Czubajka
o koniach i nie tylko ...
  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
RSS

Konserwacja skóry – jak dbać o sprzęt jeździecki?

11

Większa część sprzętu jeździeckiego jest zrobiona ze skóry. Skórzany sprzęt jest drogi, warto więc o niego odpowiednio dbać i konserwować, by posłużył dłużej, ładnie wyglądał i przede wszystkim był bezpieczny. Jak o taki sprzęt dbać? Z mojej egoistycznego i chytrego punktu widzenia powiem Wam, jak konserwować sprzęt oszczędzając pieniądze (na co te ekskluzywne pasty i olejki?) i wysiłek (po co marnować życie na szorowanie codziennie tego samego paska skóry?)

W naszej stajni każdy koń ma siodło i ogłowie przypisane dla niego. To oznacza, że mamy tych siodeł i tranzelek sporą ilość – ponad 30 sztuk, jeśli wliczyć w pulę nasze siodła prywatne: mamy, moje, Wojtka. Pracy z utrzymaniem takiej ilości sprzętu w dobrym stanie jest sporo, a najważniejsze to odpowiednie przechowywanie. Zdarzało się nam, że na siodłach pojawiała się zimą pleśń – walka z nią jest naprawdę uciążliwa. Odkąd w siodlarni stanął piec do wypału ceramiki (mama rzeźbi w glinie) problem pleśniejącego sprzętu zniknął. W siodlarni jest ciepło, nie ma wilgoci, pleśnie się siodeł nie imają. Właściwe przechowywanie sprzętu to już połowa sukcesu – siodła muszą wisieć na wieszakach, które zapewniają cyrkulację powietrza od spodu i z góry; ogłowia też powinny wisieć, a nie leżeć zwinięte w kłębek. A, no i od siodeł koniecznie oddzielamy czapraki! Powinny suszyć się oddzielnie, by nie oddawać wilgoci w skórę siodła i zapewnić siodłom możliwość „oddychania”. W pomieszczeniu gdzie przechowujemy sprzęt nie może być wilgoci. Powinno być ciepło, sucho i przewiewnie, więc warto zainwestować w okno. Przepocona skóra musi mieć możliwość wyschnięcia.

Skórę siodeł i ogłowi należy czyścić. Bezwzględnie! Nie trzeba jednak robić tego codziennie, uwierzcie mi. Wiem, że podręczniki tak zalecają, ale doświadczenie naczelnego lenia nauczyło mnie, że nie warto. Siodło nie absorbuje wiele końskiego potu, bo nie ma z nim bezpośredniej styczności – chroni je czaprak, nie bez kozery zwany potnikiem. Wiadomo, że czapraki, które zdejmujemy z końskich grzbietów po jeździe niejednokrotnie przypominają mokre szmaty do podłogi. Siodło też się trochę pomoczy, jeśli tak zmachamy naszego konia, że będzie na granicy odwodnienia:) Latem, w upale koń wypaca sporo wody i część tego płynu wsiąknie w siodło. Z ogłowiem sprawa jest poważniejsza, bo ono zawsze absorbuje pot i brud z końskiej sierści; leży przecież bezpośrednio na końskiej skórze. Jeśli o nie nie zadbamy to paski nam stwardnieją, staną się szorstkie i, niestety, łamliwe. To nie poprawia ani komfortu konia, który ma to nosić na łbie; ani wygody jeźdźca, który ma te skostniałe paski zapinać; ani bezpieczeństwa, bo grozi nagłym zerwaniem. Aby paski ogłowia były elastyczne należy je czyścić na bieżąco.

Na bieżąco tj. po każdym użyciu bezwzględnie należy umyć wędzidło (to dla komfortu konia – co ma biedak następnego dnia cmokać zaschnięte smarki) oraz przetrzeć wilgotną szmatką paski ogłowia. Zajmie to minutę-pięć, a wydłuży czas do kolejnego, już poważniejszego czyszczenia. Siodło przecieramy od spodu szmatką, a siedzisko wycierają nasze bryczesy, więc mamy problem z głowy. Popręg koniecznie przecieramy szmatą, a sznurkowy czy neoprenowy szczotkujemy i suszymy. Jeśli pilnujemy wykonywania tych prostych kilku ruchów szmatą, to spokojnie możemy odłożyć poważniejsze prace konserwatorskie na inny miesiąc. Ja nawet odkładam na inny kwartał, ale nie trzeba mnie naśladować. Ja jestem zabiegana, nie znam się, zarobiona jestem.

Poważne prace konserwatorskie wykonujemy raz w miesiącu. Lub oszukujemy się, że nie ma potrzeby i czyszczenie odkładamy z dnia na dzień, aż miną dwa miechy. Do wyboru. Ale wtedy już nie ma przebacz – wkładamy w to czas, wysiłek i z pieśnią na ustach i miłością do koni w sercu urabiamy sobie ręce po łokcie przez godzinę. Jak?

Ogłowie rozkładamy na czynniki pierwsze czyli rozpinamy wszystkie paski i każdy z nich myjemy osobno. Odpinamy też wędzidło, by mieć dobry dostęp do pasków policzkowych. Siodło też rozbieramy – odpinamy puśliska, popręg. Przygotowujemy sobie wiadro letniej wody i gąbkę lub szmatkę. Do mycia siodeł najlepsze jest, i mówię to poważnie i z pełnym przekonaniem, szare mydło. Wiem, że są specjalne glicerynowe mydła i inne środki do czyszczenia siodeł. Wiem też, że są skuteczne i bezpieczne. I wiem jeszcze, że są drogie, a szare mydło działa tak samo. Serio! Polecam, spróbujcie. Przed myciem skóry wodą z mydłem najpierw przetrzyjcie dokładnie samą letnią wodą, by usunąć brud i pot. Potem kolejne mycie już mydlinami. Sprawdźcie przy okazji szwy i mocowania na paskach, zazwyczaj się tego nie kontroluje, a warto zbadać sprawę dla bezpieczeństwa. Po wyczyszczeniu skóry mydlinami odwieśogłowie do wysuszenia i zajmij się siodłem. W ten sam sposób. Pamiętajcie tylko, by dobrze wyżymać gąbkę – nie ma ociekać wodą, ma być po prostu wilgotna. Nie spieniajcie też za bardzo mydła, bo później skóra może się lepić.

Po myciu można sprzęt natłuścić. Piszę można, bo nie trzeba. Powinno się natłuszczać sprzęt nowy, bo taka skóra nie jest jeszcze elastyczna. I koniecznie trzeba natłuścić sprzęt, który ma być nieużywany przez dłuższy czas. U nas takie smarowanie odbywa się dwa razy w roku – po sezonie (na zimę) i przed sezonem (wiosną). W każdym innym przypadku niż nowa skóra czy przechowywanie nieużywanego sprzętu, natłuszczanie można sobie odpuścić.  Zbyt częste i nadmierne nasączanie skóry olejkami i tłuszczami powoduje, że staje się ona zbyt miękka, traci swoją wytrzymałość, jest lepka i śliska (a to brudzi bryczesy, hehe). Jest wiele różnych środków do natłuszczania siodeł, a słyszałam o oszczędnościach stajennych i smarowaniu siodeł olejem roślinnym. Nie polecam! To idealna pożywka dla pleśni! Kupcie puszkę dobrego tłuszczu do skóry; starczy na długo, można zainwestować. Poza tym, taki porządny wosk przydaje się do osprzętu jeźdźca – sztybletów, sztylpów, oficerek. Trzeba mieć. Tylko nie trzeba wcierać kilogramami w siodło, bo to szkodzi. Sprawdziłam, wiem.

Bezpieczeństwo jeźdźca,  zdrowie i dobrostan konia oraz czas użytkowania zależą w dużej mierze od stanu sprzętu. Dlatego warto o skórzany sprzęt dbać. Nie zaniedbujcie ani kwestii przechowywania, ani bieżącej pielęgnacji. I raz na jakiś czas potrenujcie muskuły przy dokładnym czyszczeniu i nacieraniu skóry. A gdy będziecie wycierać pot z czoła podczas czyszczenia to pomyślcie o mnie – razem z mamą i Wojtkiem konserwujemy ponad trzydzieści sztuk siodeł i ogłowi klnąc w żywe kamienie, a w tym czasie Kuba pogwizdując pod nosem zlewa swoją zaprzęgową uprząż wodą z węża i wywiesza na płocie. Bo jego uprząż to biothane z Ardena. Czekam na ogłowia i siodła z biothane  – dla takich leni jak ja to będzie hit!

Fot. Kuba Lipczyński # nasza siodlarnia

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Darowany czy nie – w zęby mu zaglądaj!

 

bartej janowskiFot. Bartek Jankowski, http://gingerrider.blogspot.com/

Koń, jaki jest, każdy widzi. Nawet, gdy mu w zęby nie zagląda. Bo kto zęby na hippice zjadł, ten na pierwszy rzut oka oceni kondycję i stan konia. I zaraz stwierdzi, czy dany koń jest już nadgryziony zębem czasu czy nie. A jeśli jest to lepiej trzymać język za zębami i nie komentować. Bo jeszcze właściciel wyznaje zasadę „ząb za ząb” i nam dołoży. To tyle tytułem wstępu o zębach. Teraz przerwa techniczna, więc możecie wrzucić coś na ząb.

Ps. Foto na górze autorstwa Bartka Jankowskiego – tu możecie obejrzeć jego portfolio na fejsie.

Sprawa zębów u koni nie jest skomplikowana. Na ogół właściciele w ogóle nie zawracają sobie głowy dbaniem o uzębienie swoich zwierząt. Konia się karmi, konia się czyści, koniowi werkuje się kopyta. A zęby? No, koń ma. I można w nie zajrzeć, by określić wiek, pod warunkiem, że się na tym znamy. Mnie to przerasta – kilka razy mi Kuba tłumaczył, ale wolę zerknąć w paszport niż w pysk. Z paszportu określam wiek bezbłędnie, taki ze mnie kozak. A po zębach? Zazwyczaj rozpoznam mleczne…

Koń ma oczywiście jako ssak pakiet zębów mlecznych. W ich skład wchodzą siekacze (te urocze z przodu – jedynki, dwójki i trójki) oraz trzonowce. Nie ma mlecznych kłów. Gdy koń gubi mleczaki (tak do wieku 5 lat) pojawiają się zęby stałe:

  • Siekacze czyli sześć górnych i sześć dolnych – jedynki to tzw. cięgi, dwójki to średniaki i trójki czyli okrajki. Siekacze służą do siekania, cięcia żarcia. Albo skubania kumpla po kłębie. Czy gryzienia i dyscyplinowania łobuzów. To na podstawie siekaczy określa się wiek konia. Jak mi to Kuba jeszcze raz wyłoży i zrozumiem, to zrobię Wam o tym wpis. Siekacze są potrzebne do pobierania żarcia (np. skubania sianka, koszenia trawki na pastwisku). Nasz Carewicz miał krzywe siekacze, ale sobie radził. A Nefryt stracił w bójce jedynkę i ma teraz uroczą przerwę na papieroska, co nie przeszkadza mu w żaden sposób obżerać płotu, do którego się go wiąże przy siodłaniu.
  • Kły – mogą się pojawić, ale nie muszą. Zazwyczaj występują u samców. Z kłami jest tylko problem, tak jak z tzw. zębami wilczymi, które też nie wiadomo po co wyrastają niektórym koniom w pyskach. Najlepiej to usunąć.
  • Przedtrzonowce (3 pary) i trzonowce (3 pary). To te zęby w głębi szczęki, już za diastemą czyli bezzębną częścią żuchwy, gdzie leży wędzidło. Zęby trzonowe to takie szyny, które służą do mielenia, rozdrabniania pokarmu. Przy czym do tego mielenia porusza się tylko dolna szczęka – górna jest nieruchomą częścią końskiej czachy. Za to dolna rusza się na obie strony i przemiela pokarm.

Wszelkie wady uzębienia generują sporo problemów. Ostre wyrostki szkliwa, zniekształcenia, faliste brzegi, przerosty itp. wady w obrębie trzonowców i przedtrzonowców powodują u konia trudności z jedzeniem i ból ranionych policzków. Kto miał w buzi tzw. aftę ten wie, jak boli ranka delikatnej błony śluzowej wyścielającej policzek. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że końskie uzębienie sprawia mu takie kłopoty.  Zaniedbujemy stan pyska, a wiele problemów, z którymi później się borykamy rodzi się właśnie tutaj – w końskiej szczęce. W naszej stajni spotkaliśmy się z takimi przypadkami:

1. Klacz Moneta – schudła, zmarniała. Owies wypluwała – stała nad żłobem, mieliła i wypluwała takie uformowane kuleczki. Mama nie mogła dojść o co kobyle chodzi, aż zjawił się w stajni kupiec i po rzuceniu okiem na wychudłą i zmarniałą klacz zapalił się do kupna, oczywiście po okazyjnej cenie, bo skoro taka zabiedzona… Mamę zdziwiła ta nagła chęć kupienia konia, który już jednym kopytem stoi na wiecznie zielonym pastwisku. I uznała, że sprawa z Monetą musi być bardzo łatwa do naprawienia, skoro facet gotów był ją brać od ręki mimo jej mało atrakcyjnego stanu. Cała sprawa toczyła się kilkanaście lat temu i doświadczenie naszego dyżurnego lekarza weterynarii czyli mamy, było jeszcze skąpe. Ale intuicja już działała – mama skojarzyła, że facet oglądał te kulki z owsa w żłobie i połączyła fakt dziwnej stołowej maniery klaczy z jej stanem. A jaki związek z formą żarcia ma koń – oczywiście aparat mielący! Mama obejrzała Monecie zęby, policzki, język. Okazało się, że kobyła ma poprzerastane trzonowce, a ich ostre końce ranią policzki. Po tarnikowaniu zębów Moneta wróciła do formy w bardzo krótkim czasie nadrabiając braki sadła na zadzie. A energii miała w sobie tyle, że u kolejnego właściciela codziennie urządzała sobie ćwiczenia pływackie – żabką-obserwatorką 25 metrów na drugi brzeg jeziora. Pisałam o jej wyczynach tutaj.

2. Wałach Heniek – ni stąd ni zowąd zaczął zrzucać jeźdźców. Zaczęło się od potrząsania łbem, skończyło ostrymi baranami na najlżejszy nawet ucisk wędzidła. Próbowaliśmy wszystkiego – Wojtek zrobił mu sesję oduczania złych nawyków, na wypadek, gdyby brykanie było głupim, wyuczonym zachowaniem. Nie podziałało. Mama sprawdziła kręgosłup – ani odcinek szyjny, ani lędźwie; żadnych oznak bólowych. Szukanie przyczyny zajęło dobrych kilka tygodni. I jak zwykle intuicja mamy załatwiła sprawę – jeden rzut oka na zęby Heniusia i sprawa stała się jasna. Ostre wyrostki szkliwa i faliste brzegi zębów trzonowych raniły koniowi policzki. Ranki na delikatnej błonie śluzowej powodowały ból, który w połączeniu z pracą wędzidła w pysku skutecznie zniechęcał Heńka do współpracy z jeźdźcem. Aby uniknąć bólu trzeba się było pozbyć tego, kto go generował. Po tarnikowaniu zębów Henryk znowu stał się „jezdnym” koniem. Stuknięty był zawsze, ale przynajmniej skończył z odstawianiem rodeo.

3. Wałach Carewicz – u niego problem zaczął się już w źrebięctwie. Stałe zęby wyrosły mu niesymetrycznie i taki krzywy zgryz na siekaczach mu został. Trzonowcami działał bez zarzutu, więc z odżywianiem nie było problemu, bo mielił i rozdrabniał ładnie. Krzywa szczęka generowała inny problem – nadmierne ślinienie. Była to w zasadzie wada kosmetyczna, na użytkowanie konia i jego zdrowie nie miała wpływu. Ale wyglądał koń komicznie z tymi wiszącymi u pyska pasmami śliny. Jazda na wędzidle oczywiście podbijała pracę ślinianek i Carewicz produkował taką ilość płynu, że obserwując go zastanawiałam się, czy się nie odwodni :)

Choroby zębów i nieprawidłowości zgryzu to poważny problem. Może się z tego zrobić np. zapalenie zatok szczękowych czy inny szajs. A zniekształcone, faliste i poprzerastane brzegi zębów powodują oczywiście nieprawidłowe rozcieranie pokarmu. Stąd się biorą problemu takie jak chudnięcie, utrata kondycji, powracające kolki. Niebezpieczne dla zdrowia konia. Dla zdrowia i bezpieczeństwa jeźdźca też lepiej, by koń miał wyleczone zęby. Bo ból w szczęce powoduje reakcję obronną – ukrócić pracę wędzidła i ręki jeźdźca pozbywając się tego ostatniego z grzbietu. Badajcie zęby Waszych koni – dla ich i swojego dobra. Bo wielu problemów można uniknąć profilaktyką, a „to bardzo ważna rzecz, żeby zdrowe zęby mieć!”

Profilaktyka jest w zasadzie bardzo prosta, a tak często zaniedbywana. Nie chodzi o „szczotkę, pastę, kubek ciepłej wody” i przepisowe trzy minuty czyszczenia. Koniowi wystarczy okresowo badać stan jamy ustnej – najlepiej przez weta przy okazji odrobaczania czy szczepienia. Wystarczy nawet 1-2 razy w roku. Tarnikowanie ostrych krawędzi, jeśli jest konieczne, to zabieg stosunkowo krótki. U nas zajmuje się tym mama. Potrzebna jest tylko pomoc drugiej osoby, która trzyma język konia wywalony na zewnątrz z boku pyska, tak by koń nie odgryzł mamie ręki :) A mama już omal palca nie straciła, gdy Mirek puścił język Heńka i ten kłapnął szczęką… Nie próbujcie tego w domu. Najpierw niech Wam wet pokaże, jak się to robi.

Grzebcie więc swoim koniom w mordach i sprawdzajcie jakie hardkory im się tak dzieją. Bo wiele problemów powstaje właśnie w końskiej szczęce i na próżno szukać ich w kręgosłupie, żołądku, mózgu czy końskiej duszy.

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Nowy luzak w rodzinie

DSC03640

Fot. Staś i Linda, 2011

Znowu na blogu dłuuuga przerwa była… Koniec grudnia był też końcówką mojej ciąży, a nie jest to najlepszy czas w życiu kobiety. Stan błogosławiony, phi! Ciężarne mnie zrozumieją – jesteś już na ostatnich nogach, spuchnięta i wściekła. Dzieciak gra w piłkę Twoim pęcherzem, w krzyżu łupie, nie ma pozycji leżącej czy siedzącej, w której czujesz się w miarę komfortowo i nagle dowiadujesz się, czym jest zgaga. Taką zresztą zgagą też się stajesz – w końcówce ciąży przypominałam Lorda Voldemorta i Kuba chodził wokół mnie na palcach profilaktycznie bijąc uniżone pokłony. Na bloga nawet nie zaglądałam, internety nie istniały. A kiedy już wydawało mi się, że gorzej być nie może to nadszedł styczeń i płynnie przeobraziłam się z Lorda Voldemorta w Zombie z Nocy Żywych Trupów. I choć cieszyłam się, że mam już ciążę i związane z nią wygody za sobą to po pierwszym tygodniu miałam ochotę wepchnąć małego z powrotem i porządnie się wyspać. Łapałam każdą wolną chwilę i chociaż beztrosko marnowałam czas na takie fanaberie jak jedzenie czy mycie to na prawdziwe obowiązki typu blog czasu mi nie starczyło.

Powoli wracam do życia i bloga, bo coraz lepiej radzę sobie w tej nowej rzeczywistości. Oswoiłam się z nowym rytmem dnia i nocy i udało mi się zgrać to wszystko logistycznie. Wracam. Kolejny raz.

A oto sprawca całego zamieszania – przedstawiam Witusia.

DSC06106

To przyszły członek kadry olimpijskiej, choć jeszcze nie zdecydował czy będzie stawiał na skoki, ujeżdżenie czy zaprzęgi. Jest jeszcze trochę czasu, nie będę go poganiać.

Jutro nowy wpis po technicznej przerwie w blogowaniu. I będzie o tym:

„W czerwonej stajni trzydzieści białych koni
Kłapie, tupie, a czasem ze strachu dzwoni.”

/J.R.R.Tolkien „Hobbit, czyli tam i z powrotem”/

Jasne?

 

 

Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA

Te biedne konie…

DSC_5467

Fot. Kuba Lipczyński # nasze stado

Natknęłam się na fejsie na narzekania małoletnich dotyczące naszej stajni. I choć z głupotą ciężko walczyć to widać sama jestem głupia, bo znów tę walkę podejmuję. Nie rozumiem, po co dodają mnie do znajomych dzieciaki, które później oczerniają naszą stajnię, najwyraźniej nieświadome faktu, że ja to, chcąc nie chcąc, czytam. Zazwyczaj wywalam z obserwowanych tych, którzy spamują mi tablicę swoimi sweet selfie i głębokimi przemyśleniami w stylu Coelho. Trochę jednak przez to sito się przedostaje i potem mogę sobie do porannej kawki poczytać, jak fejsowicze ubolewają nad naszymi biednymi konisiami, które, o zgrozo, siedzą na dworze, a pada deszcz!!! Słuchajcie! Jeśli chcecie się litować nad jakością życia naszych koni, to zacznijcie od wyrażenia im swojego współczucia z powodu tego, że Was muszą na swym grzbiecie nosić. Bo ja na ich miejscu zwalałabym wszystkich po kolei.

Pisałam już o nieświadomości ludzkiej i wynikających z niej absurdach w tym wpisie – Nie dajmy się zwariować! , który ukazał się również jako artykuł w zeszłorocznych „Koniach i Rumakach”. Polecam odświeżyć sobie ten tekst, bo okazuje się ponadczasowy i zawsze aktualny. Niestety. Chyba nie da rady nasycić nim ogółu, choć chętnie zapodawałabym taką wiedzę w pigułkach do śniadania obowiązkowo dla każdego, kto zbliża się do koni i stajni. Albo może w postaci oprysku z helikoptera na jakiś większy obszar…

Dziś przeczytałam na fejsie gorzkie żale dziewczyn, które litują się nad naszą Agatą, kucem szetlandzkim. Ta biedna, ciemiężona przez okrutnych Lipczyńskich kobyłka chodzi sobie po całym ośrodku i marznie. Zamiast stać zamknięta w boksie w otulinie z waty, ta nędzarka łazi swobodnie i nie ma gdzie się podziać. Nie mogę tego negować, bo to szczera prawda. Nasza Agatka, z racji swoich rozmiarów traktowana przez nas niemal jak Kamora (owczarek niemiecki) jest puszczana luzem i łazi gdzie ją te małe kopytka poniosą. Tak jest od niemal 20 lat. W swoich codziennych spacerach Agata odwiedza padoki, na których pasie się reszta stada (przechodzi swobodnie pod ogrodzeniami), wpada na plotki do lonżownika, gdzie wietrzy sobie zadek nasz ogier, regularnie melduje się pod kuchennym oknem, gdzie wyszukuje szare renety pod jabłonką. Latem wędruje na dalsze pastwiska za rowem i kosi trawkę z hucułami i haflingerami. A teraz, gdy pogoda w kratkę, Agata woli nie zapuszczać się tak daleko od stajni (tym bardziej, że i stada hucułów już się tam teraz nie wypasa) i kręci się w pobliżu. W każdej chwili może się zameldować w stajni, a większość nocy (choć nie wszystkie!) z wyboru spędza pod dachem. Staje sobie w korytarzu stajni, wyjada owies z wiadra i raczy się sianem z wtoczonej na korytarz beli. Ta bela leży na samym końcu i jest stale dostępna. Nie wiem, czym ten korytarz różni się od boksu, ale dziś dowiedziałam się z fejsa, że różnica jest zasadnicza i kolosalna. Otóż biedne zwierzę stoi tam zupełnie samo! Yyyyy… korytarz oddziela dwa pasy boksów, w każdym z boksów stoi koń. Myślę, że Agata wygrała w ten sposób najlepszy los na loterii – jej „boks” jest największy, sąsiaduje ze wszystkimi innymi i jest otwierany codziennie o 5 rano. Nie podejrzewam, by cierpiała na samotność lub by męczyły ją w tym strasznym osamotnieniu korytarzowym jakieś koszmary nocne. W otoczeniu ponad dziesiątki dużych koni, w tym muskularnego ogiera, Agata może nie obawiać się masakry piłą mechaniczną i spać słodko wtulona futerkiem w belę siana. A propos futerka – to że nam obrosła na tym chłodzie jak mały niedźwiadek też jest uważane za objaw naszego zaniedbania. Prawdopodobnie powinniśmy poprawić jej image goląc ją na zero i zostawiając tylko logo stajni na zadzie. Gdyby wyglądała elegancko jak sportowiec z Cavaliady, a  nie jak karakuł to może nikt by się nas nie czepiał…

Zastanawiające jest to, że większość tych ubolewań wylewa na fejsa osoba, którą pięć tygodni temu złapałam, gdy biegała z Agatą na uwiązie i zmuszała naszą staruszkę do galopu i skoków nad leżącym drągiem. Na co posiwiałemu, staremu kucowi ten dziwny trening? Jak można przyjść na czyjąś posesję, bez pytania zapiąć na smycz zwierzę i ganiać je dla własnej fantazji? Jakoś  nie przypominam sobie, bym wchodziła ludziom na podwórka, zapinała ich psy w uprząż i kazała im ciągnąć wózki z moimi zakupami z Biedronki. Zero empatii, zrozumienia, współczucia. Te, które najgłośniej krzyczą w obronie naszych „zaniedbanych” koni, to te same, które lonżują je bez powodu i pytania o zgodę, zaplatają im dredy na grzywach, z których potem nożyczkami musimy wycinać gumki-recepturki, zapominają o wyczyszczeniu spoconych grzbietów po jeździe. I nie przeszkadza im, że szarpią konia za pysk czy używają palcata by pokryć własną nieudolność. To jest w porządku. Ale gdy koń stoi na dworze w deszcz to jest już pewna śmierć zwierzęcia i cierpienie ponad miarę. Uwierzcie, on woli stać na swobodzie w deszczu niż w pełnym słońcu ćwiczyć z Wami zagalopowanie na padoku.

Gdyby to chodziło tylko o komentarze dzieciaków, małoletnich ekspertów, głupiutkich i nieświadomych dziewczynek z Hello Kitty na plecakach. Gorzej, że temat zdają się podejmować starsze dziewczyny, które uważam (dobra, uważałam) za rozsądne. A tu taka panienka pisze: „Widziałam, że Agata nie ma swojego miejsca. Pracowała całe życie, a teraz nie ma gdzie się położyć”. Nasza Agata może się kłaść, gdzie chce. Fakt, nie ma podpisanej miejscówy, żadna umowa dożywotniego najmu nie wiąże jej z konkretnym boksem. Ale przeznaczony dla szetlandów boks w małej stajni jest dostępny. Agata dzieli go z Kacprem i żadnych uwag nie zgłaszała naszemu stajennemu. Poza jedną – woli łazić swobodnie niż stać nieruchomo w boksie i chuchać Kacprowi w zad. Więc oba kuce mają zapewnioną swobodę, jak również możliwość powrotu pod dach w każdej chwili. Ich boks zazwyczaj jest zamknięty, bo otwarte drzwi mogłyby stać się przyczyną jakiegoś wypadku (któryś koń mógłby się zranić, zahaczyć – przerabialiśmy już taki scenariusz), ale jak długo przyszłoby im stać na korytarzu i czekać na stajennego Mirka, który przy karmieniu wpuściłby oba konie? Dziwne, że jednak tej opcji nie wybierają i nawet na karmienie meldują się nie przy zamkniętym boksie, a w otwartym korytarzu, który zapewnia im stałą wolność. Założę się, że cała reszta dużych koni z naszego stada jest zielona z zazdrości, bo oddałaby dzienną dawkę owsa za możliwość uzyskania takiej wolności. Konie są zwierzętami przestrzeni, a siedzenie w zamkniętych boksach, nawet przy kiepskiej pogodzie, wcale nie sprawia, że zacierają kopyta z radości, że mają dach nad głową. Wolałyby pod tym dachem siedzieć w własnego wyboru, a nie z musu. Dlatego też aktualnie Kuba buduje stajnię otwartą połączoną z dostępnym non-stop wybiegiem dla części koni. Tych, które najbardziej cierpią przez stajenny karcer – znerwicowanych narowami lub nieszczęśliwych z powodu problemów oddechowych. Gdyby leżało to w naszych możliwościach to całe stado dostałoby taką wolność jak Agata. Jestem pewna, że wyszłoby to tylko koninie na zdrowie.

Zamiast współczuć koniom, które tego nie potrzebują, lepiej zająć się realną pomocą dla tych, które jej rzeczywiście wymagają. Nie ma sensu bić na alarm, bo koń jest szczęśliwy i brudny. Walczcie, gdy widzicie, że koń choć jest zadbany z wyglądu, to nieszczęśliwy w środku, w końskim sercu – przez nieodpowiedni trening, niezgodne z jego naturą warunki bytowania, pracę ponad możliwości, hodowlę ponad siły organizmu. Tu warto interweniować. A od puszystej Agaty, która grzebie nogą w psiej misce wara – jak dostanie kataru, to się nią zajmiemy. Spokojnie. Ma już 20 lat, a nie chorowała nam ani razu. W odróżnieniu od tych wychuchanych Raszdich i smarowanych miodem Czubajek – odporność spada im z każdym rokiem. I nie pomaga im to, że odstawiacie je spocone do boksów po jeździe, nie raczywszy nawet obsuszyć boków słomą.

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Drobny poradnik prezentowy

915337_65199687

Coraz bliżej święta. Bosh, jak sztampowo brzmi to zdanie. Kto się jeszcze nie zniechęcił do tego wpisu po takim wstępie ma szanse przebrnąć przez bardzo ogólnikowy poradnik prezentowy. Jeśli jeszcze nie skomponowaliście listu do Mikołaja to lepiej się streszczajcie – Mikołaj może i zdąży ogarnąć i kupić, ale kurier może mieć problem z dowozem (w grudniu renifery i tak są przeciążone, a do tego słyszałam że Rudolf ma problem alkoholowy, co widać po jego przepitym nosie). Może też zechcecie dyskretnie podrzucić ten tekst swoim bliskim, by to oni dokonali zamówienia u Mikołaja dla Was. W każdym razem lepiej się streszczajcie, bo czas leci, a Święta, serio, coraz bliżej.

Prezent dla koniary to tak naprawdę super prosta sprawa. Ucieszy się ze wszystkiego, co ma motyw koński. Co nie oznacza oczywiście worka obornika. Koniary lubią zaznaczać swoją pasję, bo najzwyczajniej w świecie są z niej dumne – przecież przyjaźnią się i radzą sobie ze zwierzęciem, które może roznieść na kopytach dorosłego faceta. Można się takim hobby pochwalić. I żeby nie brzmieć zbyt dosłownie, koniary podkreślają swoje zamiłowanie drobiazgami – torebką z końskim wizerunkiem, breloczkiem w kształcie wędzidła przyczepionym do kluczy, magnesem na lodówce. To tanie drobiazgi, ale cieszą. A gwiazdkowy prezent może też być bardziej elegancki – raz w roku można się szarpnąć :) Ja polecam dla każdej miłośniczki hippiki biżuterię jeździecką z pracowni Kamila Wróbla. To prezent z klasą – piękne wzory, dobre próby srebra, solidne wykonanie. Nie ma kobiety, które obejrzawszy wzory p. Wróbla nie zachwyci się i nie zapragnie takiej ozdoby. Zresztą, dla koniarza też można tam coś wybrać – mój Kuba został którejś gwiazdki szczęśliwym posiadaczem klamry do paska w kształcie dwóch końskich łbów. Co dwie głowy to nie jedna. A ponieważ pasek jest w jego garderobie nieodzowny, bo z szelek wyrósł w przedszkolu, ale z opadających z tyłka spodni już nie, to klamra jest użytkowana na okrągło i codziennie cieszy go tak samo. Ja sama mam rzemykową bransoletkę, kilka par kolczyków (stanowczo za wiele, jak na osobę, która kolczyków w zasadzie nie nosi), wisiorki, pierścionki (a najwygodniej mi tylko w obrączce) i ze dwie broszki. I wcale mi nie za wiele! Bo ta biżuteria jest tak piękna, że cieszy mnie nawet, gdy nie leży bezpośrednio na mnie:) Polecam przejrzeć ofertę Pracowni Biżuterii Jeździeckiej – nie uda się nie wybrać nic dla siebie. Dziewczyny – podrzućcie link Waszym facetom, a gwarantuję, że Gwiazdkę będziecie miały udaną.

Ja sama uwielbiam też dostawać prezenty z księgarni. Jakiś czas temu polecałam Wam na fejsie Wydawnictwo Galaktyka. Mają w swojej ofercie naprawdę dobre książki hippiczne. Rzetelne, ciekawe opracowania, sporo nowości i nowatorskiego podejścia do treningu zarówno konia jak i jeźdźca. Jako mól książkowy mam już wszystko, co oferują plus kilka pozycji z działu weterynaryjnego. Profesjonalna lektura, którą przyswaja się lekko i przyjemnie. Nie wiem, kto u nich decyduje, co wydać, ale chylę czoła – człowiek ten jeszcze ani razu nie zainwestował w bubel. Nie zawiodłam się nigdy, a ponieważ moja domowa biblioteczka pęka w szwach to nie udało mi się przecież uniknąć zakupów wydań książek hippicznych o zerowej wręcz wartości. Czasem naprawdę pięknie wydane są zwyczajne śmieci, którymi powinno się palić w piecu. Galaktyka poleca dobre książki, nie do pieca, nie na makulaturę i nie do podłożenia pod nogę stołu, który się chwieje. Do przeczytania ze świadomością, że nie marnujesz czasu. A to się liczy.

Oprócz Galaktyki polecam Wam też trzy książki tego samego, genialnego człowieka w Wydawnictwie Tartak Wyrazów. Taki trzypak pod choinką i macie zapewnione miłe chwile w świątecznej przerwie -zwinięci w kłębek w wygodnym fotelu i obłożeni mandarynkami i piernikami możecie uczyć się od Jakuba Gołąb co to znaczy humanitarne podejście i porozumienie. Mój przepis na idealny wypoczynek. Bardzo czynny wypoczynek, mimo tych pierników, bo ta lektura świetnie gimnastykuje mózg.

Skoro i tak bardzo prywatnie podchodzę do Poradnika Prezentowego  i polecam Wam to, co sama lubię to pozwólcie na kolejną prywatę – szkolenia i kursy JNBT.  Nie mają oni oferty gwiazdkowej, ani nawet prezentowej, ale to można samemu załatwić – przygotujcie własnoręcznie kupon dla bliskiego sobie koniarza i wpiszcie tam swoją deklarację pokrycia kosztów takiego szkolenia. Taki pomysłowy kupon własnej roboty to wielka radość dla koniarza – ciekawy kurs, przyjazna atmosfera i ilość wiedzy trzepiąca każdego koniarza po łepetynie. Uwielbiam! Kurs dla uczestnika z koniem może być sporym kosztem, w który naprawdę polecam zainwestować, bo to dobrze wydane pieniądze. Można jednak brać udział w takim szkoleniu również jako tzw. słuchacz – za niewielkie pieniądze macie możliwość słuchania wykładów i obserwowania pracy z końmi, a kopary opadną Wam do ziemi. Gwarantuję! Kursy odbywają się w całej Polsce, wystarczy poszukać i na pewno znajdziecie coś w pobliżu Waszych siedlisk. Moja nora w Ustce wymaga ode mnie najwyżej 100km wycieczki. Phi!

Kto po moim Drobnym Poradniku Prezentowym spodziewał się gotowej listy ze sklepu internetowego, tego przepraszam – żaden sklep hippiczny nie dał mi zniżek, które mogłabym Wam zaproponować, więc nie chciało mi się zagłębiać w ich przepastne oferty. Polecam  Wam dziś to, co sama lubię, sprawdziłam, co mnie zawsze cieszy i co warto polecić bez żenady. A Wy pamiętajcie jedno – prezent dla koniarza to bardzo prosta sprawa, bo jako istoty całkowicie niesamolubne koniarze uwielbiają prezenty, które tak naprawdę nie są przeznaczone dla nich, a dla koni. Droga do serca koniarza prowadzi przez jego konia. Wiem z doświadczenia, bo gdy ktoś pochwali mojego konia to czuję się dumna, jakby chwalił moje dziecko. A kto skrytykuje konia mojego szwagra Wojtka w jego obecności może się dowiedzieć, że zęby trzy razy nie rosną. Wojtek prędzej pozwoli, by  jakiś klient obraził mnie niż zauważył wadę w Królowej Horpynie. Tak działa serce koniarza. Kupcie koniarzowi coś dla jego konia (czaprak, podkładkę, ogłowie, szampon do ogona itp.), a macie uśmiech na twarzy dumnego właściciela. Koniarz i jego koń to jedno – pod choinkę możesz wrzucić dropsy jabłkowe, a zadowolony koniarz poleci z nimi zaraz do stajni. I pewnie natknie się na swojego konia, który ludzkim głosem o północy obrabia swojemu właścicielowi tyłek. Tak, ta miłość jest jednostronna, wbrew temu, w co chcemy wierzyć. Ale o tym, jak konie widzą miłość w stadzie, jeszcze będę pisać. Na razie żyjcie złudzeniami w ten piękny, świąteczny czas.

A mój najpiękniejszy prezent gwiazdkowy do tej pory? Co roku, odkąd poznałam Kubę, dostawałam od niego hippiczne prezenty – elementy stroju jeździeckiego, sprzęt, biżuterię Kamila Wróbla, tony książek i opracowań jeździeckich, szkolenia, kursy itd. Pamiętam, że najbardziej ucieszyło mnie własne siodło – to było w czasach, gdy studiowałam, nie stać mnie było na to wymarzone, porządne. I był to prezent, o jakim wtedy marzyłam, a na który absolutnie nie było mnie stać. Epic.

A teraz, jeśli czytasz mojego bloga wierny mężu to informuję, że mam już wszystko. Dałeś mi nawet dwóch luzaków (jeden wciąż w drodze, ale spodziewam się go każdego dnia), więc jeździecka passa trwa. Nie pomogę Ci w wyborze prezentu. Wiem, że i tak sobie świetnie poradzisz. Bardzo dyskretnie i podprogowo prześlę Ci tylko ten subtelny i niemal niezauważalny przekaz – KUP MI KONIA. TEGO NIGDY ZA WIELE.

 

 

Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA

Ciężarna amazonka – czy można jeździć konno w ciąży?

Ania-i-Agata

Problem jazdy konnej w ciąży jest dość złożony. Nie jestem ekspertem-ginekologiem, więc moje zdanie traktujcie po prostu jak głos amazonki, której pasja do koni niemalże dorównuje macierzyńskim instynktom. A doświadczenie w tym temacie zdobyłam w obu moich ciążach, choć każda była inna.

Kwestia jazdy konnej przedstawiona Wam przez lekarza-ginekologa, którego spytacie o zdanie jest zawsze jednoznaczna – to nie jest sport dla ciężarnych. Nie dziwię się, że lekarze zajmują takie stanowisko – bezpieczniej czegoś zabronić, a więc skłonić do unikania ryzyka niż dać swoje fachowe błogosławieństwo i walczyć potem z konsekwencjami braku rozsądku u niektórych kobiet. Bardziej odważni lekarze może nie zabronią kategorycznie jazdy konnej, ale nie sądzę, by można było spotkać takiego, który by ten sport wręcz zalecał czy zachwalał swoim ciężarnym pacjentkom. W myśl zasady „lepiej dmuchać na zimne” ginekolog woli nie reklamować urazowego przecież, nawet dla w pełni sprawnych kobiet, sportu. Ja mam o tyle fajnie, że jestem pod opieką ginekologa-koniarza, który od ponad 15 lat trzyma w naszej stajni swoją kobyłkę i wie, na czym jazda konna polega i jakie towarzyszą jej wyboje. Gdy spytałam go o jazdę konną odpowiedział mi: „Pytanie jest z gruntu głupie. Wiadomo, że nie powinnaś jeździć. Jak mam Ci zalecać hobby, które jest zagrożeniem dla ciąży? Oficjalnie więc Ci mówię – lepiej nie ryzykować. Nieoficjalnie mówię Ci – jeśli chcesz, możesz siadać w siodło. Dla prawidłowej i zdrowej ciąży ani kłus ani galop nie jest zagrożeniem. Jeśli ciąża jest mocna to się utrzyma. A jeśli słaba, to niech natura zdecyduje czy warto. Pamiętaj o jednym – nie wolno Ci spadać. Dopóki nie spadasz, jazda konna Ci nie zaszkodzi”. Tak więc wsiadałam na konie ze świadomością, że muszę to usprawiedliwić tylko we własnym sumieniu. Od lat nie spadłam, ale przecież mogłoby mi się to przytrafić właśnie teraz. Zdecydowałam, że będę jeździć tylko na Suz, bo ją najlepiej znam i potrafię przewidzieć każdy jej ruch. Inne konie też mamy grzeczne, ale wolałam nie sprawdzać, czy dobrze się z nimi zgrywam. Na wszelki wypadek.

W pierwszej ciąży jazda konna odpadła mi już w samych początkach – pojawiły się jakieś zdrowotne komplikacje, leżałam nawet krótko na patologii ciąży, brałam leki podtrzymujące. Jak w takiej sytuacji miałam dorzucać jeszcze do puli kłus i galop? Odpuściłam i pogodziłam się z tym, że muszę przez 9 miesięcy prowadzić wyłącznie naziemny tryb życia na własnych dwóch nogach. Jak bardzo brakowało mi jazdy, nie umiem Wam nawet opisać. Był jeszcze wtedy u nas mój ukochany Esauł (to wtedy mama zadecydowała o kastracji, bo ja już nie siadałam, a szkoda było ogiera trzymać rok w boksie). Pamiętam, że często śniło mi się, że galopuję leśnym duktem na grzbiecie mojego siwego kuhailana. W ciąży sny w ogóle ma się bardzo wyraźne i plastyczne, za co odpowiada działanie progesteronu, który jest teraz szczególnie obfity we krwi. Poza tym faza snu REM jest u ciężarnych często przerywana nocnymi wypadami do łazienki. Moje sny w pierwszej ciąży na okrągło kręciły się wokół tematu jazdy konnej. Tęsknota za jazda konną nie pomagała w depresyjnych nastrojach, które potrafią dręczyć rozchwiane hormonalnie „ciężarówki”.

Gdy tylko dotarło do mnie, że właśnie szykuje mi się powtórka z tej rozrywki i druga ciąża ma zamiar pozbawić mnie frajdy, od razu postanowiłam, że teraz będzie inaczej i konie nie pójdą w odstawkę. Starałam się nałapać jak najwięcej chwil w siodle, dopóki jeszcze mogłam. Ciąża była mocna, ja zdesperowana, by zachować i dziecko i dobrą kondycję psychiczną. Bo nie oszukujmy się – kondycję fizyczną w ciąży możesz wypracować wieloma innymi sportami (spacery, aerobiki, fitnessy dla ciężarnych itp. sporty dla geriatryków:). Nie o fizyczną sprawność mi chodzi w jeździe konnej lecz o pozytywne samopoczucie i kontrolę depresyjnych nawyków. Wiedziałam, że dla własnego dobra nie powinnam wyrzekać się jazdy całkowicie i zdecydowałam, że ostrożnie i z rozwagą będę sobie dawkować tę przyjemność dopóki przyzwoitość mi pozwoli. Ze widocznym brzuszkiem już odpuściłam – pogoda i tak nie sprzyjała ćwiczeniom w stępie, a uważam, że brzuchata amazonka wygląda na koniu dziwnie. Nie chciałam się narażać na komentarze klientów i sugestie, że brak mi rozumu, że nie myślę o dziecku itp. Bo przecież myślę! Dla jego prawidłowego rozwoju potrzebna jest uśmiechnięta, zadowolona mama, a nie skwaszony pekińczyk, który zagryza się depresyjnymi nastrojami. Mi w utrzymaniu dobrej kondycji psychicznej pomagają konie. Uważam jednak, że widoczna ciąża to przeciwwskazanie do jazdy konnej – nie chodzi tu o przyzwoitość i nienarażanie się na durne komentarze ludzi. Chodzi o to, że z takim balastem z przodu naprawdę kobieta staje się niezręczna, ruchy ma utrudnione i koordynacja już nie ta. Naprawdę nie warto ryzykować, bo ciało ciężarnej już niezupełnie podlega jej pełnej kontroli. To trzeba zrozumieć i nie odgrywać chojraka, bo to czysta głupota.

Czy jest na sali amazonka, która jeździła w ciąży i nie wstydzi się do tego przyznać? Ja się nie wstydzę. Chyba że któraś amazonka jeździła w 7-9 miesiącu, wtedy niech lepiej wstydzi się przyznać. Ja bym się wstydziła… W końcu instynkt macierzyński jest silniejszy od pasji. Nawet u takiej pasjonatki jak ja.

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Złodziejstwo w sieci czyli jak moi czytelnicy pilnują moich interesów

396515_1843

Coraz częściej dostaję sygnały, że moje teksty krążą w internecie i żyją własnym życiem firmując strony obcych mi ludzi. Jestem Wam bardzo wdzięczna za informowanie mnie o tym, choć oczywiście radości mi to nie sprawia. Nie umiem nawet opisać, jak przykre jest czytanie moich własnych tekstów na obcych stronach i portalach. Mogłoby się wydawać, że powinnam się cieszyć, bo skoro ktoś je kradnie to znaczy, że się podobają. Otóż nie, nie cieszy mnie to. Cieszyłoby, gdyby teksty były podpisane moim nazwiskiem lub adresem mojego bloga. Każdy inny przypadek działa na mnie tak:

Etap 1 – WTF? Ogarnia mnie furia i para bucha mi z nozdrzy. Wściekam się, że jakiś złodziej bezczelnie reklamuje się moją pracą i zbiera laury. Ostatnio na komentarz czytelnika „fajnie napisane, łatwo się czyta, ale masz talent!” złodziej skromnie i rzeczowo odpisał: „dzięki”. Grrrr! Gdyby chociaż przemilczał, skoro nie miał naturalnego odruchu sprostowania tej informacji… Ale nie, lepiej podziękować za „zasłużony” komplement i poczuć się docenionym.

Etap2 – WHY ME? Wściekłość powoli przechodzi w smutek i rozgoryczenie. Po co mi to? Piszę, a inni przypisują sobie owoce mojej pracy. Poprawiam komuś statystyki, pomagam zarabiać na lajkach na FB, a przecież nikt mnie o zdanie nie zapytał. Nie zrozumcie mnie źle – ja lubię pisać i na ogół przychodzi mi to bez trudu. Teksty, które pojawiają się na blogu tworzę dla przyjemności; nie jest to dla mnie harówka, męki pańskie i udręka. Ale mimo wszystko jest to moja praca. A kradzież mojej pracy i przypisywanie jej sobie – boli. Bo mnie to trochę kosztowało, a złodziej zrobił „kopiuj-wklej” i na moich plecach buduje sobie markę w necie. Dlatego każdy plagiat przeżywany na etapie 2 zniechęca mnie i sprawia przykrość.

Etap 3 – NEVER MORE! O nie, nie dam! Walczę i już. I chociaż w myślach już stworzyłam sobie całą procedurę tej walki (tj. wytropić, zabić w bolesny sposób, zatrzeć ślady) to na ogół zaczynam od grzecznego, stanowczego maila, w którym żądam usunięcia mojego tekstu. Zazwyczaj pomaga. Jeśli nie, wracam do etapu 2 i smutna otwieram puszkę lodów owinięta w koc na kanapie, a sprawę przejmuje mój mąż. Ten rozgrywa to ostro. Paragrafy, prawa autorskie, prokuratura itp. „straszaki” działają na niszowych, tanich złodziei. I na tym sprawa się kończy – złodziej skamle o litość i przeprasza. Wiem, że Kuba nie zawahałby się poprowadzić sprawy dalej, a prawdopodobnie nawet do spotkania w sądzie by nie doszło, bo złodziej zakończyłby swój proceder już na etapie oficjalnego pisma lub kontroli.

Kto kradnie? Na ogół niepoważni smarkacze, którzy chcą uświetnić swojego blogaska o konisiach lub prowadzoną na FB stronkę typu ” loffciam koniki :*****”. Drażniące, ale wystarczy jedna krótka wiadomość ode mnie i złodziej usuwa tekst zmieniając sobie przy okazji pieluchę i gratulując w duchu, że udało mu się uniknąć tortur i dożywotniego więzienia o zaostrzonym rygorze. Nie żebym straszyła dziewczynki  z IIIc torturami, ale zazwyczaj uświadomienie im czym są prawa autorskie skutkuje przekonaniem o popełnieniu wyjątkowo ciężkiej zbrodni. Przyda im się ta wiedza na przyszłość, a uczciwości należy się uczyć od najmłodszych lat. Nie, nie mam wyrzutów sumienia.

Kradną też świadomi istnienia praw autorskich, w pełni sprawni intelektualnie bezczelni złodzieje. Na zasadzie – a nuż się uda? A jak się nie uda, to usunę tekst i po sprawie. A co się nachapałem komplementów, wyświetleń, lajków i odsłon to moje. Wielka sprawa. Na tych cwaniaków nasyłam męża, bo przeważnie wpędzają mnie w głęboki etap 2 i chorobę sierocą. Dobrze, że jako nieuczciwi oszuści nie dysponują też ani tzw. jajami, ani odwagą cywilną. Szybko usuwają tekst, bez przeprosin, bez tłumaczenia się, cichaczem, że niby nic nie było. Zacierają ślady.

Najgorzej, gdy mój tekst pojawia się na poważnym portalu bez żadnego linku, bez żadnej adnotacji, albo nawet gorzej – z informacją „autor:redakcja”. Tego nie popuszczam i usunięcie mi nie wystarcza; tu potrzeba sprostowania. Poważne portale nie protestują i poczuwają się do winy. Nie wszystkie jednak działają szybko – ponad tydzień czekałam na reakcję galopuje.pl. Zreflektowali się jednak, usunęli tekst, przeprosili, a złodzieja zbanowali. Przez ten tydzień czekania już się zbroiłam wiedząc, że staniecie za mną, gdy przyjdzie mi walczyć z takim końskim gigantem.

No właśnie- Wasz udział w plagiatach. Informujecie mnie mailowo „uprzejmie donoszę” o plagiatach moich tekstów w sieci. Dziękuję Wam za czujność, jesteście kochani, bo przeważnie nie tylko mnie informujecie, ale też od razu spamujecie złodzieja setkami wyrzutów. Gdy poprosiłam o pomoc w ostatniej aferze fejsbukowej ruszyliście jak husaria i stratowaliście złodzieja w kilka godzin. Do tego wspieracie mnie miłymi słowami i wyciągacie za uszy z etapu 2 po czym brutalnie wrzucacie w etap 4 – STAY COOL AND KEEP WRITING.

Dlaczego przechodzę do etapu 4 i piszę bloga? Bo ja tego bloga nie piszę dla siebie. To chyba żadne zaskoczenie – zainwestowałam we własną domenę, poświęcam czas i dzielę się tym, co wiem o koniach ubierając to słowa, które mają być przystępne i podobać się innym koniarzom. Nie piszę do szuflady, nie piszę w sekretnym pamiętniku, nie udaję, że piszę dla siebie. Bo ja tego bloga założyłam i zaczęłam pisać dla WAS. Na początku nikogo tu nie było, tylko moja rodzina i znajomi z przyzwoitości zaglądali, żebym nie czuła się samotna. A teraz mam kilka tysięcy wiernych czytelników, dla których warto się starać, bo doceniają. Poznałam przez tego bloga mnóstwo świetnych ludzi, a dla nich chce się pisać. Bo ja nie piszę dla złodziei, by mieli jak podbijać sobie ego i wozić się na moich plecach. Ja piszę dla tych, którzy są tacy jak ja – podzielają moją pasję i  czerpią z niej radość. Niekoniecznie muszą podzielać moje poglądy, ale chcą dyskutować i tak jak wielu czegoś się z tego bloga uczy, tak ja uczę się od wielu, którzy dzielą się swoim zdaniem na tym blogu. I korzyść jest obopólna. A jaką korzyść oferuje mi złodziej? Kilka dodatkowych kilogramów, gdy zajadam smutki słodyczami i kilka aktywujących się wrzodów, gdy stres i wściekłość wzburzają mi soki żołądkowe. Nie, dziękuję, wolę nie.

Od Was oczekuje jednego – nie przechodźcie obojętnie, gdy widzicie w sieci mój tekst bez linka. Wystarczy, że skomentujecie, że jest to kradzież z bloga czubajka. Mi już się zrobi lepiej. Bo bardzo bolało, gdy widziałam lajkujących stronkę złodzieja czytelników bloga (wielu znam osobiście), a żaden nie pofatygował się, by zapytać dlaczego o mnie na tej stronie nie ma żadnej wzmianki, skoro w całości tworzą ją moje teksty i zdjęcia z mojego bloga. Po prostu poczujcie tę solidarność i stuknijcie w moim imieniu kopytem w czoło złodzieja. Ja docenię gest.

I żeby już zawsze było jasne i oczywiste:

Nie mam nic przeciwko publikowaniu moich tekstów na innych stronach, domenach, portalach, blogach. Jeżeli ktoś uważa, że warto się moim tekstem podzielić z innymi to najlepiej udostępnić link do konkretnego wpisu na blogu. Zgadzam się jednak także na skopiowanie tekstu i umieszczenie go u siebie. Tylko zawsze, bezwzględnie wymagam, by podpisać moim nazwiskiem i adresem mojego bloga. Wystarczy link do czubajki pod moim tekstem, a ja w spokoju sumienia ominę wszystkie etapy reakcji na plagiat. A „pożyczający” nie złamie prawa i nie będzie musiał drżeć ze strachu przed zemstą mojego żadnego krwi męża.

Dostaję maile i wiadomości na fejsie z pytaniami, czy można użyć mojego artykułu / fragmentu wpisu itp. i opublikować na swojej stronie. Szanuję osoby, które mnie o to pytają i nie zdarzyło się, bym odmówiła. Proszę tylko zawsze o podpisanie tekstu linkiem do bloga. Sama skorzystałam kilka razy na blogu ze zdjęć, których autorami były nieznane mi osoby. Za każdym razem zadałam sobie trud wyszukania autora i kontaktowałam się z nim, by zapytać o zgodę na publikację. Nikt mi nie odmówił, nikt  nie prosił o zapłatę (o podlinkowaniu strony autora foty czy umieszczeniu nazwiska nie wspominam, bo to oczywiste), a każdy reagował życzliwie. Czasem znalezienie autora sprawiało mi problem – szperałam po forach, czytałam stosy nieciekawych komentarzy w nadziei, że trafię na ślad autora i kontakt do niego. Raz miałam dosyć tego śledztwa i chciałam wrzucić zdjęcie podpisane nazwiskiem autorki, które udało mi znaleźć, bez pytania jej o zgodę, bo namiarów na nią nie znalazłam (nie wszyscy żyją na fejsie, wiecie?) Kuba był oburzony i chociaż tłumaczyłam mu, że przecież podpiszę fotę jej nazwiskiem, że znalazłam fotę w necie i mogę jej użyć, bo każdy może, że co to za problem, dziewczyna pewnie nawet nie pamięta, że coś takiego pstryknęła. Kuba mi zabronił – to kwestia uczciwości, tak się nie robi. Usiadł do kompa i przeprowadził własne śledztwo. Znalazł jakiegoś starego maila na nieaktualizowanym od lat forum. Napisałam, autorka foty odpisała, wyrażając swoje zdziwienie, bo autentycznie nie pamiętała, że zdjęcie jest jej własnością! Oddała je na jakiś jeździecki portal ponad 7 lat wcześniej i była zaskoczona moim mailem. Ale doceniła gest, nie uznała mnie za nawiedzoną wariatkę tylko podziękowała i zezwoliła na publikację. Mam czyste sumienie, nikogo nie wpędzam w 3 etapy reakcji na plagiat. Dla mnie to ważne, bo nie chcę nikogo krzywdzić. Nie lubię.

To tyle w temacie złodziejstwa w sieci. Czas wracać do tematów końskich, prawda?

 

 

 

Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA

Jak utknęłam w wyjściu z króliczej nory…

IMG_20141112_214458

Królicza nora, w którą wpadła Alicja i która zawiodła ją do Krainy Czarów (kto nie czytał? Nie przyznawać się głośno!) dla mnie się już skończyła, ale pech chciał, że ciąża sprowokowała inny literacki incydent w moim życiu, tym razem rodem z „Kubusia Puchatka” (no jak ktoś tego nie czytał to może już kliknąć krzyżyk w prawym górnym rogu tej strony. Skandal!) Utknęłam w samym wyjściu z króliczej nory i bez pomocy czytelników czyli  krewnych i znajomych Królika siedziałabym w tym wyjściu kolejny miesiąc. Musiałam jednak wziąć się w garść, wciągnąć brzuch i wypełznąć z zacisznej norki, bo nie dajecie mi żyć swoimi mailami, wiadomościami na fejsie, komentarzami w sieci. Z obawy, że groźby zostaną spełnione i na drzwiach naszej stajni zawiśnie petycja przybita nożem (w wersji hardkorowej zamiast drzwi miała być moja pierś, chyba lewa, bo bliżej serca) wracam i zaczynam pisać. Okazuje się, że rzeczywiście „człowiek jest odpowiedzialny za to, co oswoił” (nie, no kto tego nie czytał to już może w podskokach stąd spadać na szczaw! Klasyka!). Ponieważ ja oswoiłam kilka tysięcy czytelników to teraz muszę ich karmić. Sama sobie jestem winna. Inna sprawa, że Ci oswojeni czytelnicy są naprawdę warci starań i nie mogę dopuścić, by padli z głodu. No, lubię ich. Fajni są. Więc niech są.

Jutro tekst. Kolejne w drodze. Wierzycie mi? Jest jeszcze opcja, że blog cały czas żył i był aktualizowany, a po prostu Wy nie potrafiliście puknąć w monitor różdżką i mruknąć „Dissendium” (jak tego nie czytaliście, to Wasza strata. Wybaczam, skoro potraficie żyć bez tej frajdy. Biedni.) Może uznajmy, że tak było. Ja cały czas pisałam. Nie mam za co przepraszać. Tak że ten… No.

Do jutra.

Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA

Królicza nora

grott

Fot. Kasia Grott # ja i Bolek

Nie było mnie tu od … OMG, wstyd się przyznawać. Nie wiem w jaką króliczą norę wpadłam, ale dość długo w niej zabawiłam, za co Was bardzo przepraszam. A wiem, że mam jeszcze kogo przepraszać, bo statystyki bloga utrzymują się na przyzwoitym poziomie. Przyznaję, że myślałam już o tym, by dać sobie siana z tą pisaniną, ale ostatnia akcja na facebooku, gdy stanęliście do walki o moją sprawę nawet nie za mną, ale wyprzedzając mnie na linii ognia dowiodła mi, że mam po co i dla kogo się wysilać i starać. O tej zresztą akcji plagiatowej jeszcze wspomnę na blogu, bo sporo mnie kosztowała nerwów. Dlatego tym bardziej dziękuję Wam za zrozumienie i wsparcie. Dziękuję Wam też za to, że odwiedzaliście mojego bloga, choć było to praktycznie żerowanie na 4 miesięcznej padlinie. Nie wiem, co robiliście na tej stronie, bo generalnie wiatr tu tylko hulał, ale statystyki twierdzą, że w płonnej nadziei na ujrzenie nowego tekstu wracaliście tu regularnie i od biedy odświeżaliście sobie stare wpisy. Mam nadzieję, że umiecie je już na pamięć, bo teraz zamierzam zasypać Was nową porcją. Przygotujcie saperki, by się odkopywać z tej sterty, którą zrzucę Wam na głowy.

Trudno mi wyjaśnić, co się działo w tej króliczej norze, która udaremniła mi kontakt z Wami w miesiącach letnich, ale w dużym skrócie przerwa od bloga upłynęła mi tak:

1. Na pierwszym zakręcie króliczej nory dostałam w bonusie niespodziewany prezent – jakiś magiczny eliksir sprawił, że Anna z Krainy Czarów została zdublowana. Hmmm… Zaskoczenie pełne i mam tylko pytanie do dziewczyn z Poznania z blogowego spotkania w maju (Aga, wywołuję Cię do tablicy): Czy zadając mi pytanie o jazdę konną w okresie ciąży rzucałaś jakiś urok? Przypomniałam sobie to pytanie z  naszego wyjazdu w teren i po dokładnych i skrupulatnych obliczeniach stwierdzam czarownico, że już wówczas w ciąży byłam. Szkoda, że o tym nie widziałam oddając się haniebnym nałogom w Waszym towarzystwie. Mogłaś mnie uświadomić, skoro masz takie zdolności jasnowidza.

Ten zakręt w króliczej norze trochę mnie zamroczył i usunął na dalsze plany prowadzenie bloga, bo najpierw musiałam poukładać sobie nową rzeczywistość w głowie. Kolejnej przerwy w blogowaniu spodziewajcie się więc w początkach stycznia, bo o ile dobrze pamiętam  te  czasy, gdy Staś był noworodkiem, to  taki maluch zaburza trochę spokojny rytm życia. Przy czym „trochę” jest tu sporym eufemizmem i nijak się ma do losu zombie z Nocy Żywych Trupów, którym stanę się w styczniu.

2. Gdy już pierwszy zakręt nory minęłam i przetrawiłam to na łeb zwaliła mi się ekipa dzikusów ze Stajni Komancze. I to był jeden z najlepszych zakamarków króliczej nory, mogłabym w nim posiedzieć dłużej niż tylko ten marny weekend. Komancze – nawiedzę Was teraz na Waszym terenie z wielkim brzuchem przy okazji kursu JNBT (przy okazji – czym nas więcej tym weselej – blogowicze zgłaszajcie się!), a na Was liczę ponownie  na wiosenny galop brzegiem morza w Ustce. Za każdym razem, gdy widzę Wasze posty na FB ogarnia mnie zazdrość, że tworzycie tak zgrane plemię i żal mi samej siebie, że fajkę pokoju, którą dostałam od Was mogę sobie poćmić tylko w samotności. Wasza stajnia i atmosfera, którą tam stworzyliście to powód, dla którego mogłabym teleportować usteckie włości do Przywidza i codziennie czerpać energię z pozytywnie zakręconych Komków.

Kilka fot z tej imprezki kradnę bezczelnie z Waszych albumów Komancze w nadziei, że sprowokuję w ten sposób odwetowy atak. Przyjeżdżajcie i powalczcie o mój skalp, jeśli Wam przeszkadza publikacja Waszych fot. No, dalej!

atak

Komancze w ataku, już niemal w progu naszej stajni. Bez barw wojennych, więc luz. 

polowanie na bizony

Nasze konie bardzo się przejęły tym atakiem. Dały wspaniały popis na pastwisku i kategorycznie odmówiły współpracy. Komancze musieli urządzić prawdziwe polowanie na bizony, by złapać sobie coś do jazdy. Nie pomógł im nawet nasz stajenny, który wyszedł na łąkę i wołał konie po imieniu sypiąc im chleb, jak kurom ziarno. Prawie się popłakałam ze śmiechu:)

mistrz

Żarty się skończyły. Do akcji wkracza mistrz. Ma kantar sznurkowy i nie zawaha się go użyć. Konina trzęsie już tyłkami ze strachu, jak widać na załączonym obrazku.

suz

Konina złapana, można siodłać. Wtedy jeszcze siadałam na konia, ale jeden teren i tak wziął za mnie Wojtek. A moja Sukcesja też była w dobrej formie. Teraz nawet nie chcę myśleć o tym, co będzie z nią dalej. Latem dychawica mocno jej dokuczała. Idzie jesień, może się poprawi?

zachwyt

Wojtek w pełnym zachwycie. Nic go nie powstrzymuje od czerpania radości z pomagania bratowej – nawet ropna angina! Taki szwagier to skarb! Jak widać nawet nie krył swojego entuzjazmu i dzikiej radości:)

plażowicze

Komki na plaży. Chcieli rozpalać ognisko i rozkładać wigwamy, ale ich przekonaliśmy, że przywidzka preria lepiej się do tego nadaje.

sztorm

I wrócili całkiem zdechli… Niemal w pozycji na martwego indianina…

siesta

A niektórzy autentycznie padli…

joga

Nasze Tośka prezentuje jogę i rozciąganie. I ten błogi wyraz pyska…

koń by się uśmiał

Nie ta jednak błogi jak uśmiech Jantara…

natural

Musiałam oczywiście skorzystać z okazji i poprosić mistrza o prywatną lekcję. W rolach głównych nasz gniady Chaberek i Paweł Kułakowski, którego polecam śledzić na FB to będziecie na bieżąco z wydarzeniami ze świata naturala. Nikt tak wspaniale nie spamuje mi tablicy na fejsie jak on.  Polubcie Stajnię Komancze i korzystajcie z ich propozycji na szkolenia z naturala.

bryka bolek

Bolek też się zaangażował w wizytę Komanczy. Wtedy, w czerwcu nie miał jeszcze zmiennika :)

ruch konny

No i na koniec prezentacja znaku, jaki drogowcy postawili przed naszą hacjendą.  Fajny, nie? Naprawdę nas ucieszył, gmina się udziela w naszej sprawie :)

3. Gdy ochłonęłam po wrażeniach indiańskich w króliczej norze nastał pełen sezon i rozpoczęły się obozy jeździeckie. Niestety, choć jeszcze czerwiec spędzałam w siodle gorączkowo próbując nałapać jak najwięcej końskich chwil przed nieuniknioną przerwą, to lipiec już odpuściłam i na konia nie wsiadałam. To już trzy miesiące jak nie siedziałam na końskim grzbiecie i nie umiem powiedzieć, jak bardzo mi tego brakuje. To ten minus ciąży, który koniarze płci żeńskiej muszą znosić w pokorze. Bo o ile w początkach pozwalałam sobie na końskie eskapady to nadszedł ten moment, że zwykła przyzwoitość każe odpuścić.

Obozy przeszły mi więc koło bezczynnego tyłka, bo oprócz kilku wykładów dla obozowiczów w zakresie obowiązków miałam wyłącznie plażowanie, opalanie rozrastającego się brzuszka, zabawy z przyszłym starszym bratem Stasiem i kąpiel w bałtyckim morzu. Była to w sumie spora odmiana, bo zazwyczaj plaża, którą oglądam w sezonie wygląda tak:

DSC_5777

a nie tak:

IMG_20140722_123331

Na pierwszym planie lokowanie produktu – parówki z Sokołowa. Na drugim lokowanie instytucji – najlepszy synek świata.

Sumiennie wywiązywałam się  tych nałożonych na moje barki ciężkich obowiązków i liczę, że zrozumiecie, iż w nawale takich pilnych spraw nie miałam czasu na bloga. W tym zakręcie króliczej nory spędziłam najwięcej czasu, a zaczarowany czas płynął w niej dużo wolniej niż w rzeczywistym świecie na zewnątrz.

Kilka fot z sezonu:

IMG_20140703_170907

BHP przede wszystkim! Staś obok zadniej nogi Talara. W bezpiecznej odległości. W bezpiecznym obuwiu z twardymi noskami. No i w kasku, żeby chronić cenną czaszkę. Mamusia czuwa!

IMG_20140426_152702

Wujek Wojtek ledwo dawał sobie radę, Staś musiał więc pomagać i prowadzić tereny na Horpynie. Praca nieletnich wspiera gospodarkę.

DSC_5421

Szczeniaki Trusi umilały nam letnie miesiące. Do nowych domów pojechały w ostatnim tygodniu sierpnia. Tymczasowe imiona nadawała im Dagmara, więc było kulinarnie: Pulpet, Mizeria i Kluska (na zdj. bez Kluski, pewnie właśnie jadła)

IMG_20140719_164150

DSC_4188Tak wygląda matka karmiąca po porodzie. Was nie przeraża, ale ja patrzę w przyszłość. A taka zgrabna była…

10573270_516498911814478_412474258_o

Mój mąż. Tak, jest normalny. Tak, jestem dumna.

DSC_4188

Nowy nabytek naszej stajni – wałach buloński Lorenzo. Zainwestowaliśmy w konia wieloosobowego, by przerobić ten nawał obozowiczów w sezonie. Zwykłe jednoosobowe konie nie dają rady.

4. Sezon się skończył, czas mojej wyjątkowo wzmożonej pracy również, powinnam więc w podskokach wrócić na bloga, skoro już nic nie stało mi na drodze. Królicza nora miała jednak jeszcze jeden zakręt – obiecany wypad na żagle, z którego nie chciałam rezygnować mimo rozmiarów wieloryba, które przyjęłam i które skutecznie utrudniały mi poruszanie się na chybotliwej łódce. Jako wspaniałomyślna żona nie blokowałam małżonkowi drogi do szczęścia i zgodziłam się na jego męski wypad na Mazury, a sama zadowoliłam się krótkim pobytem na Drawsku, za to w towarzystwie obu moich mężczyzn (i trzeciego w drodze).

DSC_5867

Rodzina 2+1+(1)

DSC_5784

Wielorybie, uratujemy Cię! Wyjazd skutecznie obrzydzali mi ludzie z Greenpeace usiłujący wepchnąć mnie do morza…

Mam aż jedno zdjęcie z tego wyjazdu, bo mój mąż fotograf powiedział, że w kadr złapie mnie tylko z lotu ptaka.

5. Królicza nora z zakrętami się skończyła, ale ja przycupnęłam sobie u jej wyjścia jak królik porażony słonecznym światłem i nie mogłam się zdecydować na ten jeden hop i powrót do rzeczywistości. Do powrotu na bloga i wykonania skoku na oślep przekonała mnie akcja plagiatowa. Nie, nie akcja tylko Wy. To, że jesteście. No bo skoro jesteście, to ja też powinnam być.

Pytania?

Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA

Jak się wiąże kobyłkę u płota

 

SAMSUNG CSC

Uwiązanie konia to wbrew pozorom skomplikowana sprawa. Konie w genach mają zakorzeniony strach przed sytuacją, w której ucieczka jest uniemożliwiona, a więc każde uwiązanie konia jest w jego pojęciu bezpośrednim zagrożeniem jego życia. Koń uczy się stać grzecznie i nie reagować paniką, ale nigdy nie przewidzisz kiedy nagle coś go na tyle zaniepokoi czy wystraszy, by zaczął się szarpać i zrobił sobie krzywdę. Bo na ból koń reaguje silniejszym oporem, nie odpuszczeniem. Są też tzw. konie odsadzające się, które nawykowo już zrywają uwiązy i kantary, które krępują im ruchy. Nasz Raszdi i Czubajka najczęściej nie są wiązane a trzymane w ręku podczas czyszczenia czy siodłania, bo najmniejszy impuls wywołuje u nich odruch odskoczenia i zerwania więzów. Dlatego też koni nie wolno wiązać na stałe, na supeł. Węzeł, którym mocujemy sobie konia do jakiegoś stałego „trzymacza” powinien być bezpieczny tzn. taki, który w przypadku zagrożenia można rozwiązać jednym ruchem i uwolnić panikarza, zanim zrobi sobie krzywdę. Istnieje kilka rodzajów takich węzłów, ja stosuję jeden, który dla moich półkul mózgowych okazał się najłatwiejszy do zapamiętania i najszybszy do wykonania. Wygląda tak:

Proste jak budowa cepa, choć nie mam pojęcia jak cep jest zbudowany. (BTW – co to jest cep? Dajcie info w komentarzu. Dzięki)

Kuba stosuje dwa inne węzły; widocznie jego półkule są lepiej rozwinięte niż moje, choć trudno mi w to uwierzyć i winię raczej jego wrodzoną ciekawość i moje wrodzone lenistwo. W każdym razie inne wersje węzła bezpieczeństwa wyglądają tak:

i tak:

Znaczenie bezpiecznego uwiązania konia ma duże znaczenie dla zdrowia i życia samego konia oraz ludzi znajdujących się w pobliżu. Widziałam raz sztywno uwiązanego konia, który zaczął się szarpać na widok reklamówki  – przewrócił się, nie był w stanie podnieść, poddusił się, a nogami tak wierzgał, że zaplątał przednią w płot, do którego był uwiązany i poranił. Płot wyszedł na tym nie lepiej, ale jego akurat nie żałowałam. Wszyscy dookoła darli się na siebie nawzajem, aż jakiś przytomny facet doskoczył do liny ze scyzorykiem. Nie udało mu się jej przeciąć, ale dało do myślenia właścicielowi konia, który pobiegł po jakiś większy nóż i oswobodził konia. To znaczy – przeciął linę, a nie poderżnął koniowi gardło, choć pewnie kilkanaście minut później mogłoby to być jedyne wyjście. Mały szkrab wtedy byłam, przeraziło mnie ta scena. Koń zupełnie bezsensownie walczył, szarpał się, ranił, kwiczał i panikował tym bardziej im bardziej go to bolało. Teraz uwiązy i kantary są wyposażone w tzw. karabińczyki bezpieczeństwa, które teoretycznie mają się rozpinać przy mocnym szarpnięciu. Poza tym kantary się rwą, uwiązy pękają, karabińczyki się łamią. Przy koniach odsadzających się koszty sprzętu rosną. Bez względu na to, czy Wasze konie mają tendencję do odsadzania się czy też stoją spokojnie, polecam Wam pewien sposób ochrony sprzętu. Aby w przypadku nagłego szarpnięcia koń nie zerwał kantara czy uwiązu zawiąż pętelkę ze sznurka do kółka do mocowania czy przęsła płotu, przy którym wiążesz konia. O tą pętelkę dopiero zahaczaj uwiąz – w razie zagrożenia koń zerwie ten sznurek i nie zniszczy sprzętu.

Do czego i jak można wiązać konia?

  • zawsze stosuj bezpieczny węzeł;
  • kółko do mocowania powinno znajdować się co najmniej na wysokości 130 cm nad ziemią, a lepiej jeszcze wyżej;
  • wiąż tylko do elementów stałych – kiedyś widziałam konia uwiązanego do uchwytu od śmietnika, sorry ale taki plastikowy kontenerek na kółkach to ja sama bym pociągnęła za sobą;
  • konie wiąż w odległości min. 2 m jeden od drugiego – tak by ewentualna kłótnia między nimi nie zakończyła się źle;
  • wiąż wysoko, nigdy nisko, bo koń może się w taką linę zaplątać.

Do czego i jak nie można wiązać konia?

  • nie wiąż NIGDY za wodze lub uwiązem do kółka wędzidłowego! Linę mocuj tylko do kantara na końskim łbie, a nie do ogłowia wędzidłowego. Koń, który szarpnie się na takiej pułapce ostrym wędzidłem może sobie zrobić konkretną krzywdę;
  • nie wiąż do ruchomych elementów – bramy, chwiejnego płotu, zmurszałego pnia drzewa. Zawsze upewnij się, że „trzymacz” jest stabilny i mocny;
  • nie wiąż konia nisko i nigdy wokół np. pnia drzewa czy słupa. Pętla się obluzuje i zsunie na sam dół, a koń oczywiście skorzysta z okzaji by się w nią zaplątać;
  • konie można wiązać do drzew (wysokich, grubych konarów, a nie wokół pnia), ale zwróć uwagę czy nie przywiązałeś przypadkiem swojego rumaka do cisu lub wawrzynu – są trujące. A, i lepiej żeby koń nie obgryzał kory z drzewa – jemu to nie szkodzi, ale drzewo nie będzie zachwycone. Szanujcie zieleń w imieniu swoich koni;
  • nie wiąż konia w pełnym słońcu, one nie lubią się opalać. Przymocuj go w cienistym miejscu, gdy jest upał. Doceni. Jeśli jest chłodno, możesz umieścić go w miejscu, gdzie słońce trochę podgrzewa. Pamiętaj też by szukać miejsc osłoniętych od wiatrów i przeciągu.
  • wiąż konia z dala od rzeczy, które potencjalnie mogą go przestraszyć – maszyny rolnicze, powiewające plandeki, głośne urządzenia.

I już. Powtórzę – proste jak budowa cepa. To co to jest ten cep?

 

 

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

«< 4 5 6 7 8 >»
Trotter - obozy jeździeckie

Kategorie

  • ARTYKUŁY
  • Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI
  • NATURAL
  • TEORIA vs. PRAKTYKA
  • Z MOJEGO ŻYCIA
  • Te znane konie
  • Ci znani ludzie

Ostatnie wpisy

  • Ostatnie miejsca na obozy jeździeckie TROTTER
  • Proces uczenia się – jak koń przyswaja wiedzę? ODCINEK 4 – WARUNKOWANIE
  • Kurs ODKRYJ TAJEMNICE KONI I USŁYSZ CO CHCE POWIEDZIEĆ KOŃ
  • Obtarcia na końskiej skórze – to Twoja wina! Jak zapobiegać i leczyć?
  • Dlaczego koń Cię nie słucha? Bo Ty nie słuchasz jego!

Najpopularniejsze wpisy

  • Kocham konie, ale wciąż się boję – jak radzić sobie z paraliżującym strachem?
    24 comments
  • Znów księżniczka Anna spadła z konia czyli krótki poradnik spadania
    19 comments
  • Jak Ania galopu uczy
    19 comments

Archiwa

  • maj 2018
  • listopad 2017
  • wrzesień 2017
  • sierpień 2017
  • maj 2017
  • kwiecień 2017
  • marzec 2017
  • styczeń 2017
  • grudzień 2016
  • listopad 2016
  • październik 2016
  • wrzesień 2016
  • sierpień 2016
  • czerwiec 2016
  • maj 2016
  • kwiecień 2016
  • marzec 2016
  • luty 2016
  • grudzień 2015
  • wrzesień 2015
  • sierpień 2015
  • maj 2015
  • kwiecień 2015
  • marzec 2015
  • luty 2015
  • styczeń 2015
  • grudzień 2014
  • listopad 2014
  • wrzesień 2014
  • maj 2014
  • kwiecień 2014
  • marzec 2014
  • luty 2014
  • styczeń 2014
  • grudzień 2013
  • listopad 2013
  • październik 2013
  • wrzesień 2013
  • sierpień 2013
  • lipiec 2013

Polecane strony

Możesz mnie znaleźć też tu:

  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
© Czubajka 2025