamy mu to wpuszczając go na wybieg razem z koniem, którego już poznał, bo u boku towarzysza zawsze raźniej. Dodatkowo w pierwszych dniach stado trochę okrajamy, zostawiając w boksach niektóre jednostki (mniej tolerancyjne, dominujące, agresywne). Z nimi nowy zapoznaje się następnego dnia.
I wszystko. Cały proces przebiega dość szybko i sprawnie, a dla nas nie jest absolutnie żadnym utrudnieniem czy kłopotem. Nowicjusz ma zredukowany stres związany z przeprowadzką, adaptuje się bezboleśnie i nie frustruje się nową sytuacją więcej niż trzeba. Po wpuszczeniu konia do stada właściwie tylko z czystej ciekawości stoimy kilkanaście minut przy ogrodzeniu i obserwujemy pierwsze kontakty. Jak na dłoni widać wtedy charakter nowego: czy jest uległy, czy nie daje sobie w kaszę dmuchać, czy będzie unikał konfliktów, czy raczej woli pograć o wyższy szczebel w stadnej hierarchii. Takie ustawianie się w hierarchii dotyczy każdego członka stada, bo zmiana następuje przecież w całym stadzie. I każdy sprawdza, gdzie się aktualnie znajduje i czy warto spróbować awansować. Tu przydaje się też duża przestrzeń, tak by nieśmiałki i tchórze mogły unikać zagrożenia i nie musiały uczestniczyć w zbrojnych konfliktach. Mają wybór. A ponieważ na pastwisku zawsze dużo się dzieje, wkrótce konie nie robią już sensacji wokół debiutanta i przechodzą w tryb „standby” pasąc się spokojnie. A nowy bez stresu i w dobrym stanie psychicznym wraca do stajni na wieczorną dawkę owsa, nie mogąc się doczekać kolejnego dnia na pastwisku. Bo jeszcze nie wie, że wkrótce zaczyna trening pod siodłem…
Rękawiczki Fouganza – jak wybrać najlepsze rękawiczki jeździeckie?
Fot. Weronika Ładak
Jeżdżę konno w rękawiczkach. Zawsze. Choć nie zawsze tak było. Pierwsze rękawiczki dostałam od mamy i były dla mnie elementem stroju jeździeckiego. O ich funkcjonalności i wartości użytkowej w ogóle nie myślałam. Po prostu zwyczajem nowicjusza wkładałam na siebie pełen jeździecki rynsztunek. I czułam się jak profesjonalista. Te pierwsze rękawiczki wyleczyły mnie zresztą z nawyku wkładania czegoś na dłonie na czas jazdy. Były sztywne, skóra po zawilgoceniu aż mnie obcierała, farbowały mi palce, ręce mi się pociły – a, idźcie w diabły z tym szajsem! Wywaliłam rękawiczki i przez parę dobrych lat jeździłam „na golasa”. Po co komu rękawiczki? Zimno latem w dłonie nie jest, a koń to nie muszla klozetowa – nie brzydzę się go dotykać gołymi rękoma. Dodam, że moje konie czołowe nigdy mi rąk wodzami nie obcierały, bo wszystkie były delikatne w pyskach, czułe i ze spokojnymi łbami. No, czasem by się rękawiczki przydały – na wystanego Bolka, na spanikowaną Sukcesję, na podnieconą Czubajkę. Ale ten raz można przetrzymać – odciski i obtarcia na palcach goiły się raz-dwa. A teraz jeżdżę zawsze w rękawiczkach. Po pierwsze dlatego, że z braku konia czołowego trafiłam w siodło Bolka, którego ciężko utrzymać w terenie, gdy energia go rozpiera. Po drugie dlatego, że nigdy nie zdejmuję obrączki, a jej obecność od 10 lat na palcu serdecznym dała mi się we znaki w kontakcie z wodzą. Po trzecie dlatego, że żal mi paznokci i manicure. Po czwarte dlatego, że choć lubię dotyk spoconej końskiej sierści, to już sprzątanie końskich pączków z plaży gołą ręką jakoś mnie nie kręci, aż tak postępowa w swej miłości do koni nie jestem. A po piąte dlatego, że trafiłam wreszcie na dobre rękawiczki i wyleczyłam się z uprzedzeń.
Rękawiczki jeździeckie mają naprawdę ważne zastosowanie:
Przetestowałam dla Was kilka modeli rękawiczek jeździeckich firmy Fouganza. Dlaczego takich? Bo, jak zauważyłam w gronie prawie 300 obozowiczów TROTTERA, rękawiczki tej marki należą do najczęściej wybieranych: są niedrogie, funkcjonalne, łatwo dostępne. A ponieważ jeździłam w rękawiczkach kilku marek, również tych droższych i ekskluzywnych, to wiem, że Fouganza w swych najlepszych modelach nie ustępuje innym markom. Swoje rękawiczki the best też wybrałam z Fouganzy – zdecydowała cena, bo funkcjonalność nie ustępuje tym z droższych marek. I naprawdę nie ma sensu sprzedawać nerki i wątroby, by zainwestować w najdroższe rękawice na rynku. Megawytrzymałych po prostu nie ma – każde z czasem się zeszmacą i właśnie o ten czas zeszmacenia się chodzi. Jeżeli czas użytkowania jest adekwatny do ceny to nie ma co wydziwiać. Każda para rękawic w końcu się zedrze, byle cena nie była wzięta z kosmosu to nawet ich nie żal. I już.
Co dla mnie jest najważniejsze w rękawiczkach jeździeckich i w/g jakich kryteriów je oceniałam? Oto najważniejsze cechy dobrych rękawic dla koniarza:
To są punkty absolutnego „must have” każdej pary rękawiczek jeździeckich, które mają zaszczyt gościć na moich dłoniach. Każde inne – won! Ale mam też kilka swoich indywidualnych wymagań, które niekoniecznie muszą podzielać inni jeźdźcy. Dla mnie niezbędne jest także:
Przetestowałam dla Was pięć różnych modeli rękawiczek Fouganzy. Z różnych półek cenowych, wykonane z różnych materiałów, z różnym przeznaczeniem. I o każdych coś Wam opowiem. Wybierzcie sami, ja już swój hicior znalazłam i jestem mu wierna. Z wzajemnością, bo ani razu mi nie zwiały :)
Najprostsze i najtańsze są rękawiczki Riding Gloves. Te polecam niedzielnym jeźdźcom – tak na weekendowe wypady do stajni. Zresztą zauważyłam, że królują wśród naszych szkółkowiczów – są tanie (30zł), poprawiają chwyt, co ma przecież wpływ na bezpieczeństwo i chronią dłonie od obtarć. Wykonane są z miękkiego, rozciągliwego materiału i nie krępują ruchów dłoni i palców.
To nie tytani pracy. Przy intensywnym użytkowaniu szybko się prują, przecierają, ogumowania się ścierają, a wierzch mechaci. Posłużą dłużej, jeśli nie są zaharowane na cały etat; przy jeździe okazjonalnej, niedzielnej posłużą co najmniej rok. Cena jest dopasowana – bez obaw, nie przepłacicie. Warte wydanych pieniędzy i odpracują je, bez obaw.
Nie krępują ruchów, nie usztywniają stawów. Mnie drażniły wewnętrzne szwy na palcach -wciąż je czułam, choć nie raniły i nie obcierały. Stabilne, porządny rzep na nadgarstku, ale wkładanie wymaga uwagi – palce trzeba poprawiać, naciągać. Dłoń nie wsuwa się w nie jak w rozdeptane kapcie, choć szybko te rozdeptane kapcie zaczynają przypominać.
Jako nówki prezentują się schludnie i elegancko – porządna guma na nadgarstku, estetyczny rzep, patki z ogumowaniem w kolorze całości. Niestety, szybko tracą ten sznyt – wierzch się mechaci, gumy prują, kolor płowieje, całość traci formę. Nie stanie się to zbyt szybko przy użytkowaniu zgodnym z przeznaczeniem tj. parę razy w miesiącu. Ja swoim zapodałam crash test, nie przeżyły.
Rewelacja – wrzucasz do pralki i włączasz przycisk START. Moje prałam w standardowych programach (max. 40st.), bez żadnych ochronnych woreczków i innych bajerów. Dopierają się świetnie, schną w chwilę-beret i zaraz są gotowe do pracy. Wiadomo, że się ich nie suszy w suszarkach i nie prasuje. Moje poddałam kilkunastu praniom i wyszły z nich bez szwanku. Pewnie dlatego, że ogumowania starły się wcześniej, podczas użytkowania…
Podsumowując – te rękawiczki sprawdzą się świetnie jako towarzysze początkujących jeźdźców. Warto zainwestować tę niewielką sumę i sprawdzić, czy rękawiczki się przydają i co ułatwiają. Polecam jako pierwsze jeździeckie rękawiczki dla zaczynającego swą przygodę z jeździectwem amatora. Tym, co jeżdżą częściej odradzam – zainwestujcie większą kwotę, a rękawiczki posłużą dłużej. W imię ochrony środowiska – po co zwiększać częstotliwość zaśmiecania świata :)
Kolejne rękawiczki, których używałam to Hexagirl.
Mocne – przetrwały czyszczenie kopyt, lonżowanie, wprowadzanie rozbuchanego ogiera do boksu na kantarze i uwiązie. Wzmocnienia na palcach i zewnętrznej krawędzi dłoni są zresztą świetnie rozplanowane. Ktoś to sobie przemyślał, brawo. Moje są praktycznie nienaruszone, choć widziałam takie, które miały dziury na kostkach palców. Po dwóch latach regularnej pracy, więc można im wybaczyć.
Fajne na lato – dłoń się nie poci, perforacje na palcach i spodzie dłoni zapewniają cyrkulację powietrza. Słabą, oczywiście, bo same rękawiczki idealnie przylegają do dłoni – nic się nie wybrzusza, nie odstaje. Są lekkie, materiał miękki i delikatny. Na wierzchu dłoni grubsze, ale kostki ukryte pod elastycznym, rozciągliwym stretchem. Fajnie dopasowują się do kształtu dłoni i nie krępują ruchów. Dzięki wzmocnieniom na palcach zapewniają dobrą przyczepność; sprawdziły się nawet, gdy zaskoczył mnie deszcz, a skórzane wodze ociekały wodą. Lubię w nich jeździć – zakłada się je szybko i sprawnie i rzadko o sobie przypominają. Dobre na letnie dni, ale wiadomo, że w upale najlepiej na golasa. Ja nie dawałam rady w tych rękawiczkach – ściągałam z rąk. Inna sprawa, że w upale tylko przyzwoitość powstrzymywała mnie przed ściągnięciem też koszulki i bryczesów…
Bardzo ładne – wzorek delikatny, mogę wybaczyć. Mam te brązowe, następne będą czarne:) No i fason trzymają, nic się nie rozłazi, nie pruje, nie mechaci. Lans na dzielni.
Doskonale piorą się w pralce – zachowują formę, pozostają mięciutkie i elastyczne. Zresztą brud się ich nie ima – ze wszystkich testowanych par te najmniej łapały stajenne brudy i koński pot. Nic się mi nie wżarło, żadnych namaczań i prań wstępnych nie musiałam uskuteczniać, a to cenię.
Fot. Weronika Ładak # Hexagirl w kolorze szarobeżowym; modelka Kasia Bardzińska :)
I Cena (60zł) jest dopasowana do trwałości i funkcjonalności – zainwestujesz i jeździsz regularnie kilka razy w tygodniu, a Twoje rękawiczki pracują, by odrobić wydatek. W przypadku Hexagirl to naprawdę się opłaca. Starczą na długo i odpracują wydaną kasę. Naprawdę polecam – przy regularnej, ale nie wyjątkowo intensywnej pracy macie w tych rękawiczkach partnera na wiele miesięcy jazd. Może i lat – powiem Wam dokładnie w 2020r. Stawiam konia z rzędem w zakład, że dotrwają.
Natomiast moim hitem, który pokochałam szczerą i głęboką miłością są rękawiczki Pro’leather. Mistrzowskie! I niestety najdroższe w moim zestawieniu, co chyba dowodzi, że jestem luksusową koniarą. Nieważne, kocham te rękawiczki, mogę przyoszczędzić na tak nieznaczących elementach sprzętu jeździeckiego jak toczek :)
Wyglądają na delikatne jak wyrób jedwabnika, a tu taki suprajs! Te rękawiczki zniosą czyszczenie kopyt, zapinanie pasków ogłowia i zahaczanie o sprzączki, podpinanie popręgu, zbieranie końskich pączków na plaży, karmienie konia z ręki soczystymi papierówkami i wszelkie inne atrakcje i pozostaną nienaruszone oraz czyste! Nie udało mi się ich zeszmacić, a wcale ich nie oszczędzałam! Ja naprawdę dbam o swój sprzęt jeździecki, ale tak… no… bez przesady. Nie rozpieszczam go. A te rękawiczki nie potrzebują rozpieszczania, one są ambitne i pragną chwały! Niech Was nie zwiedzie ich wygląd – prezentują się jak eleganckie i leciutkie rękawiczki dla damy na upał (i pogrzeb, bo są czarne), a tak naprawdę marzą o pracy na rękach drwala albo spawacza. Ambitne rękawiczki, mi zaimponowały.
OMG, to druga skóra! Prawie nie czuję ich na rękach, mam pełną precyzję ruchów, nie jest mi w nich gorąco, ale na zimowe występy będę musiała zaprosić inną parę, bo coś czuję, że Pro’Leather rąk mi nie ogrzeje. Nie daję im maksymalnej noty za wygodę, bo w moich marzeniach jest możliwa jeszcze większa przytulność – wsuwanie rękawiczek jednym ruchem jak w rozdeptany, mięciutki kapeć. Tu zawsze muszę zawalczyć z rzepem.
Piękne, klasyczne, eleganckie, subtelne. Żadnych niepotrzebnych wzorków, szlaczków i cudawianków. Tylko ten materiał na wierzchniej stronie kciuka… Eh, zmechacił mi się dość szybko i teraz zaburza mi symetrię klasycznego piękna. Dobrze, że producent dał go tylko na kciuku, bo gdyby cały wierzch był z tego zrobiony to nie miałabym do Pro’Leather serca.
Wiem, wiem – skórzanych nie pierze się w pralce. Niejedną parę już tak dobiłam. I producent Wam stanowczo odradzi prać te rękawiczki w pralce. Pewnie ma rację. Ale ja moje wrzuciłam do praleczki i wyprałam w 30st. w ochronnym woreczku. Rękawiczki Pro’Leather nie zgłaszały mi żadnych zastrzeżeń. I za to je kocham!
Ps. Po wyschnięciu zakładam rękawiczki na dłonie i wcieram w nie oliwkę dla dzieci (mam tego w nadmiarze:)) Wam polecam też inne, profesjonalne smary do skór (np. siodeł). Skórka rękawiczek pozostaje gładka i elastyczna.
Jeśli nie chcecie ryzykować czyszczenia niezgodnego z zaleceniami producenta to pozostaje pranie ręczne. I tu też radzę potem nasmarować skórkę oliwką. Jest później mięciutka jak kaczuszka.
Fot. Weronika Ładak # Pro’Leather używane, zabrudzone.
Poświęciłam się też i testowałam rękawiczki w kolorze białym. I zrozumcie moje poświęcenie – nie jeżdżę na zawody, więc zakładałam je na normalne jazdy i wyglądałam jak Perfekcyjna Pani Domu, która zaraz zrobi w stajni Test Białej Rękawiczki. Obciach. Miałam wrażenie, że ludzie spotkani w lesie patrzą na mnie jak na stukniętą elegantkę. Ale zależało mi, by sprawdzić rękawiczki w kolorze białym, więc wybrałam ten kolor w modelu Grippy. Białe rękawiczki przydadzą mi się np. do orszaku konnego za bryczką ślubną, bo zawodów i egzaminów już raczej nie przewiduję. W normalnej jeździe rekreacyjnej raczej bym się nie wygłupiała ze śnieżną bielą na rękach. Inna sprawa, że chociaż rękawiczki te łatwo się brudzą, to równie łatwo się piorą i to w pralce. Jeżeli więc ktoś z Was ma plan na taki galowy look to nie obawiajcie się – to nie są rękawiczki na raz.
Rękawiczki są mocne i trwałe. Nie ustępują Hexagirl, a są od nich tańsze. I słabiej wzmocnione, choć nie zauważyłam, by robiło to różnicę. Może przy dłuższym czasie użytkowania – podejrzewam, że wytrzymają krócej niż Hexa, ale ręki bym sobie uciąć za to nie dała. Tym bardziej ręki w rękawiczkach Grippy – za fajne są:)
Elastyczne i miękkie. Mam rękawiczki w rozmiarze L, a więc trochę przyduże i to mi działało na nerwy – dobierzcie dobrze rozmiar. Bardzo podobne do Hexagirl, więc nie wiem, po co przepłacać.
Pomińmy ich kolor, bo za to powinnam na wstępie im odjąć z wyglądu. Kwestia gustu – mnie drażniło to, że wyglądałam w nich jak kamerdyner. Tylko tacy z napojami mi brakowało. Jeśli wybrałabym czarne to zachwyciłyby mnie tak jak Pro’Leather, choć żadnych odblasków nie mają. I dobrze – proste, bez wzorków i innego badziewia, klasyczne. Uwielbiam.
Mimo śnieżnej bieli dopierały się z całego brudu bez problemu – parę razy musiałam machnąć szczoteczką kostki palców, bo brud z końskiej szyi wżarł się konkretnie. Poza tym – rewelacja. Wrzucasz do pralki, wyciągasz, suszysz, zakładasz, brudzisz, wrzucasz do pralki i tak w kółko. Nie tracą fasonu, nie twardnieją, nie odbarwiają się. Praniem ich nie dobijesz, próbuj użytkowaniem, choć też łatwo Ci nie będzie. Sprawdź.
I ostatnie, które z największym poświęceniem dla Wam testowałam, chociaż nie są obciachowo białe. Za to są zimowe, z polaru… A ja dzielnie jeździłam w nich wiosną i latem. Poznajcie moje poświęcenie – to dla Was męczyłam się w nich w słoneczne dni. Dobrze, że nie wpadłam na pomysł testowania kurtek… W każdym razie przedstawiam rękawiczki Polar Grippy.
Słabą stroną Polargripów są ogumowania – łatwo się ścierają i odklejają, a Wam zostają fajne rękawiczki, ale niekoniecznie jeździeckie. Równie dobrze można zainwestować w zwykłe polarowe rękawiczki, nawet ocieplane. Inna sprawa, że ogumowania nie zejdą tak od razu – moje dopiero subtelnie rozpoczęły proces potajemnej ucieczki, a widziałam rękawiczki używane przez trzy lata, które wciąż jakieś resztki gum zachowały. Pozostaję niezdecydowana – cena nie jest wysoka (45zł, a obecnie w promocji za połowę tej ceny), a Polargrip ma wiele zalet. Materiał, z którego są wykonane jest mocny i naprawdę odporny na przecieranie. Tylko ten silikon jakiś marny. Hmmm…
Miękkie, cieplutkie (szczególnie latem hehe; ale wczesną wiosną super dawały radę z ogrzaniem dłoni, choć nie radzą sobie z deszczem. No ale co za pajac jeździ w deszczu). Nie mają rzepów, co jest zaletą – nic się nie przyczepia, żadnej słomy i innych śmieci nie wozicie na nadgarstku, nie haczą Wam o rękawy kurtek itp. Jest to też wadą – nie wkłada się ich lekko, o nie. Ale gdy już leżą na dłoniach to nadgarstek jest fajnie objęty ściągaczem i dopasowany. Całość miękka, wygodna.
Mam te w kolorze granatowym; do wyboru jeszcze brunatne i szare. I granat z jakimś różem, blee. Dobrze wyglądają na rękach i wybaczam im szlaczek na wierzchu. Niektórzy lubią, więc nie oceniam. Całość dobrze wygląda, bez obciachu. Obciach masz, jak jeździsz w nich latem…
Praleczka. Wiele, wiele razy. Wyciągasz nienaruszone, w tej samej formie, tyle że czyste. Ale one się naprawdę niewiele brudzą. Polecam!
Fot. Weronika Ładak # Polargrip po trzech latach użytkowania. Silikon ewakuował się już prawie kompletnie. Ale wciąż ciepłe i milutkie.
Podsumowując – wybierz dla siebie rękawiczki biorąc pod uwagę to, jak często i do czego chcesz ich używać. Ja już wiem, że nie dla mnie Riding Gloves. Inwestuję w Pro’Leather, bo jestem luksusowa. Bez zastanowienia kupiłabym też Hexagirl i Grippy – tu miałabym tylko problem z wyborem, które z nich są lepsze. Biorąc pod uwagę cenę wybrałabym Grippy – Hexie ustępują tylko w obsłudze ekranu dotykowego. A te z polaru jeszcze sprawdzę zimą – jeśli rzeczywiście ogrzewają dłonie w mroźne dni to warto. Nawet do samego lonżowania i innych stajennych robót wykonywanych poza siodłem. Mam jednak przeczucie, że można znaleźć coś lepszego w ofercie Fouganzy i poszukam. Zimą.
Żadna para rękawiczek z Fouganzy nie ma sprzączki do spięcia ich razem. Korzystałam z rzepów i tak łączyłam pary. Do Polar Grippy dorzuciłam sprzączkę sama – stary malutki brelok od kluczy. Wszystkie mają takie specjalne pętelki, za które można je powiesić czy spiąć karabińczykiem. Trzeba tylko pokombinować. Nie lubię kombinować, ale od czego mam męża…
Zdjęcia autorstwa Weroniki Ładak. Dzięki Wera!
Wpis powstał we współpracy z marką Fouganza, która zaprosiła mnie do testu swoich rękawiczek jeździeckich.
Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY