Czubajka
o koniach i nie tylko ...
  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
RSS

Rękawiczki Fouganza – jak wybrać najlepsze rękawiczki jeździeckie?

SAMSUNG CSC

Fot. Weronika Ładak

Jeżdżę konno w rękawiczkach. Zawsze. Choć nie zawsze tak było. Pierwsze rękawiczki dostałam od mamy i były dla mnie elementem stroju jeździeckiego. O ich funkcjonalności i wartości użytkowej w ogóle nie myślałam. Po prostu zwyczajem nowicjusza wkładałam na siebie pełen jeździecki rynsztunek. I czułam się jak profesjonalista. Te pierwsze rękawiczki wyleczyły mnie zresztą z nawyku wkładania czegoś na dłonie na czas jazdy. Były sztywne, skóra po zawilgoceniu aż mnie obcierała, farbowały mi palce, ręce mi się pociły – a, idźcie w diabły z tym szajsem! Wywaliłam rękawiczki i przez parę dobrych lat jeździłam „na golasa”. Po co komu rękawiczki? Zimno latem w dłonie nie jest, a koń to nie muszla klozetowa – nie brzydzę się go dotykać gołymi rękoma. Dodam, że moje konie czołowe nigdy mi rąk wodzami nie obcierały, bo wszystkie były delikatne w pyskach, czułe i ze spokojnymi łbami. No, czasem by się rękawiczki przydały – na wystanego Bolka, na spanikowaną Sukcesję, na podnieconą Czubajkę. Ale ten raz można przetrzymać – odciski i obtarcia na palcach goiły się raz-dwa. A teraz jeżdżę zawsze w rękawiczkach. Po pierwsze dlatego, że z braku konia czołowego trafiłam w siodło Bolka, którego ciężko utrzymać w terenie, gdy energia go rozpiera. Po drugie dlatego, że nigdy nie zdejmuję obrączki, a jej obecność od 10 lat na palcu serdecznym  dała mi się we znaki w kontakcie z wodzą. Po trzecie dlatego, że żal mi paznokci i manicure. Po czwarte dlatego, że choć lubię dotyk spoconej końskiej sierści, to już sprzątanie końskich pączków z plaży gołą ręką jakoś mnie nie kręci, aż tak postępowa w swej miłości do koni nie jestem. A po piąte dlatego, że trafiłam wreszcie na dobre rękawiczki i wyleczyłam się z uprzedzeń.

Rękawiczki jeździeckie mają naprawdę ważne zastosowanie:

  • Przede wszystkim chronią przed zimnem, wiatrem, deszczem, śniegiem, mrozem. Skóra dłoni jest delikatna; częsty kontakt ze zmiennymi warunkami atmosferycznymi  upodabnia ją do skóry słonia. Ręce są moją wizytówką, nie chcę czuć się zażenowana podając komuś dłoń, odbierając resztę w sklepie, pracując przy klawiaturze w biurze. Dbam o dłonie i paznokcie, a po zejściu z konia nadal pozostaję kobietą – nie chcę prezentować światu popękanej i zaczerwienionej skóry dłoni i połamanych paznokci z powbijanym stajennym brudem. Rękawiczki pomagają mi chronić paznokcie i zachować elegancki wygląd dłoni.
  • Używanie rękawiczek zapobiega również powstawaniu obtarć i pęcherzy. Wodze potrafią nieźle poobcierać dłonie, a ja ostatnio często-gęsto schodziłam z konia z odciskami na palcach i poranionymi od grzywy kostkami palców.
  • Poza tym rękawiczki pomagają utrzymać wodze, zapobiegają ich ślizganiu się i przesuwaniu w dłoni. Spocona dłoń to kiepski amortyzator, a wyślizgujące się z rąk wodze skutecznie utrudniają pracę na kontakcie. Rękawiczki jeździeckie mają specjalne przeszycia i wzmocnienia w miejscu trzymania wodzy; często są też ogumowane, co zapewnia lepszą przyczepność wodzy zarówno skórzanych jak i tych parcianych. To przecież także kwestia bezpieczeństwa – łatwiej opanować konia, gdy chwyt na wodzach masz pewny a kontakt z pyskiem stały i regulowany tylko ręką (pamiętajcie – ręka to najlepszy wypinacz!), a nie zaburzony niestabilnym chwytem w dłoni.

Przetestowałam dla Was kilka modeli rękawiczek jeździeckich firmy Fouganza. Dlaczego takich? Bo, jak zauważyłam w gronie prawie 300 obozowiczów TROTTERA, rękawiczki tej marki należą do najczęściej wybieranych: są niedrogie, funkcjonalne, łatwo dostępne. A ponieważ jeździłam w rękawiczkach kilku marek, również tych droższych i ekskluzywnych, to wiem, że Fouganza w swych najlepszych modelach nie ustępuje innym markom. Swoje rękawiczki the best też wybrałam z Fouganzy – zdecydowała cena, bo funkcjonalność nie ustępuje tym z droższych marek. I naprawdę nie ma sensu sprzedawać nerki i wątroby, by zainwestować w najdroższe rękawice na rynku. Megawytrzymałych po prostu nie ma – każde z czasem się zeszmacą i właśnie o ten czas zeszmacenia się chodzi. Jeżeli czas użytkowania jest adekwatny do ceny to nie ma co wydziwiać. Każda para rękawic w końcu się zedrze, byle cena nie była wzięta z kosmosu to nawet ich nie żal. I już.

Co dla mnie jest najważniejsze w rękawiczkach jeździeckich i w/g jakich kryteriów je oceniałam? Oto najważniejsze cechy dobrych rękawic dla koniarza:

  • wytrzymałość – rękawice muszą być mocne i trwałe. Nie mogą rozlecieć się po kilku jazdach, nie mogą się podrzeć przy zapinaniu sprzączek ogłowia czy popręgu (tak, często robię to w rękawiczkach), czasem musisz też sprawdzić kopyto, obejrzeć podkowę. Używam rękawic też do lonżowania koni, a taka przesuwająca się lina nie może mi ich spalić od razu po pierwszym użyciu. Poza tym rękawiczki nie mogą się mechacić, tracić formy i wyglądu. Mają być mocne, wytrzymałe, odporne na przypadkowe rozdarcia. A przynajmniej ich trwałość ma być adekwatna do ceny.
  • wygoda – rękawiczki muszą być miękkie, nie krępować ruchów dłoni i palców. Idealnie, gdy są na Twoich dłoniach jak „druga skóra”. Muszą dopasowywać się do kształtu dłoni, naciągać na kostkach, nie uciskać w przegubie, nie odcinać krążenia w palcach. Po prostu chcę mieć na dłoniach coś, co mi nie przeszkadza, a najlepiej jeszcze jeśli wręcz sprawia przyjemność – ideałem są mięciutkie jak kaczuszka rękawiczki, które noszę jak papucie od babci.
  • wygląd – nie jestem modelem z wybiegu, ale też nie menelem z rynsztoku. Moje rękawiczki mają być eleganckie, ładne, bez żadnych niepotrzebnych ozdób i kwiatków. Mają mieć neutralny kolor (precz z różami, czerwieniami i błękitem!), trzymać formę, nie mechacić się, nie zeszmacać. Mają wyglądać elegancko i czysto, nawet gdy czyste nie są.
  • czyszczenie – wiadomo, że rękawiczki będą się brudzić. Mają kontakt z końskim potem, stajennym brudem, piachem, błotem, wilgocią. Każde po kilkunastu jazdach będą brudne. I dlatego ważne jest dla mnie, by rękawiczki były łatwe do czyszczenia. Najlepiej, gdy korzystając z wrodzonego lenistwa, mogę je po prostu wrzucić do pralki i wyjąć w niezmienionym stanie – bez odbarwień, nie zafarbowane, w niezmienionym kształcie, nie zesztywniałe i po prostu czyste. I tak wiele, wiele cykli z rzędu.

To są punkty absolutnego „must have” każdej pary rękawiczek jeździeckich, które mają zaszczyt gościć na moich dłoniach. Każde inne – won! Ale mam też kilka swoich indywidualnych wymagań, które niekoniecznie muszą podzielać inni jeźdźcy. Dla mnie niezbędne jest także:

  • obsługa ekranu dotykowego – zawsze zabieram na wyjazd w teren komórkę i każdemu radzę robić to samo. Mój telefon to przenośny, ale niezbędny organ mojego ciała; daje mi poczucie bezpieczeństwa i stały kontakt z dziećmi zostawionymi na czas jazdy pod czyjąś opieką. W razie nieprzewidzianych zdarzeń mogę też wezwać kogoś z odsieczą do pomocy w terenie. Telefon to łączność z bazą, a ja to cenię. I nie chce mi się zdejmować rękawiczek za każdym razem, gdy dzwoni telefon. Nie chcę szarpać rękawiczek zębami (a nie lubię puszczać obu wodzy w terenie), by móc wybrać numer z dotykowej klawiatury. Moje rękawiczki muszą być przystosowane do obsługi ekranu smartfona, bo nie zamierzam jeździć w rękawiczkach z odciętymi  opuszkami palców. Jestem jeźdźcem, a nie wędkarzem.
  • gubienie – rękawiczki, przynajmniej moje, mają to do siebie, że często mi uciekają. Nie zliczę, ile par już zgubiłam. Może to ja trafiam na tak felerne modele z wbudowanym systemem ucieczki? W każdym razie nic nie drażni mnie bardziej, niż zgubienie jednej rękawiczki z pary. Ta druga wtedy ze mnie drwi, przypomina, że jest zupełnie bezużyteczna, choć posłuszna i wierna. Wolę zgubić parę niż jedną sztukę. A w tym pomaga sprzączka umożliwiająca spięcie nieużywanych rękawiczek razem. I już. Niech pilnują jedna drugiej, a nie ewakuują się stopniowo. Zawsze jest szansa, że większy pakunek łatwiej znaleźć, trudniej przeoczyć moment ucieczki. Lubię mieć możliwość spięcia pary razem, bo to mi oszczędza czasu na poszukiwanie każdej sztuki z osobna. A jak się zgubią to razem – mniej boli. Pozostała przy mnie rękawiczka mi nie urąga, a ja paradoksalnie czuję, że łatwiej mi przyjdzie znaleźć dwóch zbiegów niż jednego spryciarza.
  • zapięcie – lubię rzepy. Są najpopularniejszym zapięciem na nadgarstku i choć mają wiele wad (czepia się ich każde źdźbło słomy, siano, szarpią rękawy polara) to najlepiej dopasowują się do nadgarstka. Możesz nimi regulować ucisk, możesz je wykorzystać do sczepienia rękawiczek razem czy przypięcia do siodła podczas popasu. Guziki, zaciski, zatrzaski są twarde i obcierają mi nadgarstek. Nie lubię i już.

Przetestowałam dla Was pięć różnych modeli rękawiczek Fouganzy. Z różnych półek cenowych, wykonane z różnych materiałów, z różnym przeznaczeniem. I o każdych coś Wam opowiem. Wybierzcie sami, ja już swój hicior znalazłam i jestem mu wierna. Z wzajemnością, bo ani razu mi nie zwiały :)

Najprostsze i najtańsze są rękawiczki Riding Gloves. Te polecam niedzielnym jeźdźcom – tak na weekendowe wypady do stajni. Zresztą zauważyłam, że królują wśród naszych szkółkowiczów – są tanie (30zł), poprawiają chwyt, co ma przecież wpływ na bezpieczeństwo i chronią dłonie od obtarć. Wykonane są z miękkiego, rozciągliwego materiału i nie krępują ruchów dłoni i palców.

SAMSUNG CSC

WYTRZYMAŁOŚĆ 3/10

To nie tytani pracy. Przy intensywnym użytkowaniu szybko się prują, przecierają, ogumowania się ścierają, a wierzch mechaci. Posłużą dłużej, jeśli nie są zaharowane na cały etat; przy jeździe okazjonalnej,  niedzielnej posłużą co najmniej rok. Cena jest dopasowana – bez obaw, nie przepłacicie. Warte wydanych pieniędzy i odpracują je, bez obaw.

 

WYGODA 5/10

Nie krępują ruchów, nie usztywniają stawów. Mnie drażniły wewnętrzne szwy na palcach -wciąż je czułam, choć nie raniły i nie obcierały. Stabilne, porządny rzep na nadgarstku, ale wkładanie wymaga uwagi – palce trzeba poprawiać, naciągać. Dłoń nie wsuwa się w nie jak w rozdeptane kapcie, choć szybko te rozdeptane kapcie zaczynają przypominać.

 

WYGLĄD 5/10

Jako nówki prezentują się schludnie i elegancko – porządna guma na nadgarstku, estetyczny rzep, patki z ogumowaniem w kolorze całości. Niestety, szybko tracą ten sznyt – wierzch się mechaci, gumy prują, kolor płowieje, całość traci formę. Nie stanie się to zbyt szybko przy użytkowaniu zgodnym z przeznaczeniem tj. parę razy w miesiącu. Ja swoim zapodałam crash test, nie przeżyły.

 

CZYSZCZENIE 9/10

Rewelacja – wrzucasz do pralki i włączasz przycisk START. Moje prałam w standardowych programach (max. 40st.), bez żadnych ochronnych woreczków i innych bajerów. Dopierają się świetnie, schną w chwilę-beret i zaraz są gotowe do pracy. Wiadomo, że się ich nie suszy w suszarkach i nie prasuje. Moje poddałam kilkunastu praniom i wyszły z nich bez szwanku. Pewnie dlatego, że ogumowania starły się wcześniej, podczas użytkowania…

 

BONUSY 0 Ekranu dotykowego w nich nie obsłużysz, zapomnij. Pozostaje ściąganie ich zębami z nadgarstka, a potem mozolne wsuwanie z powrotem.

SAMSUNG CSC

Podsumowując – te rękawiczki sprawdzą się świetnie jako towarzysze początkujących jeźdźców. Warto zainwestować tę niewielką sumę i sprawdzić, czy rękawiczki się przydają i co ułatwiają. Polecam jako pierwsze jeździeckie rękawiczki dla zaczynającego swą przygodę z jeździectwem amatora. Tym, co jeżdżą częściej odradzam – zainwestujcie większą kwotę, a rękawiczki posłużą dłużej. W imię ochrony środowiska – po co zwiększać częstotliwość zaśmiecania świata :)

Kolejne rękawiczki, których używałam to Hexagirl.

SAMSUNG CSC

SAMSUNG CSC

WYTRZYMAŁOŚĆ 8/10

Mocne – przetrwały czyszczenie kopyt, lonżowanie, wprowadzanie rozbuchanego ogiera do boksu na kantarze i uwiązie. Wzmocnienia na palcach i zewnętrznej krawędzi dłoni są zresztą świetnie rozplanowane. Ktoś to sobie przemyślał, brawo. Moje są praktycznie nienaruszone, choć widziałam takie, które miały dziury na kostkach palców. Po dwóch latach regularnej pracy, więc można im wybaczyć.

 

WYGODA 8/10

Fajne na lato – dłoń się nie poci, perforacje na palcach i spodzie dłoni zapewniają cyrkulację powietrza. Słabą, oczywiście, bo same rękawiczki idealnie przylegają do dłoni – nic się nie wybrzusza, nie odstaje. Są lekkie, materiał miękki i delikatny. Na wierzchu dłoni grubsze, ale kostki ukryte pod elastycznym, rozciągliwym stretchem. Fajnie dopasowują się do kształtu dłoni i nie krępują ruchów. Dzięki wzmocnieniom na palcach zapewniają dobrą przyczepność; sprawdziły się nawet, gdy zaskoczył mnie deszcz, a skórzane wodze ociekały wodą. Lubię w nich jeździć – zakłada się je szybko i sprawnie i rzadko o sobie przypominają. Dobre na letnie dni, ale wiadomo, że w upale najlepiej na golasa. Ja nie dawałam rady w tych rękawiczkach – ściągałam z rąk. Inna sprawa, że w upale tylko przyzwoitość powstrzymywała mnie przed ściągnięciem też koszulki i bryczesów…

 

WYGLĄD 9/10

Bardzo ładne – wzorek delikatny, mogę wybaczyć. Mam te brązowe, następne będą czarne:) No i fason trzymają, nic się nie rozłazi, nie pruje, nie mechaci. Lans na dzielni.

 

CZYSZCZENIE 10/10

Doskonale piorą się w pralce – zachowują formę, pozostają mięciutkie i elastyczne. Zresztą brud się ich nie ima – ze wszystkich testowanych par te najmniej łapały stajenne brudy i koński pot. Nic się mi nie wżarło, żadnych namaczań i prań wstępnych nie musiałam uskuteczniać, a to cenię.

 

BONUSY 1  Nie trzeba zdejmować z rąk, by wybrać nr na smartfonie – działają i łapią w 90%. Mi wystarczy.

SAMSUNG CSC

Fot. Weronika Ładak # Hexagirl w kolorze szarobeżowym; modelka Kasia Bardzińska :)

I Cena (60zł) jest dopasowana do trwałości i funkcjonalności – zainwestujesz i jeździsz regularnie kilka razy w tygodniu, a Twoje rękawiczki pracują, by odrobić wydatek. W przypadku Hexagirl to naprawdę się opłaca. Starczą na długo i odpracują wydaną kasę. Naprawdę polecam – przy regularnej, ale nie wyjątkowo intensywnej pracy macie w tych rękawiczkach partnera na wiele miesięcy jazd. Może i lat – powiem Wam dokładnie w 2020r. Stawiam konia z rzędem w zakład, że dotrwają.

Natomiast moim hitem, który pokochałam szczerą i głęboką miłością są rękawiczki Pro’leather. Mistrzowskie! I niestety najdroższe w moim zestawieniu, co chyba dowodzi, że jestem luksusową koniarą. Nieważne, kocham te rękawiczki, mogę przyoszczędzić na tak nieznaczących elementach sprzętu jeździeckiego jak toczek :)

SAMSUNG CSC

SAMSUNG CSC

WYTRZYMAŁOŚĆ 10/10

Wyglądają na delikatne jak wyrób jedwabnika, a tu taki suprajs! Te rękawiczki zniosą czyszczenie kopyt, zapinanie pasków ogłowia i zahaczanie o sprzączki, podpinanie popręgu, zbieranie końskich pączków na plaży, karmienie konia z ręki soczystymi papierówkami i wszelkie inne atrakcje i pozostaną nienaruszone oraz czyste! Nie udało mi się ich zeszmacić, a wcale ich nie oszczędzałam! Ja naprawdę dbam o swój sprzęt jeździecki, ale tak… no… bez przesady. Nie rozpieszczam go. A te rękawiczki nie potrzebują rozpieszczania, one są ambitne i pragną chwały! Niech Was nie zwiedzie ich wygląd – prezentują się jak eleganckie i leciutkie rękawiczki dla damy na upał (i pogrzeb, bo są czarne), a tak naprawdę marzą o pracy na rękach drwala albo spawacza. Ambitne rękawiczki, mi zaimponowały.

 

WYGODA 9/10

OMG, to druga skóra! Prawie nie czuję ich na rękach, mam pełną precyzję ruchów, nie jest mi w nich gorąco, ale na zimowe występy będę musiała zaprosić inną parę, bo coś czuję, że Pro’Leather rąk mi nie ogrzeje. Nie daję im maksymalnej noty za wygodę, bo w moich marzeniach jest możliwa jeszcze większa przytulność – wsuwanie rękawiczek jednym ruchem jak w rozdeptany, mięciutki kapeć. Tu zawsze muszę zawalczyć z rzepem.

 

WYGLĄD 8/10

Piękne, klasyczne, eleganckie, subtelne. Żadnych niepotrzebnych wzorków, szlaczków i cudawianków. Tylko ten materiał na wierzchniej stronie kciuka… Eh, zmechacił mi się dość szybko i teraz zaburza mi symetrię klasycznego piękna. Dobrze, że producent dał go tylko na kciuku, bo gdyby cały wierzch był z tego zrobiony to nie miałabym do Pro’Leather serca.

 

CZYSZCZENIE 10/10

Wiem, wiem – skórzanych nie pierze się w pralce. Niejedną parę już tak dobiłam. I producent Wam stanowczo odradzi prać te rękawiczki w pralce. Pewnie ma rację. Ale ja moje wrzuciłam do praleczki i wyprałam w 30st. w ochronnym woreczku. Rękawiczki Pro’Leather nie zgłaszały mi żadnych zastrzeżeń. I za to je kocham!

Ps. Po wyschnięciu zakładam rękawiczki na dłonie i wcieram w nie oliwkę dla dzieci (mam tego w nadmiarze:)) Wam polecam też inne, profesjonalne smary do skór (np. siodeł). Skórka rękawiczek pozostaje gładka i elastyczna.

Jeśli nie chcecie ryzykować czyszczenia niezgodnego z zaleceniami producenta to pozostaje pranie ręczne. I tu też radzę potem nasmarować skórkę oliwką. Jest później mięciutka jak kaczuszka.

 

BONUSY 1  Ekran dotykowy ogarniają bez problemów. I mają fajne odblaski – nie wiem po co, bo życia mi raczej nie uratują, gdy nie mam odblasków na pozostałym sprzęcie, ale fajnie wyglądają.

SAMSUNG CSC

Fot. Weronika Ładak # Pro’Leather używane, zabrudzone.

Poświęciłam się też i testowałam rękawiczki w kolorze białym. I zrozumcie moje poświęcenie – nie jeżdżę na zawody, więc zakładałam je na normalne jazdy i wyglądałam jak Perfekcyjna Pani Domu, która zaraz zrobi w stajni Test Białej Rękawiczki. Obciach. Miałam wrażenie, że ludzie spotkani w lesie patrzą na mnie jak na stukniętą elegantkę. Ale zależało mi, by sprawdzić rękawiczki w kolorze białym, więc wybrałam ten kolor w modelu Grippy. Białe rękawiczki przydadzą mi się np. do orszaku konnego za bryczką ślubną, bo zawodów i egzaminów już raczej nie przewiduję. W normalnej jeździe rekreacyjnej raczej bym się nie wygłupiała ze śnieżną bielą na rękach. Inna sprawa, że chociaż rękawiczki te łatwo się brudzą, to równie łatwo się piorą i to w pralce. Jeżeli więc ktoś z Was ma plan na taki galowy look to nie obawiajcie się – to nie są rękawiczki na raz.

WYTRZYMAŁOŚĆ 8/10

Rękawiczki są mocne i trwałe. Nie ustępują Hexagirl, a są od nich tańsze. I słabiej wzmocnione, choć nie zauważyłam, by robiło to różnicę. Może przy dłuższym czasie użytkowania – podejrzewam, że wytrzymają krócej niż Hexa, ale ręki bym sobie uciąć za to nie dała. Tym bardziej ręki w rękawiczkach Grippy – za fajne są:)

 

WYGODA 8/10

Elastyczne i miękkie. Mam rękawiczki w rozmiarze L, a więc trochę przyduże i to mi działało na nerwy – dobierzcie dobrze rozmiar. Bardzo podobne do Hexagirl, więc nie wiem, po co przepłacać.

 

WYGLĄD 9/10

Pomińmy ich kolor, bo za to powinnam na wstępie im odjąć z wyglądu. Kwestia gustu – mnie drażniło to, że wyglądałam w nich jak kamerdyner. Tylko tacy z napojami mi brakowało. Jeśli wybrałabym czarne to zachwyciłyby mnie tak jak Pro’Leather, choć żadnych odblasków nie mają. I dobrze – proste, bez wzorków i innego badziewia, klasyczne. Uwielbiam.

 

CZYSZCZENIE 9/10

Mimo śnieżnej bieli dopierały się z całego brudu bez problemu – parę razy musiałam machnąć szczoteczką kostki palców, bo brud z końskiej szyi wżarł się konkretnie. Poza tym – rewelacja. Wrzucasz do pralki, wyciągasz, suszysz, zakładasz, brudzisz, wrzucasz do pralki i tak w kółko. Nie tracą fasonu, nie twardnieją, nie odbarwiają się. Praniem ich nie dobijesz, próbuj użytkowaniem, choć też łatwo Ci nie będzie. Sprawdź.

 

BONUSY 0 Nie ma szans na ekran dotykowy, żal.

SAMSUNG CSC

SAMSUNG CSC

I ostatnie, które z największym poświęceniem dla Wam testowałam, chociaż nie są obciachowo białe. Za to są zimowe, z polaru… A ja dzielnie jeździłam w nich wiosną i latem. Poznajcie moje poświęcenie – to dla Was męczyłam się w nich w słoneczne dni. Dobrze, że nie wpadłam na pomysł testowania kurtek… W każdym razie przedstawiam rękawiczki Polar Grippy.

SAMSUNG CSC

SAMSUNG CSC

WYTRZYMAŁOŚĆ 7/10

Słabą stroną Polargripów są ogumowania – łatwo się ścierają i odklejają, a Wam zostają fajne rękawiczki, ale niekoniecznie jeździeckie. Równie dobrze można zainwestować w zwykłe polarowe rękawiczki, nawet ocieplane. Inna sprawa, że ogumowania nie zejdą tak od razu – moje dopiero subtelnie rozpoczęły proces potajemnej ucieczki, a widziałam rękawiczki używane przez trzy lata, które wciąż jakieś resztki gum zachowały. Pozostaję niezdecydowana – cena nie jest wysoka (45zł, a obecnie w promocji za połowę tej ceny), a Polargrip ma wiele zalet. Materiał, z którego są wykonane jest mocny i naprawdę odporny na przecieranie. Tylko ten silikon jakiś marny. Hmmm…

 

WYGODA 7/10

Miękkie, cieplutkie (szczególnie latem hehe; ale wczesną wiosną super dawały radę z ogrzaniem dłoni, choć nie radzą sobie z deszczem. No ale co za pajac jeździ w deszczu). Nie mają rzepów, co jest zaletą – nic się nie przyczepia, żadnej słomy i innych śmieci nie wozicie na nadgarstku, nie haczą Wam o rękawy kurtek itp. Jest to też wadą – nie wkłada się ich lekko, o nie. Ale gdy już leżą na dłoniach to nadgarstek jest fajnie objęty ściągaczem i dopasowany. Całość miękka, wygodna.

 

WYGLĄD 9/10

Mam te w kolorze granatowym; do wyboru jeszcze brunatne i szare. I granat z jakimś różem, blee. Dobrze wyglądają na rękach i wybaczam im szlaczek na wierzchu. Niektórzy lubią, więc nie oceniam. Całość dobrze wygląda, bez obciachu. Obciach masz, jak jeździsz w nich latem…

 

CZYSZCZENIE 10/10

Praleczka. Wiele, wiele razy. Wyciągasz nienaruszone, w tej samej formie, tyle że czyste. Ale one się naprawdę niewiele brudzą. Polecam!

 

BONUSY 0 Ekran dotykowy – zapomnij. I nie łudź się też, że je zdejmiesz, a potem lekko nałożysz. Ten brak rzepa nie ułatwia.

SAMSUNG CSC

Fot. Weronika Ładak # Polargrip po trzech latach użytkowania. Silikon ewakuował się już prawie kompletnie. Ale wciąż ciepłe i milutkie.

Podsumowując – wybierz dla siebie rękawiczki biorąc pod uwagę to, jak często i do czego chcesz ich używać. Ja już wiem, że nie dla mnie Riding Gloves. Inwestuję w Pro’Leather, bo jestem luksusowa. Bez zastanowienia kupiłabym też Hexagirl i Grippy – tu miałabym tylko problem z wyborem, które z nich są lepsze. Biorąc pod uwagę cenę wybrałabym Grippy – Hexie ustępują tylko w obsłudze ekranu dotykowego. A te z polaru jeszcze sprawdzę zimą – jeśli rzeczywiście ogrzewają dłonie w mroźne dni to warto. Nawet do samego lonżowania i innych stajennych robót wykonywanych poza siodłem. Mam jednak przeczucie, że można znaleźć coś lepszego w ofercie Fouganzy  i poszukam. Zimą.

Żadna para rękawiczek z Fouganzy nie ma sprzączki do spięcia ich razem. Korzystałam z rzepów i tak łączyłam pary. Do Polar Grippy dorzuciłam sprzączkę sama – stary malutki brelok od kluczy. Wszystkie mają takie specjalne pętelki, za które można je powiesić czy spiąć karabińczykiem. Trzeba tylko pokombinować. Nie lubię kombinować, ale od czego mam męża…

Zdjęcia autorstwa Weroniki Ładak. Dzięki Wera!

SAMSUNG CSC

Wpis powstał we współpracy z marką Fouganza, która zaprosiła mnie do testu swoich rękawiczek jeździeckich.

fouganza

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Nowy w stajni – jak pomóc mu zintegrować się ze stadem?

Chaber i Esauł

Fot. Kasia Sikorska # Chaber i Esauł

Na przestrzeni ponad 20 lat istnienia naszej stajni pojawiało się u nas wiele nowych koni. Niektóre kupowaliśmy, inne przyjmowaliśmy w pensjonat, konie pojawiały się też gościnnie (dzierżawy ogierów, wizyty znajomych, uczestnicy rajdów). Wprowadzanie nowego osobnika do stada, które już się zna i funkcjonuje na swojej przestrzeni to wcale niełatwy temat. Oczywiście można się integracją nie przejmować i po prostu wrzucić nowego na głęboką wodę i prawdopodobnie da sobie radę, bo nie od parady jest koniem właśnie, a skoro wrzucamy go do grupy przedstawicieli jego gatunku, a nie do watahy wilków to powinien się ogarnąć. Tak często jest. Nie uważam jednak, by było to najlepszym rozwiązaniem. Warto zadbać o odpowiednią aklimatyzację nowego konia, bo jeśli coś pójdzie nie tak to konik może przypłacić to zdrowiem fizycznym (dotyczy to także innych członków stada, gdy nowy jest agresywny) lub zdrowiem psychicznym (zaburzenia zachowań socjalnych). U nas nowo przybyłe konie zawsze przechodzą obowiązkowy okres integracji; bezboleśnie adaptują się do nowych warunków i odnajdują w zżytym stadzie. Sam proces jest łatwy, w zależności od konia dosyć szybki i nie przysparza nam żadnych kłopotów, a dodatkowo eliminuje ryzyko powstania innych problemów w przyszłości. Jak wygląda integracja nowicjusza w stajni?

  1. O nowym nabytku w naszej stajni zawsze staramy się dowiedzieć jak najwięcej. I nie chodzi tu o imię, wiek, płeć. Pytamy, czym był karmiony, czy chorował i na co, czy był podkuwany, kiedy szczepiony i odrobaczany itd. Wiadomo, podstawowa wiedza o nowym nabytku. Ale bardzo ważne jest, by dowiedzieć się także w jakich warunkach koń do tej pory bytował (boks, pastwisko, wybieg itp.), jak wyglądały jego kontakty z innymi końmi, jak radził sobie w stadzie, jakie ma doświadczenie w końskiej społeczności i jak się w niej zachowywał. W ten sposób już na starcie wiemy, czego mniej więcej można się spodziewać: czy koń jest agresywny, dominujący, a może raczej uległy i kłaniający się innym w pas? Czy siedział sobie sam w przydomowej stajence i w związku z tym może mieć problem z budowaniem więzi z innymi przedstawicielami swojego gatunku? A może rządził na dzielni, katował inne konie, ostro trzymał dyscyplinę w swojej grupce i nikt mu nie podskakiwał? Naprawdę warto taki wywiad zebrać przed wprowadzeniem debiutanta do swojej stajni.
  2. Debiutant trafia u nas do boksu w głównej stajni. Ma z obu boków towarzystwo innych koni; słyszy je, może powąchać ponad górną przegrodą, ale nie może ugryźć czy kopnąć. Widzi konie przechodzące korytarzem, może nawiązywać kontakt werbalny, poznaje pracowników i rytm stajennego życia. Zanim wyjdzie na pastwisko i dołączy do stada spędza kilka dni w boksie i oswaja z nową sytuacją.
  3. Z boksu koń trafia na lonżownik przed stajnią, gdzie spędza kilka godzin biegając i pozbywając się nadmiarów energii zgromadzonych podczas stania bezczynnie w boksie. To nieduże, ogrodzone kółko, ale koń może się tam wytarzać, pobrykać, a co najważniejsze – ma pełen widok na stajnię, padok, na którym trenują konie, widzi też pastwisko i rejestruje każdy ruch przed stajnią. Konie mogą do niego podchodzić, wąchać i poznawać, a jednocześnie ogrodzenie zapobiega gwałtownym konfrontacjom.
  4. Zanim nowicjusz dołączy do reszty stada dajemy mu poznać teren w pojedynkę (czasem w towarzystwie konia, którego zna – np. tego, z którym przyjechał, czy tego, który stoi w stajni w boksie obok i z którym nowy już nawiązał jakiś kontakt). Konik ma szansę zwiedzić teren, poczuć się pewnie i bezpiecznie, dowiaduje się, gdzie jest poidło na pastwisku, gdzie znajdzie cień, jak wygląda kubatura wybiegu i w którą stronę zwiewać, by nie nadziać się na ślepy zaułek. Dzięki takiej zapoznawczej wycieczce nowicjusz w kolejnym dniu, gdy dołącza do pasącego się stada, ma już jakąś orientację przestrzenną, co sprawia, że czuje się pewniej.
  5. Konik trafia do stada i musi sobie radzić. Ułatwiamy mu to wpuszczając go na wybieg razem z koniem, którego już poznał, bo u boku towarzysza zawsze raźniej. Dodatkowo w pierwszych dniach stado trochę okrajamy, zostawiając w boksach niektóre jednostki (mniej tolerancyjne, dominujące, agresywne). Z nimi nowy zapoznaje się następnego dnia.

I wszystko. Cały proces przebiega dość szybko i sprawnie, a dla nas nie jest absolutnie żadnym utrudnieniem czy kłopotem. Nowicjusz ma zredukowany stres związany z przeprowadzką, adaptuje się bezboleśnie i nie frustruje się nową sytuacją więcej niż trzeba. Po wpuszczeniu konia do stada właściwie tylko z czystej ciekawości stoimy kilkanaście minut przy ogrodzeniu i obserwujemy pierwsze kontakty. Jak na dłoni widać wtedy charakter nowego: czy jest uległy, czy nie daje sobie w kaszę dmuchać, czy będzie unikał konfliktów, czy raczej woli pograć o wyższy szczebel w stadnej hierarchii. Takie ustawianie się w hierarchii dotyczy każdego członka stada, bo zmiana następuje przecież w całym stadzie. I każdy sprawdza, gdzie się aktualnie znajduje i czy warto spróbować awansować. Tu przydaje się też duża przestrzeń, tak by nieśmiałki i tchórze mogły unikać zagrożenia i nie musiały uczestniczyć w zbrojnych konfliktach. Mają wybór. A ponieważ na pastwisku zawsze dużo się dzieje, wkrótce konie nie robią już sensacji wokół debiutanta i przechodzą w tryb „standby” pasąc się spokojnie. A nowy bez stresu i w dobrym stanie psychicznym wraca do stajni na wieczorną dawkę owsa, nie mogąc się doczekać kolejnego dnia na pastwisku. Bo jeszcze nie wie, że wkrótce zaczyna trening pod siodłem…

Autor: Ania Kategoria: NATURAL

Chów ogiera – jak zapewnić mu humanitarne warunki?

dębujący Bolek (1)

Fot. Kasia Bardzińska # nasz ogier śląski Nokturn (po Aktyw od Newada) czyli TW Bolek na swojej małej biegalni przy padoku treningowym.

W stajni rekreacyjnej (jak nasza) rzadko trzyma się ogiery. Z powodów, które wyjaśniałam tutaj, ogier jest trudny w chowie. W zamierzchłych czasach, które tylko najstarsze konie pamiętają, do naszej stajni ogiery przyjeżdżały na występy gościnne – w ramach dzierżawy ze stada ogierów do krycia naszych klaczy. Pierwszy dorosły ogier, który pojawił się w stajni ANKA na własność to mój ukochany Esauł. Oczywiście mieliśmy ogierki w stajni, ale gdy tylko warunki pozwoliły od razu je kastrowaliśmy i tworzyliśmy sobie armię spokojnych, rekreacyjnych wałachów. Z wałachami jest dużo prościej – wychodzą na pastwisko razem z klaczami, nie prowokują bójek, nie piorą się więcej niż wymaga tego ustawienie się na odpowiednim stopniu hierarchii stadnej. Chów ogierów jest już bardziej skomplikowany – wpuścić go do stada klaczy czy wałachów trudno bez uniknięcia starć, często ostrych i niebezpiecznych dla zdrowia, a nawet życia koni. Pamiętam, że gdy jeszcze mieszkaliśmy w Trójmieście rozważałam przywiezienie sobie Esauła i wstawienie do pensjonatu, bym mogła jeździć konno w tygodniu, po pracy. Obdzwoniłam kilkanaście dostępnych na terenie 3miasta stajni i wszędzie odmawiali mi dzierżawy boksu dla ogiera. Trzymanie ogiera jest problematyczne i zazwyczaj nikt nie chce się w to bawić. Padokowanie, obsługa – po co dorzucać sobie problemów. W naszej stajni ogiery pojawiały się, jak wspomniałam, okazyjnie, na kilkanaście tygodni w roku. Esauł zamieszkał na stałe i początkowo wiódł marne życie – boks na przemian z pracą pod siodłem i biegalnią, na której czas spędzał samotnie. Potem powoli łączyliśmy go ze stadem – dostał grupkę klaczy, które mógł kryć i pasł się z nimi. Nie był natrętny i nie groziło mu skopanie cienkich arabskich nóżek przez niechętne kobyły. Z wałachami było podobnie – pasł się u boku trzech wałachów i dopóki nie widział kobył nie prowokował bójek. Zdominował wałaszki, ale bez niepotrzebnego znęcania się – dopóki nie wchodziły mu w drogę nie widział potrzeby prowokowania agresji. A wałachy ze swej strony uznały wyższość starego wygi, nawet tak drobnego jak arabek i nie stawiały mu się więcej niż wymagała tego przyzwoitość i „zachowanie twarzy”.  Po trzech latach pobytu u nas Esauł został wykastrowany i  zaczął prowadzić prawdziwe końskie życie – miał stały kontakt z mieszanym stadem, ustawiał się w hierarchii, zawierał przyjaźnie i cieszył zgodnym z końską naturą i potrzebami gatunkowymi chowem. Bolek jest u nas prawie 10 lat i jest podstawą hodowli ślązaków, którą mama zaczęła rozwijać. Staramy się mu urozmaicać stajenne życie, ale z jego własnej winy (a właściwie z winy jego rozbuchanych hormonów) nie jest to łatwe. Bolek spędza dużo czasu w boksie, który jest obszerny i zapewnia mu wgląd w korytarz stajni (otwór, przez który koń może wystawiać głowę). Wyjścia ze stajni to przede wszystkim regularna praca w bryczce, mniej regularna praca pod siodłem oraz biegalnia – ogrodzony teren lonżownika, na którym może się wytarzać (podłoże to piach), skontaktować z wolno chodzącymi końmi (kontakt bezpieczny, bo ograniczony płotem lonżownika i pozostawiający pole do ucieczki przed agresją ogiera), połapać wiatr w uszy i przewietrzyć zad. Nie ma tu natomiast ani źdźbła zielonki, którą mógłby skubnąć, nie ma przestrzeni do nabrania porządnej prędkości i rozpędu. Kilka lat temu Kuba próbował zapewnić Bolkowi pastwisko – zamówił porządne słupki ogrodzeniowe, kupił mocnego pastucha, przygotował hektar pastwiska z zagajnikiem zapewniającym cień. Wpuścił tam Bolka z błogosławieństwem: „Biegaj stary, jedz do woli, ciesz się swobodą i nie nudź się w karcerze boksu”. Bolek zrozumiał to po swojemu: „Jesteś tu sam, siedź i płacz!” i zamiast się paść biegał jak stuknięty wokół płotów i rżał. Po dwóch tygodniach tego latania zrzucił prawie 100kg. Trawa rosła mu ponad stawy skokowe, a on biegał po wydeptanej pod płotem ścieżce i ani źdźbła nie brał do pyska, zajęty lataniem bez celu i rżeniem. Dramat. Nie było w tamtym okresie klaczy, którą mógłby kryć, więc dla towarzystwa daliśmy mu starą Czarkę. Przez kilka dni pasł się u jej boku bardzo grzecznie i spokojnie. Jadł, chował w cieniu, podchodził do poideł, nie galopował bez sensu. Cieszyliśmy się, że się odnalazł. Ale po kilku dniach dzielenia pastwiska z Czarką przestawiła mu się w mózgu jakaś zapadka i zaatakował starowinkę – zanim Mirek zdążył zareagować Bolek skopał biedaczkę i pogryzł do krwi. Oj, trzeba ją było leczyć po tej przygodzie. A Bolek znów nie chciał paść się sam, a każdego konia, którego mu proponowaliśmy atakował zębami i podkutymi kopytami. I tak się skończyła jego kariera pastwiskowa. W planach mamy „uzdrowienie” Bolusia poprzez wypasanie na pastwisku stopniowo zbliżanym do pastwisk reszty stada. A jak powinien wyglądać humanitarny chów ogiera? Jakie warunki mu zapewnić, by zachował zdrowie psychiczne i nie zdziwaczał od tętniących w nim frustracji?

Zazwyczaj w obawie przed agresją właśnie ogiera trzyma się w pojedynkę, a często wręcz w izolacji. My nigdy nie izolowaliśmy Bolusia od reszty stada – widział inne konie, miał okazję powąchać, zapoznać się. Może dlatego udało się uniknąć poważnych zaburzeń w jego zachowaniu i niebezpiecznych dla otoczenia reakcji. Niestety rozwinęła się u niego nieuzasadniona agresja wobec innych koni, co musi wynikać z jakiś wewnętrznych frustracji i niezaspokojonych potrzeb. Ogier również potrzebuje stada, kontaktów towarzyskich, a te zapewnione Bolkowi widocznie były zbyt małe. To samonakręcająca się spirala – boimy się o zdrowie koni, więc nie dopuszczamy do bezpośredniego kontaktu ogiera z nimi, co w rezultacie skutkuje ofensywną niepotrzebną agresją. Na początku tego roku Bolek wydostał się ze swojego boksu i sprał okrutnie te konie, które mu się nawinęły na oczy: Sztorma, Nowelę, Horpynę. Cała trójka kulała i leczyła pogryzione grzbiety przez dwa miesiące. Skutków poważniejszych ta napaść nie miała, ale nieuzasadniona agresja ogiera spowodowała, że zaczęliśmy rozważać warunki, w których on bytuje. Są ogiery łatwiejsze w chowie, a są i bardziej tętniące testosteronem. Esauł miał swoje stadko trzech wałachów i dopóki nie było w pobliżu klaczy pasł się z nimi bez problemów. Nie dominował nadmiernie, nie prowokował bójek, a wałachy akceptowały jego wyższą pozycję i nie zgłaszały pretensji do tronu. Bolek natomiast absolutnie nie zgadza się na towarzystwo wałachów: bez wstępnych pytań i refleksji od razu przechodzi do ostrego ataku; szans na porozumienie brak. Bywa i tak, niestety.

Jak najlepiej utrzymywać ogiery w stajni?

  • Jeżeli mamy ich kilka, a są młode to można je połączyć. Trzeba tylko pamiętać by ich pobliżu nie było innych koni – klaczy czy wałachów. Powierzchnia pastwiska też powinna być na tyle duża, by umożliwiała „usunięcie się w cień” i uniknięcie agresji towarzysza. Trzeba przy tym zachować ostrożność i monitorować sytuację. Może być niełatwo, ale jest to jak najbardziej możliwe, również w przypadku ogierów dorosłych, kryjących, choć wtedy lepiej robić to po sezonie rozpłodowym, gdy hormony im się nie burzą i nie roznoszą ich smoczych ciał.
  • Można trzymać ogiera w wolnym chowie tabunowym z grupą klaczy, które może legalnie kryć. Poza okresem krycia ogier będzie się nimi opiekował i chronił je.
  • Niektóre ogiery przyjmują towarzystwo wałachów. Jeżeli w pobliżu nie kręcą się zgrabne damskie zady to chłopcy nie mają raczej powodów do rywalizacji. Są nawet stada złożone z kilku ogierów i wałachów. Często też ogier zaprzyjaźnia się łatwiej z jednym wałachem i wtedy konie mogą być trzymane i wypasane w parze. Trzymanie ogiera z wałachami nie jest niestety możliwe w przypadku niektórych macho (Bolek), ale realne dla innych (Esauł). Warto sprawdzić i spróbować.
  • Samotnego ogiera w stajni, przejawiającego agresywne zachowania absolutnie nie powinno się kompletnie izolować. To tylko zaostrzy problem i nakręci tak, że obsługa i praca z takim sfrustrowanym odludkiem stanie się wyjątkowo uciążliwa lub wręcz niemożliwa bez narażania życia. Nie róbmy ogierom krzywdy zamykając je w izolacji. To zbrodnia na ich psychice. Co robić w takim razie? Aby zapewnić bezpieczeństwo reszcie stada najlepiej ogiera trzymać w boksie, z którego nie może kopać czy gryźć innych lokatorów, ale z którego widzi je, słyszy, okazyjnie może powąchać i dotknąć. Sam boks to więzienie i karcer, więc ogier musi mieć też okazję do pobiegania. W takim przypadku przydaje się biegalnia, dobrze ogrodzona i położona w takim miejscu, by ogier widział inne konie, a nie mógł ich atakować. Na początek może to być pastwisko odgrodzone od pastwiska reszty stada pasem „ziemi niczyjej”. Z czasem na ziemię niczyją można już wpuszczać inne konie. Ogier nie będzie miał bezpośredniej możliwość tłuczenia współplemieńców, ale będzie mógł przez płot nawiązywać z nimi kontakty. Na początku konie będą korzystać z możliwości oddalenia się od agresora, ale później sytuacja powinna się unormować i konie będą się ignorować lub kontaktować pacyfistycznie.
  • Ogiera trzymać powinny tylko osoby doświadczone, mające pojęcie o jego potrzebach i stylu życia. I ważna jest tu konsekwencja w kontakcie z nim i treningu. Nie ma potrzeby stosowania przemocy, ale też należy reagować na wszelkie próby dominacji zdobywając sobie szacunek ogiera. To już zresztą głębszy temat.

Dla zdrowia psychicznego i zachowania prawidłowych odruchów gatunkowych ogier musi mieć kontakt, niekoniecznie bezpośredni, z innymi końmi. Izolowanie go, trzymanie w pojedynkę i zupełnie samotnie skutkuje zaburzeniami zachowań ogiera, a z czasem może przeobrazić się w problem, z którym ani ludzie ani tym bardziej koń nie będzie umiał sobie poradzić. Słyszeliście te różne krwawe opowieści o ogierach trzymanych w ciemnicy, wypuszczanych do krycia fantomu do ciasnego korytarza? Ogiery, którym usunięto zęby? Ogiery, którymi steruje się zdalnie za pomocą wideł, batów, drągów? To nie ich wina. Poziom pobudzenia u ogierów jest cechą wrodzoną i wiele jest takich, które wydają się bardzo łagodne i zrównoważone. Nawet te mogą się jednak przemienić w śmiercionośne maszyny na skutek pobudzenia w obecności klaczy czy frustracji wywołanej niehumanitarnym chowem. Biorąc pod uwagę dobrostan zwierzęcia najlepiej jest je wykastrować, gdy jego agresja i pobudzenie seksualne utrzymuje się długo i staje problemem. A jeżeli Wasz ogier nie jest przeznaczony do krycia i nie ma licencji hodowlanej to bez zastanowienia go wytnij. I jemu i Tobie będzie łatwiej.

Autor: Ania Kategoria: NATURAL

Koń czystej krwi arabskiej – syn wiatru. Dzięki Mahomecie! A Ty podziękuj nam, Polakom.

Femma

Fot. Ewa Imielska-Hebda # Femma, wł. Joanna Łagodzińska

Zakochałam się w arabach jako mała dziewczynka. W koniach krwi arabskiej, znaczy się, oczywiście. Oglądałam je w albumach, ilustrowanych podręcznikach, na starych pocztówkach. Niewiele takich publikacji było w moim dzieciństwie i araby podziwiałam najczęściej na czarno-białych fotografiach kiepskiej jakości. A i tak czarowały. Czy jest gdzieś piękniejsze stworzenie? Znacie doskonalszy i piękniejszy boski twór? I nie mówcie mi o człowieku, bo naoglądałam się teraz przedstawicieli naszego gatunku na usteckiej plaży i przyznam, ze nie ma brzydszego stworzenia niż nasz ludzki ród. Koń arabski jest najpiękniejszy z pięknych koni. To uosobienie wdzięku, doskonałości, harmonii i piękna. Gdy w moim życiu konie pojawiły się „na żywo”, zaczęłam tęsknić za arabami, które fascynowały mnie w dzieciństwie i których wizerunki pamiętałam ze starych pocztówek. Zachwycałam się Czubajką i doceniałam jej urodę – bystre oko, ruchliwe uszy, mały łepek. A ponieważ ma w swych żyłach tylko 50% arabskiej krwi, pragnęłam poznać jej ojca. Godzinami oglądałam fotografie Esauła w albumach mamy i wyobrażałam sobie go w ruchu – ten majestat, ten zryw, ten arabski bukiet. Studiowałam jego rodowód, a w nim te konie, które pamiętałam z pocztówek: Bandolę, Europejczyka, Wielkiego Szlema, El Paso, Bandosa, Witraża, Celebes i inne. Gdy Esauł w końcu na skutek mojej obsesji trafił do naszej stajni, byłam oczarowana. I zakochana bez pamięci. I dziś, kilka lat po jego śmierci, araby wciąż zajmują w moim sercu szczególne miejsce. Nie chcę już araba, nie szukam, nie tęsknię. Miałam. Dziś wolę pod siodłem konie wyższe, mocniejsze, bardziej toporne. Dziś doceniam powolne śląskie smoki, tak całkowicie różne od eterycznych, porcelanowych arabskich figurek. Ale araby podziwiam i uwielbiam nadal. I zawsze będę się nimi zachwycać.

Czy wiecie jaki kraj jest ojczyzną najpiękniejszego konia na świecie? Tak, lokalizujecie je na Półwyspie Arabskim. Stąd przyszły. Ale jaki kraj jest ojczyzną dzisiejszego, współczesnego konia arabskiego? Jakiemu krajowi ta rasa zawdzięcza swoje obecne miejsce w świecie? Ten kraj, kochani, to Polska. I warto o tym wiedzieć, szczególnie teraz, gdy stadniny w Janowie i Michałowie gmatwają się w swych wewnętrznych problemach zrodzonych na zewnątrz. Ojczyzną konia arabskiego jest Polska. A my Polacy jesteśmy opiekunami tych pustynnych synów wiatru. I bez nas konie arabskie nie byłyby dzisiaj tym, czym są – najpiękniejszymi z pięknych, najdoskonalszymi z doskonałych. Posłuchajcie zarysu historii konia arabskiego i czujcie się dumni. Oto, co warto wiedzieć o koniu Mahometa.

Legenda mówi, że konia arabskiego Bóg stworzył z garści południowego wiatru. Tchnął w nią swój boski oddech i uformował zwierzę stworzone do lotu, choć bez skrzydeł. W grzywę za uszami wczepił mu szczęście. Trudno nazwać to historycznym faktem, ale kto widział konia arabskiego w ruchu, ten rozpoznał wiatr z południa. Faktem potwierdzonym naukowo nie jest też inna legenda – o pięciu klaczach Mahometa. Prorok ten podobno trzymał po bitwie stado koni  bez dostępu do wody przez cały dzień. Dzień na słonecznej pustyni, zauważmy. Następnie otworzył zagrodę na dojście do wodopoju i kazał grać sygnał wzywający do boju. Konie galopem ruszyły w stronę wody, ale pięć klaczy, nie zaspokoiwszy pragnienia, stawiło się na sygnał Mahometa, gotowe do bitwy. Te pięć walecznych klaczy Mahomet wykorzystał jako pramatki koni arabskich i na nich oparł hodowlę. Od ich imion pochodzą nazwy dzisiejszych typów koni arabskich. Wyróżnia się kilka typów, a wśród tych najbardziej znanych są ród Kuhailanów i ród Saklavi. Polskie araby stanowią najczęściej połączenie tych dwóch typów. Kuhailany, o których wiem najwięcej z racji tego, że jest to linia z której wywodził się Esauł, to typ najsilniejszy, ten bojowy. To święte konie Beduinów, które najdłużej trzymano z dala od oczu niewiernych. A już gniadych klaczy tego rodu absolutnie nie wolno było oglądać, nie mówiąc o kupnie. Otaczano je nabożną wręcz czcią. Każdemu arabowi Bóg wczepia szczęście w grzywę, ale tylko kuhailany dotyka swym kciukiem, zostawiając niektórym znamię wielkości monety na zadzie. Najczystsze  kuhailany są właśnie gniade, choć pustynne kuhailanki, sprowadzone do Polski przez hrabiego Dzieduszyckiego w 1845 roku były siwe. Jak Esauł. Gdyby były gniade to prawdopodobnie w ogóle by w ręce niewiernego nie trafiły. Obecnie nie przestrzega się już nakazu krycia gniadych kuhailanek gniadymi kuhailanami i maści te się wymieszały. O rodach i typach konia arabskiego polecam Wam poczytać więcej w internecie. Pewnie nawet nie wiecie, że jest ich tyle i tak się różnią.

Tak wyglądają legendarne podstawy wiedzy o hodowli konia arabskiego. Historycznie potwierdzone jest pochodzenie hodowli od koni proroka Mahometa, choć nie wiemy dokładnie jak je wybrał. Ale dziś wiadomo, że podstawę stanowiły te konie, na których uciekał z Medyny do Mekki w VII wieku. A wiemy to dlatego, że rodowód konia arabskiego u Arabów jest nie tylko dokumentem urzędowym, ale wręcz aktem religijnym, rodzajem modlitwy. I ciągłość linii można udowodnić nawet dziś. Koń wniknął w religię, a Mahomet wzywał wyznawców islamu do hodowli i dobrego traktowania konia. Stało się to obowiązkiem religijnym, a nagrodzone miało być w życiu przyszłym. Znacie dziś fanatyzm religijny wielu wyznawców islamu czy jego odłamów i pewnie potraficie sobie wyobrazić jak skrupulatnie był przestrzegany nakaz proroka dotyczący hodowli koni. Wśród Arabów powszechne było stwierdzenie: „Niech moje dzieci będą głodne i bose, ale mojemu koniowi nie może nic zabraknąć”. Hodowcom koni Mahomet obiecywał odpuszczenie grzechów i nagrodę po śmierci. Islam jest religią najbardziej związaną z kultem konia. I tylko tak króciutko zastanówcie się na związkiem konia z chrześcijaństwem. Nie wiem ilu z Was czytało w całości pisma Starego i Nowego Testamentu, tak jak, nie przymierzając, taki czytelniczy maniak jak ja. Ale z pewnością wielu z Was zna ważniejsze fragmenty i ma ogólną wiedzę o reszcie zawartości Pisma Świętego. I gdzie tam jest koń? Czy pojawia się w biblijnych zapisach? Na koniach Egipcjanie ścigali uciekających Izraelitów, tak. A Ci szli pieszo. Koniem się nie posługiwali i nie doceniali.  Sam Jezus wjechał do Jerozolimy na osiołku, prawda? Piszą o tym wszyscy czterej ewangeliści. Koń pojawia się w legendach chrześcijańskich – święty Jerzy w walce ze smokiem dosiadał konia, patronem rycerzy (rycerz, o czym nie wszyscy wiedzą to bojownik konny, nie ma rycerzy pieszych, są oni nieodłącznie związani z dosiadanym wierzchowcem) jest św. Marcin. Król Salomon podobno kochał konie i podziwiał tak bardzo, że kiedyś oglądając je na pastwisku zapomniał o wieczornej modlitwie. Szybko ukarał sam siebie za to przewinienie, nakazując zarżnąć konie, które go do grzechu przywiodły. Hmmm… W sumie nie możemy się dziwić, że chrześcijaństwo nie wyróżnia konia, tak jak robi to islam, bo religia chrześcijańska z zasady nie uznaje kultu zwierząt.  A jednak doceniam islam za tę miłość do konia. I w tym punkcie mogę być jego wyznawcą :)

Konie hodowane na Półwyspie Arabskim ukształtowała pustynia i ogromne odległości między oazami. W rezultacie Arabowie mieli konie szybkie, silne, bardzo wytrzymałe i niewymagające. W Europie konie te pojawiły się w wyniku najazdu Maurów. Dużo arabów sprowadzili też rycerze wracający z wypraw krzyżowych. W Polsce araby pojawiły się w czasach ataków tureckich i niepokojów na wschodnich rubieżach. Zakochany w koniach Lach szybko docenił siłę, piękno i wytrzymałość araba i tak zaczęto je sprowadzać z Bliskiego Wschodu. Araby pojawiły się w prywatnych hodowlach i stajniach magnackich, kupowane za ogromne sumy, zdobywane w bitwach, darowywane przez obce poselstwa. Polacy zakochali się w mocnych koniach beduinów i mawiali, że dobry arab może biec całą dobę bez przerwy, a więc i bez jedzenia i picia, niosąc na swym grzbiecie jeźdźca, jego ekwipunek i prowiant, broń oraz chorągiew a za sobą wlec przytroczonego trupa. I jeśli sytuacja tego wymaga to zrodzony z wiatru syn pustyni pokona prawie 300km na dobę! Szybkość koni bitewnych pozwalała zaskoczyć wroga – nim wieść o spraniu tyłków jednej armii się rozniosła, ruchliwa polska jazda już tłukła innych wrogów. Konie bitewne musiały być szybkie (w salwowaniu się ucieczką to również pomagało), a oprócz tego bardzo wytrzymałe. Polska hodowla wykorzystywała więc araby do uszlachetniania pogłowia posiadanych koni, a ponieważ nie prowadzono w stadninach dokumentacji rodowodowej, trudno dziś odtworzyć pierwsze linie. Dopiero na początku XIX wieku zaczęto dokumentować pochodzenie koni. Chyba nie ma obecnie na świecie rasy koni szlachetnych, które nie miałyby domieszki arabskiej krwi. Płynie ona m.in. w żyłach folblutów, lipicanów, trakenów, kłusaków orłowskich, angloarabów różnych szczepów. Nawet zimnokrwista rasa, której przedstawicielem był nasz ciężki Lorenzo – koń buloński była doszlachetniana arabską krwią.

Przodkami dzisiejszych polskich arabów są konie sprowadzane przez hrabiego Wacława Rzewuskiego. Była to postać niezwykła. W Polsce był hrabią Rzewuskim, dla Kozaków atamanem Rzewuchą, dla Arabów emirem Tadż-el-Fahrer. Spędził kilka lat w Turcji, koczował z Beduinami, otrzymał tytuł emira i został przyjęty do kilkunastu plemion.  Później mieszkał też na stepach i zżył się z Kozakami. I był patriotą – walczył w powstaniu listopadowym i po jednej z bitew zniknął. Zniknął, więc zginął, ale legenda pozostała, a fakt zniknięcia ciała hrabiego-emira-atamana tylko ją sycił. Do swoich dóbr Rzewuski sprowadził niemal setkę najpiękniejszych koni pustynnych i choć wiele z nich wystawił w bitwach i stracił, to część przetrwała. Po zniknięciu Rzewuskiego konie przejęli inni hodowcy. Kto myśli, że nie słyszał wcześniej o Rzewuskim tego pocieszę – na pewno słyszałeś / znałeś / natknąłeś się na tę wyjątkową postać, choć nie wiedziałeś o jego zasługach dla hodowli arabów. O Wacławie Rzewuskim pisał Mickiewicz („Farys”) – to ten od „pędź Latawcze białonogi”, Słowacki („Duma o Wacławie Rzewuskim”), Wincenty Pol („Hetman Złotobrody”), Tadeusz Miciński („Emir Rzewuski”), Tymko Padura, Michał Budzyński i pewnie wielu innych, których nie znam. Rzewuskiego sportretował też Juliusz Kossak oraz Piotr Michałowski, Aleksander Orłowski i January Suchodolski. Poszukajcie tych obrazów i rozpoznacie je, z pewnością mignęły Wam w podręcznikach. To Rzewuskiemu należy podziękować za konie arabskie, bo jego umiłowanie orientu i pięknych koni w połączeniu z fantazją emira dało Polsce tak wspaniałe podstawy dzisiejszej hodowli. Bo, hmmm… Arabowie zajęli się w końcu ropą naftową, a nad linią i czystością rasy czuwali właśnie Polacy. To my jesteśmy ojcami współczesnych koni arabskich. To z Polski pochodzą najpiękniejsze araby na świecie. To Polska jest ojczyzną konia arabskiego.

Wspomniałam już o hrabim Dzieduszyckim, który sprowadził do Polski trzy siwe kuhailańskie klacze. Jego dwuletnia wyprawa do Arabii uwieńczona była również nabytkiem siedmiu arabskich ogierów. Te dziesięć koni kosztowało hrabiego majątek. Kilka majątków, właściwie. Podobno za jedną z kuhailanek dał równowartość kilku polskich powiatów w złocie. Aby zdobyć te konie potrzebował nie tylko złota – w negocjacjach z Arabami powoływał się również na pokrewieństwo z Rzewuskim, cenionym i znanym emirem. To pomogło Dzieduszyckiemu nabyć piękne konie, a anomalia kuhailanek (maść siwa zamiast gniadej) ułatwiła zakup. Wizerunki klaczy kuhailańskich Dzieduszyckiego uwiecznił Juliusz Kossak. Stały się one matkami, babkami i pra-pra-babkami polskich koni arabskich. A skoro polskich to znaczy, że wszystkich na świecie. Podkreślam to kolejny raz, ale lubię. Bardzo lubię i bardzo dumna jestem. A Wy?

Historia arabów w Polsce obfitowała w momenty trudne i wręcz tragiczne. Konie te przeszły przecież z nami wszelkie historyczne zawirowania – przeżyły zabory, rozbiory, powstania narodowościowe, obie wojny światowe. Konie były grabione, wywożone z kraju, kradzione. Okupanci wzbogacali swoje kraje naszym najlepszym końskim pogłowiem  i tylko poświęcenie hodowców i stajennych masztalerzy pomogło uratować niewielką, choć tak znacząca ilość klaczy zarodowych i rozpłodowych ogierów. Czy wiecie, że ewakuowane ze stadniny w Janowie konie (ok. 400 sztuk) przeżyły m.in. nalot dywanowy na Drezno? W bombardowaniu Drezna straciliśmy ponad dwadzieścia ogierów, a niemalże setka rozbiegła się, wyrywając się w panice masztalerzom. Jeden z tych masztalerzy utrzymał jednak w ręku i ocalił dwa ogiery – Witraża i Wielkiego Szlema (prapradziadek Esauła). Wyobrażacie sobie, co to znaczy trzymać w ręku dwa spanikowane ogiery w czasie nalotu i bombardowania? Masztalerz ten nazywał się Jan Ziniewicz; sis tibi terra levis Panie Janku! Ewakuowane wtedy konie trafiły w Niemczech do Brytyjskiej Strefy Okupacyjnej i po półtora roku większość z nich wróciła ocalała do Polski. Niestety, innych zagrabionych i wywiezionych koni nie udało się odzyskać; mimo podejmowanych przez nasz rząd prób, konie te nigdy do kraju nie wróciły.

Po drugiej wojnie światowej arab w Polsce też nie od razu zaczął się prężnie odradzać. W czasie komuny te eleganckie i szlachetne koniki uważano za uosobienie burżuazji, co właściwie czyniło z nich wrogów klasowych. Dzięki poświęceniu niezwykłych hodowców udało się je w Polsce utrzymać. Później polskie araby zabłysły na światowych arenach, a Polska odegrała (i nadal odgrywa) wiodącą rolę w hodowli koni czystej krwi arabskiej na świecie. Zagrabiony w czasie II wojny światowej polski ogier Witeź II trafił do USA i okrył się taką sławą, że głośno stało się o jego rodzinnej stadninie – Janowie Podlaskim. Konie z Polski zdobywały czempionaty światowe i bardzo szybko rozwinął się kwitnący do dzisiaj eksport koni zarodowych z Polski. Obecnie mamy najlepsze konie tej rasy na całym świecie! Nasze reproduktory i klacze zarodowe są najbardziej cenione i kupowane za bajońskie sumy. Wspomnę Wam chociażby te wybrane z rodowodu naszego Esauła: ogier Bandos (pradziadek Sułka) został sprzedany za 8o0tys. dolarów; El Paso (dziadek Sułka) pojechał do Stanów za sumę miliona dolarów (najwyższą w historii kwotą za ogiera). Bandolę (matkę Bandosa) nazywano „Królową Janowa”, a jej pełen brat ogier Bask to jeden z najbardziej znanych w Stanach polskich arabów – jego pomnik z brązu stoi w Scottsdale. A tenże Bask był synem Witraża, ocalonego przez Jana Ziniewicza w Dreźnie. I ten sam Bask był pradziadkiem Kwestury z Michałowa – sprzedanej za 1 milion 125 tys. EUR, co jest najwyższą kwotą, zapłaconą za polskiego araba na aukcji w Janowie. Najbardziej utytułowana klacz arabska w historii tej rasy to polska Pianissima z Janowa, wnuczka Eukaliptusa (syn Bandosa, wnuk Bandoli). Eukaliptus był bratem Europy, babki Esauła. Nie dziwcie się mi, że tak wnikliwie badałam rodowód Esauła – jego rodzice, dziadkowie i pradziadkowie to konie, które znam ze starych pocztówek. Nadal śledzę losy jego rodziny i stąd tropy do Kwestury, Pianissimy itd. W rodowodzie Esauła widnieje oczywiście znany wszystkim zapis: ” oo ” symbol czystej krwi arabskiej. Jest tam również inny zapis: ród męski: Kuhailan Haifi or.ar. 1923. To linia męska, z której wywodzi się Esauł, a tajemnicze „or.ar” oznacza oryginalnego araba czyli po prostu import z Arabii. W ten sposób oznacza się konie wyhodowane w swej ojczyźnie. Tej geograficznej, bo na wypadek gdybym jeszcze nie wspomniała to informuję, że ojczyzną współczesnego konia czystej krwi arabskiej jest Polska,a  najlepsze klacze zarodowe i ogiery tej rasy pochodzą z Polski właśnie.

Konie czystej krwi arabskiej to dla mnie temat-rzeka. Choć dla mnie każdy temat o koniach staje się rzeką i nigdy nie mogę skończyć gadać / pisać. Porywa mnie nurt i płynę z prądem, zahaczając o różne mielizny, wpadając w każdy wir i dryfując po różnych tematach. Teraz też czuję jak napływają mi do głowy kolejne „arabskie” tematy – historia stadnin w Janowie, Michałowie, Białce (stamtąd był Esauł!), zasługi prywatnych hodowców (Niech Ci Bóg błogosławi Romanie Sanguszko! To do Twojej stajni trafił or.ar. Kuhailan Haifi w 1931r.), wojenne losy koni arabskich w Polsce,  najdroższe araby, najbardziej znane czempiony, araby w literaturze, malarstwie, Esauł i jeszcze raz Esauł, kuhailany w Polsce…  Jestem typem dryfującym (jak Alcybiades Niziurskiego), a po końskich tematach płynę najwdzięczniej. Dobrze, że mam tego bloga, bo wśród znajomych już nikt nie chce mnie słuchać :)

Fot. Ewa Imielska-Hebda # Femma, klacz czystej krwi arabskiej od Faszyny oo po Esauł oo. Córka Sułka, która odziedziczyła po nim wspaniały charakter – zacytuję Wam słowa jej właścicielki Joanny Łagodzińskiej, bo pięknie obrazują więź, jaką można nawiązać z pustynnym kuhailanem: „Będziemy sobie rzeźbić dalej, a jakże. Ale dzisiaj poczułam, że jestem na szczycie. Bo to, co ja uprawiam, to chyba nie jest jeździectwo. Jeździectwo jest tylko dodatkiem do mojej przyjaźni z Fem”. To jest to, co czujesz po treningu z arabem.  Zazdroszczę i tęsknię… Fem możecie śledzić na facebooku.

Moja wiedza o koniach arabskich nie jest wybitna i nie jest wrodzona, wiadomo. Nabyłam ją czytając, oglądając, analizując, słuchając, badając. Napisałam ten wpis bazując na tym co pamiętam, co zgromadziłam w swej głowie latami tropiąc każdą publikację, w której słowo „koń arabski” się pojawiało. Trudno mi więc teraz podać Wam dokładną bibliografię do wiadomości, które tu zamieściłam, bo pisałam tak, jak bym Wam opowiadała, co wiem. To nie opracowanie naukowe i tak tego nie traktujcie, bo z pewnością popełniłam błędy merytoryczne, może przerysowałam historię, pominęłam istotne fakty lub podałam za fakt coś, co udokumentowane nigdy nie zostało. Podejrzewam, że wiele informacji tu podanych przeinaczyła moja indywidualna interpretacja. To luźna opowieść, a nie naukowa rozprawka. I choć nie pamiętam wielu źródeł, z których moja wiedza pochodzi, to na pewno polecam Wam książkę, którą uwielbiam od lat i choć o arabach jest w niej zaledwie kilka stron to jest to sama kwintesencja, to co smakowałam i czym karmiłam się zawsze rozmyślając o pustynnych koniach. A na pozostałych stronicach znajdziecie wiedzę o koniach i historię polskiej hippiki, którą obowiązkowo powinien znać każdy koniarz. Co tam koniarz – każdy Polak! Byliśmy potęgą hippiczną i choć w sercu żal, że „było-minęło” to trzeba to przeczytać i znać. Trzeba! Ruszajcie do bibliotek, szukajcie w antykwariatach, szperajcie na internetowych aukcjach, strychu u dziadka i w piwnicy sąsiada i zdobądźcie książkę Jerzego Urbankiewicza pt. „Gdzie są konie z tamtych lat”. Bez znajomości tej pozycji jesteście koniarzami, ale bardzo ubogimi. Mój egzemplarz jest już tak zaczytany, że ledwo się kupy trzyma, a ja opowiadając coś, łapię się na tym, że cytuję dosłownie, bo znam już fragmenty na pamięć. Dzisiejszy wpis też zawdzięczamy Jerzemu Urbankiewiczowi. I za to mu dziękuję. Przeczytajcie książkę i też mu podziękujcie. A w zapędzie wdzięczności zwróćcie się również do Jana Grabowskiego i jego „Hipologii dla wszystkich”. To też nienajświeższa publikacja, ale aktualna i stanowi skarbnicę wiedzy koniarza. Polecam!

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Siedlce i okolice – na aukcję w piątek 3 czerwca kłusem – marsz!

plakat 100 korekta

Nigdy w Siedlcach nie byłam. I chyba warto się tam wybrać. Na szybko poczytałam o tym mieście w wikipedii, poprzeglądałam grafiki w google (Aleksandria, mhmm!) i podjęłam decyzję – jadę! To piękne miasto i fajni ludzie tam mieszkają – wiem, bo z jednym z nich (tak, to mało reprezentatywna grupa) kontaktowałam się mailowo i telefonicznie w sprawie widocznej na plakacie powyżej aukcji. Ten mieszkaniec Siedlec ma pasję, ma zapał, ma entuzjazm i energię do działania, jakiej mu zazdroszczę. Może to zaraźliwe i złapię tego trochę w regionie? Trzeba sprawdzić!

Okazja jest wspaniała – jak widzicie na zamieszczonym plakacie w piątek 3 czerwca o godz. 19:00 w Centrum Kultury i Sztuki w Siedlcach odbędzie się Aukcja Charytatywna. Zebrane fundusze przeznaczone zostaną na organizację hipoterapii dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej intelektualnie z powiatu siedleckiego. W programie imprezy jest:

1. Aukcja obrazów wykonanych przez studentów UPH Siedlce
2. Występ zespołu Road 66
3. Występ aktorów Teatru RAMPA z Warszawy: K. Broda-Żurawski, K. Boruta – /fragmenty siedleckich dzieł S. Żeromskiego oraz wiersze o Siedlcach/
4. Wystąpienie Pani Dr Aleksandry Szabert /o znaczeniu hipoterapii nie tylko dla niepełnosprawnych/
5. Loteria z nagrodami dla uczestników aukcji /polecam – można zgarnąć vouchery na jazdę konną :)/
6. Wystawa zdjęć o tematyce hipicznej w Galerii CKiS w Siedlcach /tu warto być i poszukać zdjęć z czubajki.pl – m.in. Kasi Sikorskiej, Magdy Wiśniewskiej, Karoliny Błaszczyk i oczywiście Kuby./

 

Nie muszę Wam, koniarzom, wyjaśniać jak wspaniały jest cel tej akcji i aukcji. Bo my wiemy, co daje kontakt z koniem. Więc też dajmy od siebie jak najwięcej – dajmy innym szansę na obcowanie z tymi zwierzętami. Dajmy ją tym, którzy najbardziej jej potrzebują i najwięcej na niej skorzystają. My to znamy – podzielmy się więc z innymi. I zaprośmy na aukcję również nie-koniarzy, albo koniarzy biernych – wszystkich, którzy mogą pomóc kupując cegiełkę na aukcji (do wyboru cegiełki brązowe, srebrne i złote  – odpowiednio 10,20,50zł). A wyjaśnijmy wszystkim słowami organizatora akcji Wiktora Boruty, dlaczego warto i dlaczego trzeba:

Ruch konia zapewnia osobie siedzącej w siodle (lub na oklep) niezliczoną ilość bodźców, którym poddaje się świadomie i nieświadomie. Mięśnie napinają się i rozluźniają, pracuje kręgosłup. Jeździec patrzy na świat z perspektywy końskiego grzbietu. Końskiego włosia w dotyku nie da się porównać z niczym innym. Ani końskiego zapachu, który dla wielu już sam w sobie jest najbardziej kojącą wonią na świecie. Potęga zwierzęcia, którego ruchy można sobie podporządkować sprawia, że każdy czuje w sobie moc do pokonania każdej trudności.

Efekty hipoterapii są nie do przecenienia zwłaszcza w przypadku osób, u których występuje kilka niepełnosprawności naraz, np. intelektualna i ruchowa. Nie przesadzę, jeśli powiem, że kontakt ze specjalnie przygotowanym do terapii koniem i terapia prowadza przez wykwalifikowanego terapeutę potrafi zmienić życie dziecka ze spektrum autyzmu, czy z mózgowym porażeniem dziecięcym.

Wiktor zaangażował się w organizację takiej aukcji, bo sam jest koniarzem. Jest również nauczycielem i terapeutą osób z niepełnosprawnością intelektualną. Zajmuje się dogoterapią, ale sam przyznaje, że hipoterapia ma najkorzystniejszy wpływ na rozwój emocjonalny, poznawczy i ruchowy. O rozwoju emocjonalnym mogę się wypowiedzieć osobiście – codziennie przechodzę taką terapię i zgromadzoną we mnie empatię rozładowuję na otoczeniu. Wiktor najwyraźniej też. I każdy z Was. Koniarze mają serca tam gdzie trzeba – czułe, chętne do pomocy, bijące w dwutaktowym rytmie kłusa. Jeżeli tylko możecie to wpadnijcie w piątek do Siedlec. Dorzućcie cegiełkę, odnajdźcie Wiktora (to będzie proste, bo to on prowadzi aukcję. Razem z Moniką Stachowicz, ale z nią raczej go nie pomylicie) i zapewnijcie go, że ma nasze wsparcie. A potem  znajdźcie mnie w tłumie (znając moją skromność będę anonimowo siedzieć w pierwszym rzędzie w koszulce z logo bloga na piersi) i zapewnijcie mnie, że zapewniliście Wiktora, że jego podopiecznym zapewnimy wspólnie 100h hipoterapii!

DSC_0306 DSC_0302

Cytowany fragment to wypowiedź Wiktora Boruty z wywiadu przeprowadzonego przez Luizę Karaban dla Tygodnika Siedleckiego. Zdjęcia z prywatnego archiwum Wiktora. 

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Rośliny trujące na końskiej łące

1406859_67433540

Wiosna ogarnia już łąki i pola, co dla stęsknionych za pastwiskiem koni jest czasem błogosławionej radości. Po zimowych wypasach wśród rozrzuconych bel siana nasze konie z entuzjazmem eksplorują każdą zieleninę, która pojawia się na naszych padokach. Tyle wygrać! Konie są zachwycone. A nasz stajenny wraz z nimi – wreszcie grzecznie się pasą, zamiast snuć się i z nudów kręcić mu pod nogami, gdy oprząta ich boksy. Pastwiskowanie na zielonej łące to najlepsze, co możesz swojemu koniowi zapewnić. Przy przestrzeganiu kilku zasad, oczywiście. Przede wszystkim po okresie zimowej posuchy konia trzeba na zielonkę przestawiać powoli – najpierw na krótko puścić głodomora na pastwisko, potem wydłużać mu spędzany tam czas. Każda zmiana karmy powinna być przeprowadzona stopniowo, a więc dotyczy to też pastwiskowej zielonki. Zaburzenia pokarmowe są bardzo groźne dla koni i mogą skończyć się śmiercią zwierzęcia. Dlatego o delikatne układy pokarmowe koni należy odpowiednio dbać. Warto też zrobić obchód łąki, na której wypasacie swoje konie, bo jeśli ich stołówka oferuje jakieś trujące i toksyczne dla ich żołądków rośliny to łatwo o szybki transfer na te inne, Wiecznie Zielone Pastwiska.

Na pastwisku łatwo spotkać kilka popularnych końskich trujaków. Na polach często występuje Starzec jakubek (Senecio jacobea). Piękna nazwa, ale spożycie starca w większej ilości skutecznie uniemożliwi koniowi stanie się starcem – w wyniku zaburzeń pracy wątroby i układu nerwowego koń może emerytury nie doczekać. Roślina ta wygląda tak:

starzec jakubek

źródło: wikipedia

Oprócz starca uważajcie też na zimowita jesiennego (Colchicum autumnale) i szczwół plamisty (Conium maculatum). Już niewielka dawka takich liści jest dla konia śmiertelna! Znacie je?

zimowit jesiennyszczwół plamisty

źródło: wikipedia zimowit

wikipedia szczwół

Warto też wspomnieć, że szkodliwa może okazać się zwykła koniczyna (dzięcielina, choć nie pała). Nie jest bardzo niebezpieczna, ale nie powinna być przez konie spożywana w wielkich ilościach. Dowiedziono, że może wywołać alergię na promienie słoneczne! Jeśli więc uważacie, że parów pełen koniczyny to idealna stołówka to zmieńcie pogląd. Koniczyna powinna być zdrowo przemieszana ze zwykłą trawą.

Te rośliny możecie spotkać na łąkach i polach. Tam najczęściej wypasa się stada. Zagrożenie może czaić się jednak bliżej stajni – w przydomowym ogrodzie. Najwięcej niebezpieczeństwa niosą ze sobą żywopłoty. Nie pozwalajcie koniom ich obgryzać! Nie otaczajcie też pastwisk ogrodzeniem z tui. Wygląda fajnie, ale nie warto wodzić koni na pokuszenie podsuwając im pod nos trujące rośliny. Najbardziej znanym szkodliwym żywopłotowym zieleniakiem jest cis (Taxus baccata). Jest on przyczyną wielu zatruć u koni. Już niewielka ilość takiego zawierającego alkaloid cisu jest dla konia śmiertelną dawką. Każdy koniarz powinien wiedzieć jak wygląda cis, bo spożycie przez konia jakiejkolwiek części tej rośliny to poważne zagrożenie życia. Nawet po obcięciu cisu należy jak najszybciej wynieść gałęzie, by nie skusiły jakiegoś konia. Tuje wywołują z kolei u koni zaburzenia trawienne, atakują też układ oddechowy. Bardziej nawet niż popularny i znany cis trujący jest zwykły bukszpan (Buxus sempervirens). Znam jeszcze złotokap zwyczajny (Cytisus laburnum)- pięknie kwitnie na żółto i podstępnie wywołuje u konia poty i odruch wymiotny. Ponieważ jak wiemy koń nie potrafi puścić pawia to taki złotokap może mieć groźne skutki, wraz ze zgonem włącznie. Uważajcie też na piękne cyprysy (Cupressus sempervierns) -ma słabsze działanie niż cis, ale jednak może skutkować zatruciem.

Podczas wyjazdu w teren też niefrasobliwie dajemy się naszym koniom ciągać po krzakach. A spotkane w lesie rośliny mogą okazać się bardzo groźne! Najbardziej niebezpieczna jest spotykana w lesie naparstnica purpurowa.

naparstnica purpurowa

źródło: wikipedia

Ma kwiaty w kształcie dzwonków, ale to jej liście mogą zachęcić konia do zgubnego skubania. Liście naparstnicy zawierają różnego rodzaju glikozydy stosowane do produkcji leków nasercowych. U konia substancje te zaburzają pracę serca, a spożycie nawet niewielkiej ilości liści (dosłownie garść) może spowodować zatrzymanie pracy płuc. W lesie konie często skubią też gałązki, czy obgryzają korę drzew na postojach. Upewnijcie się, że nie wiążecie konia do akacji lub robinii. Akacje przyczynia się do kolki, często tak silnej, że śmiertelnej. Nie zgadzajcie się też na żucie przez koni żołędzi – w większych dawkach są trujące. A, i jeszcze paproć. Nie wiem, co może być zachęcającego w paproci (orlica pospolita), bo mnie odrzuca ta pajęcza roślinka pełna kolczastych zarodników wyglądających jak kleszcze. Fuj. Ale dla konia jest fajnym daniem, choć raczej na ostatnią wieczerzę. Paproć ta poraża koński układ nerwowy, powoduje chwiejny chód, a w spożyta bez refleksji w większej dawce wyprawia konia na drugi świat. Unikajcie – jest dość powszechna w lasach mieszanych i sosnowych borach.

Czasem nawet zwykła trawa jest dla konia niebezpieczna. Zatrucie może spowodować nie natura, a beztroski człowiek. Bo wśród zatruć pokarmowych popularne są te wywołane środkami chemicznymi, nawozami. Lepiej by konie nie pasły się w pobliżu upraw rolnych – takie pola często są nawożone chemią, którą nierzadko rozpyla się w powietrzu i pokrywa w ten sposób większy obszar. Zresztą chemię można spotkać też  przed domem. My nie nawozimy naszych trawników sztucznie, bo mamy pod dostatkiem naturalnego nawozu. Czasem jednak ktoś wpakuje w swój trawnik tyle azotu, że nawet mrówki łażą w nim pijane. W zeszłym roku chodziłam sobie na spacerki do sąsiadki. Brałam Stasia na kucyku i szliśmy w odwiedziny. Koleżanka ma dzieci w zbliżonym do Stasia wieku, więc siadałyśmy sobie na tarasie popijając kawkę, a w tym czasie dzieciaki bawiły się przy pasącym się spokojnie kucyku. Sprawdzało się do czasu aż mąż koleżanki bardzo obficie nawiózł trawnik – nasza Agata nawet nie miała ochoty jeść tej soczyście zielonej, gęstej trawy. Chyba sam zapach ją odrzucał :)

No, właśnie. Bo trzeba Wam wiedzieć, że tak bezdennie głupie to te konie nie są. Nie wsuwają trucizn, bo ich instynkt chroni je i uprzedza. Nie trzeba więc wpadać w przesadę – rozsądne zwierzęta nie rzucają się na trutkę, bo już sam zapach i smak je ostrzega, że tego lepiej nie jeść. My mamy przy stajni cisy, przed domem cyprysy, tujami mama obsadziła cały treningowy padok, bukszpany szpanują przed domem, a dąb co jesień zarzuca nas warstwą żołędzi, które trzeba wywozić na taczkach. Żaden koń tych trutek nie skubie. Uczciwie też przyznam, że przegląd pastwiska zrobiliśmy raz, przy okazji spaceru. Nic groźnego nie zauważyłam, co w sumie już wiem od naszych zdrowych, wypasanych codziennie koni. Jeszcze uczciwiej wyznam Wam, że choć nazwy roślin trujących mogę recytować obudzona w nocy, to z rozpoznaniem tych roślin… dla mnie wszystkie są takie same. Nie mam po co zapuszczać się na pastwisko, chyba że z obrazkami roślin w ręku. I w sumie po całej tej uczciwości i tak zachęcę Was do tego, byście przeglądu Waszych pastwisk jednak dokonali. Może Wasze konie chroni ich naturalny instynkt, ale lepiej dmuchać na zimne. Jeśli koń od małego przebywa w jakimś środowisku to dobrze zna rosnące tam rośliny. Ale jeśli trafi w nowe miejsce, a rosnących tam zielenin nie zna, to jego instynktowne unikanie pewnych roślin może być narażone na ciężką próbę. Szczególnie jeśli jest bardzo głodny lub po prostu stęskniony za zielonką, bo dawno takiej swobody nie zaznał.

Zachęcam do przejrzenia wymienionych roślin w wikipedii, zapoznania się z ich wyglądem. Czuwajcie, bo wyposzczony po zimie koń może się napalić na trujaka i beztrosko go wsunąć. A czasem, gdy koń wykosi już na pastwisku całą jadalną część z nudów zaczyna zabierać się do tego, co poprzednio zostawił. Sprawdzajcie jakość pastwisk i co jakiś czas je zmieniajcie – niech mają możliwość się odrodzić po końskiej wyżerce.

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Śmiechu warte cz. X

DSC_4126Fot. Kuba Lipczyński

Najpopularniejsze kategoria wpisów na blogu to śmiechu warte. Tu najczęściej wracacie, najgromadniej czytacie i komentujecie. Na początku było to dla mnie zaskoczeniem i trochę mnie rozczarowało. W te wpisy wkładam najmniej wysiłku – po prostu opisuję, co mi lub moim znajomym się zdarzyło. Żadnej wartości merytorycznej, czysta rozrywka. Ale wiecie co? Ona też jest potrzebna! Bo każdy podręcznik jazdy konnej powinien być urozmaicony takim z życia wziętym spojrzeniem z przymrużeniem oka. Wy mnie tego nauczyliście. Jak? Bo choć lubicie czytać o wpadkach i wypadkach to najczęściej dzielicie się ze znajomymi wpisami teoretycznymi. To one krążą jak wirusy po sieci dzięki Waszym udostępnieniom na fejsie, linkowaniem na prywatnych stronach, podsyłaniem przez maile. Cieszę się zawsze, gdy ktoś udostępnia mój wpis swoim znajomym, gdy uważa, że wpis ten jest wart podzielenia się wiedzą z innymi. Ja to widzę w moim menadżerze stron i doceniam. Nie jestem ekspertem i nie chcę, by mnie tak traktować. Po prostu dzielę się tym co wiem, doświadczeniem, które zdobywam obcując z końmi. A Wam się to podoba. Kiedyś jedna komentatorka napisała mi, że na całym blogu nie znalazła ani jednej rzeczy, której wcześniej nie wiedziała. A jednak wraca i czyta, bo lubi tę formę. Bo warto to sobie odświeżyć i przypomnieć. I super! Mam też nadzieję, że trochę się tu uczycie, że skorzystacie na tej lekturze nie tylko Wy jako jeźdźcy, ale i konie, które użytkujecie. Bo dla Was – dla ludzi i koni piszę ten blog.

A teraz czysta, niemerytoryczna rozrywka, która też uczy – tego, że z uśmiechem na twarzy jesteście lepszymi koniarzami.

***

Pamiętam jak Wojtek przed zajęciami swojej jeździeckiej szkółki wyprowadził przed stajnię konia i oznajmił:

-Sprawdzimy Waszą wiedzę na temat koni i ich budowy. Osoba, która poprawnie wskaże mi, gdzie koń ma ongdo dostanie karnet na miesięczną jazdę za darmo! Proszę bardzo! Pytanie superłatwe, z gatunku tych podstawowych. Gdzie koń ma ongdo?

Przed stajnią się zaroiło. Każdy szkółkowicz ma ochotę na tak atrakcyjną nagrodę jak miesiąc darmowych jazd. Dziewczyny krążą wokół konia, dyskutują, zgadują. Gdzie to cholerne ongdo może być? Wojtek stoi i teatralnie rwie włosy z głowy.

-Banda nieuków! Nikt nie wie tak prostej rzeczy! Co z Was za jeźdźcy! Nie załamujcie mnie – gdzie jest ongdo u konia?!?

Dziewczynki miotają się, kłócą, proszą o podpowiedź. Jaka podpowiedź? To podstawowa wiedza! No dalej! Ongdo!

W końcu grupa się poddaje. Wojtek przejeżdża sobie po twarzy ręką i łapie dwuletniego Stasia na ręce.

-„Dawaj Stachu, pokaż tym ignorantom – gdzie koń ma ongdo?”

A Stasiu celuje małym paluszkiem na koński ogon i głośno mówi:

-„Tu! Ongdo!”

***

W zeszłe lato mój Wituś dużo czasu spędzał ze mną przy stajni. Miał 7 miesięcy, raczkował, ale chodzenia nie było, więc podróżował sobie wygodnie spacerówką po starszym bracie. W tej spacerówce ucinał też sobie regularne drzemki. Jako wzorowa mamusia tylko patrzyłam, komu by tu go sprzedać i odsapnąć. Raz (no dobra, więcej niż raz) podrzuciłam go wychowawczyni kolonijnej, Weronice. Wera siedziała sobie na ławeczce przed stajnią, obserwowała grupę szykującą konie w teren i automatycznie bujała Witka w wózku. Ja krążyłam wśród koni i obozowiczów pomagając w siodłaniu. Tego dnia z wizytą do stajni wpadli rodzice, których dziecko miało pojawić się na kolejnym turnusie naszych obozów. Kuba ich oprowadzał, pokazywał, tłumaczył. Stanęli też przed stajnią i z uśmiechami obserwowali dzieciaki uwijające przy koniach. W pewnej chwili któryś obozowicz zawołał coś do wychowawczyni. Wera nie usłyszała pytania, więc odpowiedziała: „Podejdź tu do mnie, to Ci odpowiem”. Rodzice zmierzyli ją wzrokiem, siedzącą na tej ławce i opalającą sobie bezczynnie nogi, a Kuba skomentował:

-Koniec! Ostatni raz zatrudniam wychowawczynię z dzieckiem!”

Miny rodziców – bezcenne.

***

Również w zeszłym roku trafiły się nam wyjątkowo upalne dni. Dla wczasowiczów i turystów to wielka zaleta; miejscówy na plaży zajmowali już o świcie. Dla nas i naszych koni – męka. W takie upały naprawdę nie mamy serca męczyć koni; one nie lubią się opalać. Nawet zlewanie ich wodą z węża nie pomagało – schły w trzy minuty.Wojtek zdecydował, że dla dobra koni trzeba jazdy robić wcześnie rano (pobudka o 7-mej) i późnym wieczorem – wyjazd na plażę o 20-stej. Środkowa część dnia i czas największego żaru to był czas obozowiczów na plażowanie i kupowanie tonami lodów na promenadzie. Część dziewczyn się jednak buntowała – jak to? Wstawać w wakacje bladym świtem? Do luftu! One chcą teren po śniadaniu! Wojtek tłumaczył, że chodzi o dobro koni, a i sam zdycha w tym upale na koniu. Nawet drzewa w lesie nie dawały wytchnienia w tym żarze. W końcu Wojtek się wściekł. I ogłosił: „Jutro robimy jazdę na padoku. W samo południe. Jeźdźców obowiązuje stosowny strój jeździecki – podkolanówki pod sztylpami, czarne wełniane golfy oraz kurtki. Na jazdę proszę zameldować się punkt 12-sta – zaczniemy od krótkiej rozgrzewki jeźdźców przed siodłaniem koni – półgodzinny bieg przez cavaletti na padoku. Potem już tylko 15 minut przenoszenia opon z jednego rogu padoku na drugi, i drugie 15 minut pajacyków dla rozluźnienia mięśni. Czy ktoś chce zrezygnować z jazdy?” Jazda się odbyła – wyjazd na plażę o 7-mej rano. Skarg nie było.

***

Jak pewnie pamiętacie opisałam już dwóch instruktorów-gamoni, którzy zrąbali się z konia w stępie. To oczywiście ja i oczywiście Kuba. Teraz do naszego grona dołączył Wojtek. Wracając z terenu poluzował Horpynie popręg. Na prostej do stajni już ten popręg całkiem odpiął – dyndał sobie z boku, a Horpa oddychała pełną piersią. Wojtek ma siodło ujeżdżeniowe, jego popręg jest króciutki, więc po ziemi się nie wlókł, luz. Tuż pod stajnią Horpa czegoś się przestraszyła i chwała jej za to. Widok Wojtka lądującego na ziemi razem z siodłem był piękny! I to bezbrzeżne, dziecięce zaskoczenie na twarzy… Cudo!

***

Jak już pisałam mocno nieedukacyjnie przy okazji wpisu o rozgrzewce przed jazdą, często korzystamy z pomocy obozowiczów i zlecamy im ubieranie sobie koni. A niech ćwiczą, a instruktor może pojawić się na gotowe i wsiąść na osiodłanego wierzchowca, krytykując ewentualnie złe dopięcie nachrapnika, niepodpięcie czapraka do siodła i inne bajery, które sam sobie wymyśli. Sama często tak korzystam, więc nie mogę się dziwić, że w sezonie Wojtek zrobił sobie z tego normę. Dziewczyny ubierają mu czołowego i podstawiają gotowego konia pod jego spracowany w sezonie tyłek. I tak pewnego dnia Wojtek zameldował się na teren i nie poznał swojej Horpy. Dziewczyny ubrały kobyłę w różowy czapraczek, zaplotły jej różowe kokardki w grzywie i ogonie, założyły różowe owijki… Horpyna wyglądała jak landrynka. Wojtka zatkało.

-Ale… ja mam tak… Chryste, przecież we mnie będą ludzie kamieniami rzucać! Co Wy żeście… co Wam do głowy… Rany, ale jak to? No jak?

Mama uśmiała się jak norka. I rzuciła: „No, instruktor! Wsiadaj, nie ma czasu, musicie zdążyć wrócić na obiad!”

I pojechał… na swojej słodkiej, lukrowej laleczce Barbie..

***

Wkrótce startują obozy dla dorosłych. Trzymajcie kciuki, by uczestnicy dostarczyli mi tematów do serii Śmiechu Warte :) A najlepiej przyjedźcie i pośmiejcie się z nami, na żywo. Albo z nas. Zapraszamy!

 Ponieważ dostaję sporo maili i wiadomości na fejsie o szczegóły naszych obozów to zachęcam do zapoznania się ze stroną www.trotter.pl lub skontaktowania się z nami telefonicznie pod podanymi tam nr telefonów. Mój nr 608-112-113; aby poderwać mojego męża dzwońcie 600-200-117. 

Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA

Nie samym owsem konie żyją

french-mule-1326871

Odpowiednie żywienie koni to podstawa zdrowia zwierzęcia i jego udanego użytkowania. Na wychudzonym, głodnym zwierzęciu daleko nie zajedziesz, wiadomo. Nie jest to jednak całkiem prosta sprawa, bo konie są raczej delikatne i niedoświadczonej osobie łatwo konia złym żywieniem wyprawić na drugą stronę. Jak już Wam pisałam, konie nie potrafią wymiotować. Cokolwiek wrzucicie w konia z przodu, musi wyjść tyłem, albo go zabić. Zaburzenia trawienne bardzo często kończą się śmiercią! Dlatego przy karmieniu koni należy przestrzegać kilku ważnych zasad:

  • konie mają krótki przewód pokarmowy. Podawane im porcje nie mogą być zbyt duże. Pasza ma być podawana często, ale w mniejszych ilościach. Zrzucenie koniowi trzech wiader owsa do żłobu może go zabić.
  • żołądki koni są bardzo delikatne. Pasza musi być jakościowo dobra, czysta, niezanieczyszczona.
  • konie są wrażliwe. Wszelkie zmiany żywieniowe należy wprowadzać powoli. Jeśli wrzucacie w końskie menu jakąś nowość to róbcie to stopniowo. To samo dotyczy pierwszych wiosennych wypasów – nie wypuszczajcie koni na łąkę na cały dzień; najpierw zostawcie go na krótko, a potem wydłużajcie mu ten czas przez około tydzień.
  • pożywienie powinno być urozmaicone – nie samym owsem konie żyją. Podawajcie pasze treściwą, pasze objętościowe, uzupełniające.

Do pasz treściwych zaliczamy to żarcie, które jest najbardziej…hmmmm..treściwe. Podstawą jest oczywiście owies, oprócz niego podaje się koniom też jęczmień, kukurydzę, siemię lniane, pszenicę itp. Pasze objętościowe to te, które zapełniają koniom żołądek, ale nie są tak energetyczne. Na chłopski rozum – spora objętość, mało treści=pasza objętościowa; dużo treści w małej objętości=pasza treściwa. Te objętościowe to siano, słoma, susz z zielonki oraz pasze soczyste czyli zielonka pastwiskowa, marchew, buraki, jabłka itd.

Odkąd pamiętam podstawą żywieniową w naszej stajni jest owies. Nie jestem specjalistą ds. żywienia i nie wiem, jak to się stało, że koń tak nierozłącznie kojarzony jest z owsem, bo sam owies nie brzmi mi jak naturalne pożywienie konia. Jakoś nie widzę w wyobraźni mustangów, które uprawiają sobie pola i zbierają plony kombajnami, by na zimę nic im nie brakowało. A jednak – najpopularniejszą w Polsce paszą treściwą jest w żywieniu koni owies i sprawdza się od lat. W naszej stajni stosowany z powodzeniem od ponad dwudziestu lat przy zastosowaniu niżej wymienionych reguł:

  • Ziarno musi odleżeć przynajmniej 6 tygodni – nie wolno skarmiać go od razu po zbiorach! Taka świeżyna podrażnia układ pokarmowy i może prowadzić do zakolkowania;
  • Owies musi być suchy, czysty, be zapachu. Ziarna mokre, podgniłe, zalatujące pleśnią to śmieć, a nie karma dla zwierząt;
  • Ziarna nie mogą być przemieszane z nasionami chwastów i innym badziewiem. Czasem zdarza się partia zanieczyszczona np. piaskiem – taki owies należy przed podaniem przesiać.
  • Najmniej strat generuje podawanie owsa gniecionego. W ten sposób powinien być on podawany koniom młodym oraz tym schorowanym, starym. My gnieciemy owies wszystkim naszym koniom – ten podawany w całości bardzo często w całości z koni wychodził drugą stroną. Strata niewielka, bo nasze kury czuwają i są wszędzie, więc nic nie ginie w naszej usteckiej przyrodzie. Mimo wszystko jednak szkoda tych ziaren na pazerne kurze żołądki. A owies gnieciony dociera gdzie trzeba i tam zostaje. Jeśli podaje się owies gnieciony (nazywany też śrutowanym) to należy go gnieść tuż przed podaniem. Zostawiony zbyt długo w tej formie utleni koniferynę, a więc straci większość ze swoich wartości. Dodatkowo następuje w nim rozkład witamin z grupy B, bardzo ważnych. Dlatego nie warto gnieść sobie owsa „na zapas”, lecz podawać krótko po ześrutowaniu.
  • Owies ma działanie pobudzające, wzmacniające. Nie dziw się, że energia roznosi konia, który dostaje normalną dawkę owsa, a Ty nie miałeś czasu na niego wsiąść i przestał biedak tydzień w boksie. No po prostu się nie dziw. Sam mu zapodałeś energetyk, to teraz bryka. Lajf.

Z pasz objętościowych nasze konie dostają całe spektrum – siano, słoma, sianokiszonka, zielonki, rośliny okopowe. Dodatkowo mają suplementację w postaci lizawek solnych – bez nich piją morską wodę; same czują, że czegoś im brak. Natomiast z pasz treściwych zawsze panowała u nas hegemonia owsa. Nie dajemy jęczmienia i kukurydzy, bo nasze konie nie potrzebują podtuczania. Siemię lniane mama podawała w stanie rozgotowanym Raszdiemu (zawsze miał problemy z przewodem pokarmowym) oraz okazyjnie tym osłabionym czy rekonwalescentom. To naprawdę sporadyczne przypadki. Owies królował i panował niepodzielnie w Stajni ANKA. Odstępstwa od tej monotonii następowały w czasie krycia klaczy – dla kobył źrebnych, a potem karmiących mama zamawiała specjalistyczne granulaty. Teraz mama reaktywowała hodowlę i zleciła mi poszukiwania suplementów dla klaczy źrebnych. I wiecie co? Nie samym owsem konie żyją!

Bo po co mam zamawiać suplementację do owsa, jeśli mogę zakupić gotową paszę? I z całej masy propozycji wybrałam nie tylko paszę dla klaczy hodowlanych, ale zainteresowałam się szerzej żywieniem koni rekreacyjnych. Koń rekreacyjny to koń, który pracuje nierekreacyjnie. Serio. Zastanówcie się – Wy jeździcie sobie rekreacyjnie, traktujecie jazdę konno jako rodzaj rozrywki i przerywnik w szarej codzienności. A koń rekreacyjny pracuje codziennie, z kilkoma różnymi jeźdźcami. To nie jest jego hobby, tylko Wasze. To Wasza rekreacja, a jego praca. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że koń-rekreant odwala cięższą harówę niż ten sportowy. Bo sportowiec pracuje pod jednym jeźdźcem, treningi ma urozmaicone, zapewnioną profesjonalną opiekę, masaże, solarium, kąpiele, wcierki. O sportowca się dba. A rekreanta się trzyma i karmi. Rekreant ma robić swoje i zarabiać kasę. Nasze konie nie pracują dużo. Cały rok łażą po pastwiskach i pierdzą, w weekendy chodzą pod szkółkowiczami. Latem każdy z naszych koni pracuje po 4-5 godzin dziennie. Z przerwami na wypoczynek, oczywiście. Ale jednak. Po rocznym opędzaniu się od bąków wdrażają się wraz ze swoją kondycją pastwiskową w regularną, codzienną pracę. Mogłyby pracować więcej, i wiem że w wielu stajniach konie tak pracują. U nas po prostu nie ma tej potrzeby – konie chcemy mieć w dobrej kondycji, nie mogą być przemęczone, bo obozowicze nie mieliby z nich żadnej frajdy.  Zapotrzebowanie obozowiczów zaspokajamy, a na więcej nie mamy parcia. Nasze konie nie są kondycyjnie gotowe, by po zimowo-jesiennym nicnierobieniu nagle dostać się w tryby katorżniczej pracy. To specyfika stajni położonej nad morzem – jazda konna zimą tu umiera (z braku krytej ujeżdżalni) i kwitnie latem. Jednakże większość stajni rekreacyjnych pracuje regularnie cały rok, a ich rekreacyjne konie wyrabiają sobie kondycję sportową. I chociaż sportowcom zapewnia się odżywki, suplementy, regularną opiekę medyczną i inne bajery, to zwykły rekreant nie jest tak doceniany. I tu tkwi błąd.

Odpowiednie żywienie to podstawa hodowli i użytkowania konia. Ten rekreacyjny musi być wytrzymały, odporny i pełen energii. A ja wiem, że owies to nie wszystko co można mu zaproponować. Z szerokiej gamy produktów paszowych polecam Wam te od Masters Polska. Ich pasze konie w Holandii zjadają od prawie 140 lat.  Od kilku lat dostępne są też w Polsce. Ja wybrałam dla naszych rekreacyjnych sportsmenów paszę Basis Sport.

DSC_0262

Dlaczego taką?

  • ta pasza zawiera szerokie spektrum treści, których nasze konie nie znają, a powinny. Chodzi tu o pszenicę, jęczmień, kukurydzę oraz otręby owsiane, łuskę sojową, melasę z buraków cukrowych, płatki z nasion lnu, siemię lniane i inne bajery. Ma formę granulatu i jest kompleksową paszą treściwą.
  • Basis Sport nie zawiera owsa. I to zaleta. Z dwóch powodów. Po pierwsze nie powoduje nadpobudliwości. Znacie to? Koń podkarmiony ładnie owsem, a pozbawiony możliwości wybiegania nadmiarów uzyskanej energii będzie pod siodłem szukał wentyla, by spuścić tę parę. Nie raz słyszałam stwierdzenie, że „trzeba mu owies uciąć, bo bryka”. Te konie, które dużo pracują, a przerw i zwolnień chorobowych nie mają, wykorzystują energię z owsa do pracy. A gdy pojawia się nadmiar trzeba go wyskakać. Brak zawartości owsa w granulacie Masters to eliminacja problemu nadpobudliwości u koni. A druga zaleta braku owsa jest jeszcze lepsza – możesz ten owies dodać sam:) U nas to strzał w dziesiątkę – owsa mamy pełne silosy, a mieszanie granulatu z naszym owsem zapewni nam oszczędność. Konie mają i owies (choć okrojony w porównaniu do poprzednich porcji) i zbilansowany, kompletny granulat, który zapewnia im poprawę kondycji i urozmaica posiłek. A jeśli któryś ma zmniejszoną ilość pracy to wystarczy uciąć mu owies i karmić samym granulatem, zapewniając zbilansowany, pełnowartościowy posiłek.
  • tej paszy nie trzeba w żaden sposób dodatkowo suplementować. Jest w niej wszystko, co powinien otrzymać rekreacyjny, pracujący koń. Nie potrzeba dorzucać witamin, minerałów. I już.
  • granulat można podawać dużym koniom, kucom; nie ma znaczenia płeć, rasa, wiek. Żadnych restrykcji i pilnowania, kto dostaje co. Cała stajnia jedzie na jednym produkcie. Wygoda.

Pasza ma formę granulatu – chętnie próbowanego przez konie, łatwego do mielenia końską żuchwą i przyswajalnego w 100%. Nasze kury będą zrozpaczone:)

Basis Sport

Granulaty i zbilansowane pasze dla koni są wciąż w Polsce traktowane jak dodatek. Przywiązaliśmy się do owsa i uznaliśmy je za podstawę żywieniową naszych nieparzystokopytnych. A żywienie kompleksowymi karmami powinno być normą. Tylko w ten sposób zapewnimy koniom pełne spektrum wartości, których potrzebują, by utrzymać zdrowie, dobrą kondycję, odporność na choroby i energię do wymaganej od nich pracy. Tak to działa w innych krajach. Nasz Lorenzo pojechał dwa miesiące temu do nowego domu w Luksemburgu. Jego właściciel, uprzedzony przez nas, że koń karmiony był owsem, musiał specjalnie dla Lorka kupić owies, by przestawić go na nową paszę stopniowo. Bo jego konie owsa nie dostają. Karmione są pełnowartościowym granulatem. I to jest ich norma. Lorenzo na nowej diecie czuje się świetnie i nie podejrzewam, by za owsem tęsknił. Nie podejrzewam też, że tęskni za nami, bo trafił w takie warunki, w jakich ja sama mogłabym mieszkać. Z mężem i dwójką dzieci. Farciarz.

Logo-Masters-2

Wpis powstał we współpracy z Masters Polska, której dziękuję za zainteresowanie mnie tym tematem.

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Podjadanie trawy w terenie – czy pozwalać koniowi pod siodłem na jedzenie?

1125941_46421968

Konie uwielbiają świeżą, soczystą, zieloną trawkę. Nie gardzą też kępą wyschniętej, schwytanej w zęby przypadkiem podczas wyprawy w teren. W naturze ci roślinożercy pasą się ok. 14 godz na dobę. W zasadzie większość czasu, gdy są przytomne, gdy nie śpią i nie zabawiają się w rozmnażanie czy gry o dominację, konie jedzą trawę. Nic dziwnego, że podczas wyprawy w teren koń wyprowadzony ze stajennego boksu narażony jest na męki Tantala – widzi zieleninę tuż, tuż pod pyskiem – jak nie spróbować chrupnąć? Szczególnie teraz, wiosną konie są spragnione świeżutkiej zielonki. Jesienno-zimowe braki bardzo koniom doskwierały. A taka wczesna wiosenna trawka niesamowicie kusi. Konie nie potrafią same się dyscyplinować, uznać, że teraz czas na pracę, a za chwilę skubnę w nagrodę. Jeśli pozwolisz koniowi paść się podczas pracy pod siodłem to sam go „rozbestwiasz”. Wiem, co piszę, bo w rozbestwianiu koni jestem mistrzem!

Wszystkie moje czołowe miały i mają ten sam problem – w terenie zawsze skubią gałązki i listki. Uważam, że winę ponoszę tylko częściowo – największa odpowiedzialność spada na mamę ;) Sto lat temu mama doradziła mi, że gdy jestem w terenie na młodym, zdenerwowanym i zestresowanym koniu to mam mu pozwolić skubnąć sobie gałązkę, bo takie żucie konia odpręża i rozluźnia. To działa trochę tak, jak papieros dla palacza czy nawet guma do żucia. A ponieważ ja przykładam się sumiennie do każdej sugestii mamy, to dawałam żreć w terenie wszystkim moim koniom, bez względu na ich wiek i stopień zestresowania. W rezultacie moje czołowe zjadają pół lasu podczas wyprawy w teren, a rekordziści potrafią łapać liście nawet w galopie (Bolek). Mama, z którą wspólnie jeździmy te same konie, też pozwala na jedzenie pod siodłem, zawsze powtarzając mi jedną zasadę – może skubać, ale nie wolno mu się zatrzymać i paść z Tobą na grzbiecie. Nasze (moje i mamy) konie zawsze wracają więc z zieloną pianką na pysku. Problem jest taki, że zezwalanie na skubnięcie bardzo szybko przeradza się w „stanę i spokojnie wybiorę najlepszy kąsek, a Ty mnie tu nie popędzaj łydkami, bo urwę za duży kawał i potem mi się w wędzidło zaplącze”. Dlatego uważam, że skubnięcie może być, ale tylko sporadycznie i wyłącznie dla młodego, zestresowanego konia podczas pierwszej wyprawy w teren. Bo jeśli pozwolisz na regularne skubanie to  Twój koń szybko wpadnie w nałóg i zacznie Cię ignorować przystając na popas. Pokusa zieleninki jest ogromna, a koń będzie gotów narazić się na karę. Po co się kłócić i szarpać z koniem?

Jak oduczyć konia (lub nie pozwolić mu się nauczyć) skubania trawy pod siodłem?

  • wprowadź jasną regułę – nie wolno jeść trawy podczas pracy pod siodłem. Nigdy. Koń nie może się paść z Tobą na grzbiecie.
  • ta sama zasada dotyczy prowadzenia osiodłanego konia w ręku. Nie pozwól, by szarpał Cię i ciągał od kępy trawy do następnej; nie wolno mu jeść z wędzidłem w pysku!
  • koń może delektować się zieleniną tylko podczas popasu – popręg poluzowany (bądź zdjęte siodło), wędzidło wyjęte z pyska. To jest czas relaksu, a nie pracy i koń może jeść.
  • pamiętaj, że tylko kategoryczny zakaz ma sens, bo jeśli dajesz koniowi warunkowe przyzwolenie, to cała nauka idzie na marne. Koń już sam nie wie, kiedy może, a kiedy nie. Jeśli będziesz konsekwentnie egzekwować zakaz, to koń się z nim pogodzi. Inaczej będzie bezczelnie walczył o swoje. Wiem, sprawdziłam :)
  • szarpanie się z koniem nie ma sensu – daj mu schylić ten łeb, ale głośno powiedz: „nie!” i stuknij palcatem po łopatce.

Dlaczego jednak, choć jestem tak mądra i świadoma jak pokazałam w punktach powyżej, moje konie i tak targają mnie po krzakach? Bo mi brak konsekwencji i dobrze o tym wiem. Konie biorą mnie na litość – zawsze mi ich żal w okresie wiosennym i tak od niechcenie pozwalam im skubnąć jakąś trawinę, udając, że nie zauważyłam. Poza tym wykorzystują mnie bezczelnie – często w terenie luzuję wodze i daję koniom szansę na wyciągnięcie łba i rozluźnienie szyi, a to kończy się koszeniem wszystkiego, co w zasięgu tej szyi jest. I nawet mi to nie przeszkadza specjalnie, ale z czasem robi się z tego spory problem – Sztorma rozpuściłam jak dziadowski bicz i teraz trzeba go granatem odrywać od krzaków. Ani łydka, ani palcat, ani krzyk – jak wybiera sobie najlepszą gałązkę, to nic mu w tej czynności nie przeszkodzi, nawet inwazja obcych. Wyobrażacie sobie pewnie, jak bardzo Wojtek mnie uwielbia za to, że mu zepsułam konia :)

Jeśli więc myślicie, że mój widok w terenie to takie piękne krajobrazy:

Bluetooth Folder1 to rozwieję Wasze złudzenia. Najczęściej z grzbietu konia oglądam to:

Bluetooth Folder

I to wcale nie jest zabawne. Dlatego dobrze Wam radzę – bądźcie konsekwentni i nie dajcie się Waszym koniom wziąć na litość. Te cwaniaki zaczynają niewinnie od jednego kąska, po którym z wdzięcznością strzygą uszami, wysyłając Wam sygnał o wielkiej i nieskończonej miłości, a kończą stojąc z Wami w krzaczorach, bezczelnie rysując Wam twarze o gałęzie i ignorując Waszą wściekłość spokojnie i z gracją żują, nie zaszczycając Was nawet politowaniem.

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Krótko o budowie kopyta – jak to jest zrobione i jak to działa?

IMG_4799

Fot. Marta Chmielek ChmielekFoto

Wiesz, jak zbudowane jest kopyto? A wiesz, jak działa? Na pewno wiesz! Warto jednak przeczytać poniższy uproszczony schemat, bo może Ci się zdaje, że wiesz? Ziarno wątpliwości zasiane, to teraz siadaj i czytaj. I zapraszam na dłużej, rozgość się :)

Nie wnikam w budowę tego, czego nie widać. Wiadomo, że w środku są liczne kości (pozostałości paliczków o czym pisałam tutaj), a cała końska stopa oprócz warstwy rogowej (kopyta właśnie) składa się też z nerwów, tętnic, tkanek, ścięgien i tym podobnych cudów. A jak zbudowane jest kopytko, które widzimy „szkiełkiem i okiem”?

To, co widać z zewnątrz to puszka kopytowa. Puszka czyli ściany kopyta: przednia, boczne, piętowe i piętki (opuszki kopytowe). Puszka jest odpowiednikiem naszego paznokcia – nie boli, narasta, ściera się, należy ją ścinać lub piłować, może pękać, rozwarstwiać się. O puszkę trzeba dbać, warto ją natłuszczać odpowiednimi preparatami, by zapobiec ewentualnym pęknięciom.

Spodnia część kopyta to podeszwa. Podeszwa jest lekko wklęsła. Prawidłowa podeszwa nie powinna dotykać podłoża. Podeszwa musi być sucha, regularnie rozczyszczana. Brzeg podeszwy to tzw. linia biała.

Od spodniej strony kopyta możemy też obserwować strzałkę. Na wysokości piętek ściana kopyta jest wgięta do środka. To właśnie jest strzałka. Puszka kopytowa nie jest bowiem tworem zamkniętym, ograniczonym w okrąg. Strzałka jest rozcięciem puszki, co pozwala na amortyzację – gdyby kopyto było zamkniętą puszką to stąpający koń obciążałby całe ściany kopyta swoim ciężarem. Szybko by mu trzasnęły przy takich przeciążeniach, jakie końska noga musi znosić. Rozcięcie i wgięcie tylnej ściany kopyta powoduje, że ciężar stąpającego konia rozchodzi się równomiernie – kopyto się rozszerza w momencie ucisku (noga na ziemi, pełen ciężar oparty na niej) i wraca, gdy koń nogę unosi. Dzięki swej elastyczności strzałka amortyzuje wstrząsy i tłumi je. Strzałka, w odróżnieniu od podeszwy, dotyka podłoża – to nią koń maca grunt. Co więcej, gdy strzałka dotyka podłoża wywiera nacisk na poduszeczkę opuszek piętowych, a ta wypycha krew w górę nogi (w tętnicach palcowych). Prawidłowe ukrwienie pracującej kończyny to podstawa jej zdrowia i odpowiedniego funkcjonowania. Strzałka powinna być sucha i dobrze ukrwiona, bez śladów gnicia.

Zwieńczenie puszki kopytowej to koronka. Jest to takie zgrubienie w miejscu, gdzie masa rogowa łączy się z sierścią końskiej nogi. Koronki są wrażliwe na urazy – uderzenia, skaleczenia. U koni z wadami postawy i wynikającym z nich nieprawidłowym chodem zdarza się ranienie koronki kopytem sąsiedniej nogi. Koronkę można chronić zakładając na kopyto tzw. kaloszki. Koronka pełni ważną funkcję – to tu, na styku kopyta z sierścią wydzielany się swoisty „lakier”, rodzaj natłuszczającej substancji, która chroni puszkę przed wysuszeniem (przed nadmiernym zawilgoceniem też). Można go wyczuć macając koronkę palcem. To tutaj warto nakładać pielęgnacyjne substancje syntetyczne.

kopyto z opisem

Fot. czubajka.pl # Kopyto Horpyny. Podeszwa już wstępnie wybrana, więc jasna i słabo odznacza się tu linia biała :)

kopyto 2 z opisem

Fot. Magda Wiśniewska # Ciemne kopyto siwej czubajki.

Kolor kopyta (puszki kopytowej) związany jest z kolorem sierści konia. Konie ciemnej maści mają kopyta czarne; jasne konie mają zazwyczaj kopyta koloru kremowego. Wpływ na barwę kopyta ma kolor sierści na nogach – nawet kary koń może mieć jasne kopyto, jeśli jego noga ubrana jest w gustowną białą skarpetę. Zdarzają się również kopyta paskowane, gdy noga nie do końca zdecydowała jaki kolor przybrać. Z barwą kopyta różnie bywa i trudno o ścisłą regułę – siwki często mają kopyta ciemne, a kare konie z małą białą koronką łażą na kremowych kopytkach. Z reguły kopyta ciemniejsze są mocniejsze i twardsze, a te o jasnym zabarwieniu uważa się za bardziej miękkie i podatne na uszkodzenia. Bez względu na kolor puszki o kopyto warto odpowiednio dbać.

DSC_0054 Fot. Magda Wiśniewska # kolorowe kopyta Horpyny

IMG_4762

Fot. Marta Chmielek ChmielekFoto # Kaloszki na przednich kopytach do ochrony koronki kopyta (chronią również piętki koni „ścigających się”).

DSC_5446

Fot. Kuba Lipczyński # Mała z Chabrem. Chaberek miał buty do pary: jasne kopyta na nogach z odmianami, ciemne na nogach bez skarpet :)

I bonusowo słów kilka o pielęgnacji kopyt – tu pisałam Wam o produktach Fouganza, a dziś dorzucam do puli moje osobiste hity dla leniwych:

Puszkę kopytową można zabezpieczać przed szkodliwym wpływem czynników zewnętrznych i reagować na jej wysuszanie, zawilgocenie itp. Jak już wspominałam, ja reprezentuję podejście „natura zadziała sama”, które oparte jest najsilniej na moim wrodzonym lenistwie. Ale przecież konie trzymane w stajniach różnią się tych wolnych, dzikich mustangów, którym nikt kopyt nie rozpieszcza maściami i smarami. Bo mustang nie stoi we własnych odchodach, nie trenuje na kwarcach ujeżdżalni, nie podsusza się trocinami i słomą. Koń stajenny spotyka się z tym wszystkim, a szanse działania dla natury ma ograniczone okazyjnymi wyjściami w teren czy padokowaniem, często w błotku lub piasku. W naszej stajni staramy się zapewnić koniom (i ich kopytom) warunki jak najbardziej zbliżone do naturalnych. Może dlatego moje wrodzone lenistwo może się tu kwitnąco rozwijać. Przyznaję jednak, że ja też wyłączam tryb oszczędzania energii i wzmacniam kopyta specjalnymi maściami i smarami. I widzę efekty. A ponieważ uwielbiam sobie ułatwiać życie to korzystam z rozwiązania uniwersalnego – maści wzmacniającej. Kilka korzyści w jednym produkcie – natłuszcza puszkę kopytową dzięki zawartości oleju lnianego i laurowego, osusza strzałkę (dzięki zawartości dziegciu), wzmacnia i odżywia ściany kopyta i bonusowo nadaje kopytkom ładny czarny kolor. Jednym produktem zasmarowuję całość: i puszkę i podeszwę. Maść jest idealna na zimę, bo dzięki zawartości dziegciu osusza kopyto; trzeba o tym pamiętać i nie przesadzać z aplikacjami letnimi, by nie przesuszyć puszki. Mi taka nadgorliwość nie grozi:) Zresztą jest też wersja na lato, która ma w składzie olej wawrzynowy, wosk pszczeli i lanolinę, za to już nie ma dziegciu. Ma też kolor zielony, ale bez obaw – nie barwi kopyta na szpinak, po prostu nadaje połysk. Obie maści stosuje się zarówno na warstwę rogową jak i podeszwę czyli zabezpieczacie kopyto kompleksowo za jednym zamachem pędzla. No i muszę wspomnieć o ogromnej wadzie tych maści – nie mają pędzla w pokrywce. Powodzenia w szukaniu i czyszczeniu pędzli, za każdym razem, gdy wykrzeszecie z siebie energię do smarowania…

DSC_9304 Fot. Kuba Lipczyński # Tak wygląda maść wzmacniająca zimowa. Oraz pędzel, który można doczepić do puszki na stałe z przeznaczeniem do tego jednego celu, bo doczyszczenie go z dziegciu jest zajęciem dla nadaktywnych, do których ja nie należę. 

DSC_9300

Fot. Kuba Lipczyński # tu rzut z bliska na konsystencję tej maści. Nakłada się ją lekko i przyjemnie, bo maść jest kryjąca, więc widzisz co i jak. Ładniej wygląda nałożona gąbeczką niż pędzlem, ale wyposażcie się najpierw w gumowe rękawiczki, bo doczyszczanie paznokci z dziegciu pochłania sporo energii, co jak wiadomo, jest zupełnie niewskazane. Podeszwę najlepiej smarować pędzlem. Maść, nałożona zbyt grubo, będzie łapała pyłki, piach, kawałki słomy. Jeśli jednak nałożycie cienką warstwę i dacie kopytom chwilę na zaabsorbowanie jej, to buciki będą pięknie zapastowane i bez przyklejonych drobin z podłoża :) 

DSC_9315

Fot. Kuba Lipczyński # Maść letnia, zielona. Ładnie nabłyszcza kopytko.

A tu poniżej wersja dla jeszcze bardziej leniwych, czyli mój osobisty hit, dzięki któremu mogę wywalić pędzel i rękawiczki. Spray, czyli to co leniwi lubią najbardziej. Szkoda, że po aplikacji należy jeszcze rozsmarować maść gąbeczką, ale to już w sumie pikuś. Polecam mym braciom i siostrom leniwcom :)

DSC_9307

 

Autor: Ania Kategoria: NATURAL

< 1 2 3 4 5 >»
Trotter - obozy jeździeckie

Kategorie

  • ARTYKUŁY
  • Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI
  • NATURAL
  • TEORIA vs. PRAKTYKA
  • Z MOJEGO ŻYCIA
  • Te znane konie
  • Ci znani ludzie

Ostatnie wpisy

  • Ostatnie miejsca na obozy jeździeckie TROTTER
  • Proces uczenia się – jak koń przyswaja wiedzę? ODCINEK 4 – WARUNKOWANIE
  • Kurs ODKRYJ TAJEMNICE KONI I USŁYSZ CO CHCE POWIEDZIEĆ KOŃ
  • Obtarcia na końskiej skórze – to Twoja wina! Jak zapobiegać i leczyć?
  • Dlaczego koń Cię nie słucha? Bo Ty nie słuchasz jego!

Najpopularniejsze wpisy

  • Kocham konie, ale wciąż się boję – jak radzić sobie z paraliżującym strachem?
    24 comments
  • Znów księżniczka Anna spadła z konia czyli krótki poradnik spadania
    19 comments
  • Jak Ania galopu uczy
    19 comments

Archiwa

  • maj 2018
  • listopad 2017
  • wrzesień 2017
  • sierpień 2017
  • maj 2017
  • kwiecień 2017
  • marzec 2017
  • styczeń 2017
  • grudzień 2016
  • listopad 2016
  • październik 2016
  • wrzesień 2016
  • sierpień 2016
  • czerwiec 2016
  • maj 2016
  • kwiecień 2016
  • marzec 2016
  • luty 2016
  • grudzień 2015
  • wrzesień 2015
  • sierpień 2015
  • maj 2015
  • kwiecień 2015
  • marzec 2015
  • luty 2015
  • styczeń 2015
  • grudzień 2014
  • listopad 2014
  • wrzesień 2014
  • maj 2014
  • kwiecień 2014
  • marzec 2014
  • luty 2014
  • styczeń 2014
  • grudzień 2013
  • listopad 2013
  • październik 2013
  • wrzesień 2013
  • sierpień 2013
  • lipiec 2013

Polecane strony

Możesz mnie znaleźć też tu:

  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
© Czubajka 2025