Jazda konna – sport dla elity?
Wiele razy słyszałam stwierdzenie, że jazda konna to elitarny sport. Nie potrafiłam tego zrozumieć i nie zgadzałam się z takim poglądem. Przecież jeździć każdy może! Uważałam, że propagowaniu hippiki bardzo szkodzi to dziwne podejście rezerwujące jazdę konną dla wybranych, dla elity, dla najlepszych. Dziś już rozumiem na czym elitarność tego sportu polega. I jestem pewna, że każdy koń podpisałby się pod tym poglądem czterema kopytami!
Zawsze starałam się krzewić rekreację konną wśród bliższych i dalszych znajomych, z radością witałam w stajni nowych adeptów i przekonywałam, że nie święci garnki lepią, jeździć może każdy! Być może jeszcze kilkanaście lat temu istniały pewne ograniczenia finansowe, bo jazda konna była droga i wymagała zasobnego portfela. Nie tak łatwo też było znaleźć stajnię rekreacyjną w pobliżu miejsca zamieszkania. Sport ten grupował rzeczywiście dość hermetyczną grupę społeczną. Dziś na szczęście jeździectwo cieszy się coraz większą popularnością, a co za tym idzie jak grzyby po deszczu powstają nowe ośrodki, stajnie, gospodarstwa agroturystyczne. Dla chcącego nic trudnego – przyjazną stajnię łatwo znaleźć, a w dobie licznych rozrywek i rozwijanych sportów ceny jazdy konnej nie wydają się wcale wysokie. Wystarczą dobre chęci i zapał, by czynnie uprawiać ten elitarny sport. I właśnie teraz, gdy jazda konna staje się coraz bardziej popularna (i bardzo dobrze!) w pełni zrozumiałam na czym polega jej elitarność. Nie chodzi o to, że jest to rozrywka dla szlachty, ekskluzywna zachcianka nowobogackich. Elitaryzm jazdy konnej polega na tym, że sport ten powinni uprawiać ludzie cechujący się wysoką kulturą osobistą i ogładą.
Koń to szlachetne i piękne zwierzę. Tymczasem dziś przychodzi mu obcować z ordynarnymi ignorantami. Ludzie, którzy wsiadają na grzbiet koński powinni mieć wysoko rozwiniętą empatię, miłość do zwierząt i zrozumienie podstawowych zasad współpracy z tym wrażliwym i nieprzeciętnym zwierzęciem. A jednak często spotykam się z brutalami, którzy uważają, że splendoru dodaje im fakt prania konia palcatem bez żadnej refleksji. Okropny jest widok jeźdźca, który sprzedaje swojemu wierzchowcowi kilka szybkich cięć po zadzie. Karcisz konia? Upewniłeś się, że kara jest słuszna i sprawiedliwa? To skarć go raz! Nie świstaj batem w serii kilkunastu cięć, bo wyglądasz na tego kim jesteś – brutalnego chama. Traktuj zwierzę z szacunkiem, nie skrwawiaj mu boków ostrogami, nie używaj patentów specjalnych szukając winy u konia, a nie we własnej nieudolności. Część ludzi uprawiających dziś czynnie jazdę konną tak naprawdę powinna mieć sądowy zakaz zbliżania się do koni! Jeśli nie starasz się zrozumieć psychiki konia, nie masz żadnych refleksji nad jego emocjami i uczuciami, nie rozwijasz w sobie empatii w kontakcie z koniem, to może rozważ kolarstwo górskie? Przynajmniej nie będziesz nikogo krzywdził swoim brakiem wrażliwości i ogłady. Jazda konna jest dla ludzi na poziomie, chamom mówimy stanowcze nie!
Często widuję też jeźdźców po prostu niechlujnych. Siadają na brudne konie, słoma wisi w ogonie, czaprak brudny i podarty, ubiór jak do przerzucania gnoju – pooblepiane błotem sztyblety, byle jakie portki, szeroka kurta i goła głowa. Na deser – palcat w cholewce buta. Zero elegancji, której ten szlachetny sport wymaga. Przeczytałam kiedyś w internecie takie zdanie: „Koń to szlachetne zwierzę, nie rób mu obciachu!” Każdy, kto na konia siada powinien o tym pamiętać. Kiedyś mój trener wyrzucił z ujeżdżalni dziewczynę w luźnej polarowej bluzie. Powiedział, że nie chodzi już nawet o wrażenie estetyczne, jakie taka powyciągana brudna bluza tworzy. Po prostu i najzwyczajniej w świecie nie był w stanie dokładnie obejrzeć jej dosiadu i pracy krzyżem w tej niechlujnej narzucie. Regularnie też zawracał do stajni jeźdźców dosiadających koni z zabłoconymi stawami skokowymi, słomą w ogonie czy żółtymi plamami od łajna na bokach. Powiedział, że obraża go widok takiego niedbalstwa. Na egzaminie instruktorskim niestaranność przygotowania konia i siebie do powagi egzaminu była ujemnie punktowana. Szanuj siebie, konia i tych, co Cię oglądają. Albo należysz do elity, albo znajdź sobie miejsce w szeregu niechlujnych brudasów i rozkoszuj się swoją nonszalancją. A od konia wara!
Zachowanie jeźdźca i jego kultura osobista reprezentowana również, gdy stoi na własnych nogach, a nie na koniu też często pozostawia wiele do życzenia. Rynsztokowy język, jakim posługują się niektórzy koniarze, wulgarne zachowanie, brak ogłady to elementy, które skutecznie zniechęcają do udziału w stajennym życiu. Zdarzyło mi się jeździć pod okiem pseudo-instruktorki, która darła się na cały regulator, nie szczędząc soczystych przekleństw i kwiecistych komentarzy do uczestników zajęć. Ja nie mam ochoty przebywać z takimi ludźmi! Nie jestem święta, ale jeśli bawiłoby mnie takie podejście, to regularnie spędzałabym wieczory pod moim osiedlowym sklepikiem monopolowym bratając się z podpitym towarzystwem okolicznych społecznych degeneratów. Czasem uszy więdną, gdy posłucha się niektórych koniarzy. Naprawdę wolałabym, gdyby sport ten przyciągał tylko elitę!
Jeździć każdy może. Ale czy każdy powinien? Pod każdym względem zgadzam się, że jazda konna powinna być zarezerwowana dla elity. Elity, czyli ludzi na poziomie, reprezentujących wysoką kulturę osobistą, wrażliwość i elegancję. Koń sam w sobie jest uosobieniem piękna, wdzięku i harmonii, a to zobowiązuje.
Fot. Waldemar Janiszewski www.aquila.net.pl # nasze konie
Śmiechu warte cz. VI
No i kontynuujemy serię, która wzbudza Wasze największe zainteresowanie. „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”
Raz robiłam lekcję na lonżowniku, który był wtedy jeszcze drewniany, złożony z okorowanych drągów. Lekcja była dla dziecka, więc na lonży miałam konika polskiego – Lufkę. Lonżownik zamykany był jednym drągiem, niestety tak wysoko, że kobyłka bez problemu mieściła się pod nim. Kilka prób ucieczki podjęła, gdyby nie lonża to zostawiłaby dzieciaka na drągu, a sama przelazła pod spodem do stajni. Byłam zmęczona ciągłym pilnowaniem lonży, więc poprosiłam rodziców dziecka, obserwujących lekcję, by stanęli przed wyjściem. Wydawało mi się, że nie widząc drogi ucieczki Lufka odpuści z tym kombinowaniem. Rodzice stanęli przy dragu, opierając się o niego ramionami i pochyleni obserwowali zajęcia. Po kilku kółkach Lufkach zdawała się ignorować wyjście, a ja straciłam czujność. Jeszcze jedno kółko kłusem i Lufka znienacka wyrwała prosto na drąg. Przeszła taranem – dzieciak zawisł na drągu, rodzice fajtnęli do tyłu przygnieceni drągiem i własną córką, a Lufka bez żenady przeszła prosto po nich ciągnąc mnie za sobą. Mogę ją usprawiedliwić – w stajni rżał jej źrebak. Siebie usprawiedliwić nie mogę – po prostu byłam nieskupiona i zmęczona. Ale widok rodziców, którzy padają na plecy i przyjmują drąg na klaty – tak, do dzisiaj się śmieję, gdy to sobie przypomnę.
Pamiętam też wczasowiczkę, która cały czas męczyła nas o galop. Robiłam standardowe zagalopowanie w terenie, ale dla pani było wiecznie za krótko, za wolno, nie tak. Trzeba rozumieć podstawową zasadę – koń w godzinnym terenie nie może galopować non-stop. Jeśli całość zagalopowań złoży się razem w 10 minut, to uważam, że w zupełności wystarczy i jeźdźcowi i, co ważniejsze, koniowi. Nasze konie naprawdę intensywnie pracują w sezonie i nie mam serca gnać ich ostro, tym bardziej, że zazwyczaj poziom grupy jest hmmm, inaczej zaawansowany. Ta wczasowiczka skarżyła się, narzekała, wiecznie z karpiem na twarzy manifestowała swoje niezadowolenie z wczasów. Ojciec jest twardy – najchętniej oddałby jej kasę i kazał opuścić pensjonat. Wszyscy mieliśmy dość tych skarg i awantur. Mama zdecydowała – kazała mi dobrać grupę i zrobić taki galop, by babka raz na zawsze zaspokoiła swoją żądzę extreme. Grupę złożyłam pewną – stali klienci i kilka dziewczyn ze starej szkółki jeździeckiej. Wszystkich lojalnie uprzedziłam, że galop będzie ostry i nie na prostych lecz zakrętach. Mieli mnie obserwować i przygotować się na zwroty śledząc mój dosiad w siodle. Przy pierwszym zagalopowaniu (na wszelki wypadek na piaszczystym dukcie) skręciłam znienacka w leśną ścieżkę. Przygotowani jeźdźcy zgrabnie balansowali, pani galopada wyleciała z siodła jak z procy. Kazałam wsiadać i ledwo włożyła nogę w strzemię zerwałam się znowu do galopu. Kolejny ostry skręt i znowu gleba. Dałam jej chwilę i zagalopowałam znowu na wąskiej ścieżynce sąsiadującej z karczowiskiem. Nagłe przejście do kłusa (bez ostrzeżenia w postaci uniesionej ręki) i Pani Galopada leży. Nie odzywała się słowem, a ponieważ była już zmęczona i mięśnie jej mdlały to kolejny raz spadła mi zupełnie nieplanowo – w kłusie. Gdy dosiadła Heńka ponownie (konia dobrała mama, kto go pamięta, ten wie, że był to strzał w dziesiątkę) odezwała się skromnie: „Myślę, że możemy pojechać stępem, tu jest tak pięknie, chciałabym popodziwiać widoki”. Malowniczo było, fakt. Teraz nie mogę już tam jeździć, nadleśnictwo zakazało, ale widoki były piękne – morski pejzaż z góry, z klifu. Pani Galopada została u nas jeszcze prawie tydzień – w tereny jeździła z grupą stępo-kłusa i ani razu nie wspomniała o galopie. Wyleczyliśmy ją z popędu do pędu, choć kolejny raz już do nas nie przyjechała. Nikt nie tęsknił.
Innym razem poprosiłam dziewczynę ze szkółki jeździeckiej, by przyniosła mi siodło Agaty – mini kulbakę dla kucyka szetlandzkiego. Jeździła u nas już jakiś czas, konie znała, a Agatkę widziała przecież stojącą u mojej nogi jak piesek. Zatkało mnie, gdy zobaczyłam jak dziewczyna wychodzi z siodlarni dźwigając kulbakę Arby – razem z sakwami, trokami, napierśnikiem i innymi „kablami” to ustrojstwo ważyło prawie 20kg i było tak wielkie, że kuca szetlandzkiego mogłabym pod tym ukryć. Widząc znak zapytania w moich oczach dziewczyna się zdziwiła: „To nie jest kulbaka Agatki?”
Wielu naszych jeźdźców jest tak bystrych, że Nefryt wygrałby z nimi w warcaby. Kiedyś jeden taki bystrzak przyprowadził z pastwiska Raszdiego. Zamiast wprowadzić go do boksu, otworzył mu drzwiczki i puścił, czekając aż koń zamelduje się w boksie sam. Raszdi, mając wybór, zdecydował, że wraca na pastwisko – zakręcił się w miejscu i spokojnym krokiem udał się z powrotem na łąkę. Co zrobił bystrzak? Złapał odchodzącego konia za ogon i uwieszony, zapierając się nogami, próbował go zatrzymać. Raszdi jest wyjątkowo kochany – zamiast zasunąć mu kopa w szczękę, po prostu zignorował nieudolne ciągnięcie i spokojnie kontynuował marsz wlekąc za sobą te sztuczne brony.
Bystrzaki odwalają najlepsze numery. Ręce opadają. W momencie, gdy się to dzieje, to wściekam się tak, że mi para bucha z uszu. Potem jednak, gdy emocje już opadną i nikt nie ucierpi (ani człowiek, ani koń) wspomnienia umilają rodzinne wieczory. Co my byśmy bez takich bystrzaków robili? Mój ulubiony bystrzak prowadząc konia po terenie do drugiej stajni był tak zaaferowany, że nie patrzył pod nogi. Wlazł prosto w wiadro z wodą ustawione obok silosa (Mirek moczy koniom owies, bo od kurzu dużo koniny nam kaszle). Jedna noga w wiadrze, łomot niesamowity, wystraszona Linda zerwała się z miejsca – ale bystrzak nie da sobie w kaszę dmuchać – z wiadrem na nodze wisi u pyska kobyły i daje się wlec nieporadnie ciągnąc za sobą wiadro. W rezultacie Linda cofając się w panice (hałas od wiadra, kałuża pod nogami, ból w pysku od wędzidła) straciła pod nogami brukowany chodnik i wpadła w miękki piach wywalając się na bok. Padając skosiła nogami bystrzaka, który fajtnął widowiskowo w żywopłot. Przerażona klacz zerwała się i ruszyła na oślep – prosto w belę słomy. To ją wyhamowało na tyle, że zdążyłam podbiec i złapać wodze. Drżącą i spoconą, odprowadziłam do boksu. Bystrzak w żywopłocie skręcił sobie nogę na tym wiadrze. Pomagałam mu wstać – razem z Mirkiem, który klął w żywe kamienie, że mu wiadro pogiął wandal jeden. Przyznam tylko, że jak już facet ochłonął, to przeprosił nas za to zamieszanie i swoją nieuwagę, dodając: „Aż żałuję, że nie widziałem tego z boku – jak kuśtykam z nogą w wiadrze i lecę na łeb w żywopłot”. Piękny widok! Kuba dostał czkawki ze śmiechu, gdy mu opisałam sytuację. Szkoda, że Linda takiego ubawu nie miała, a przy silosie profilaktycznie płoszyła się przez kilka następnych tygodni.
Jesienno-zimową porą szczególnie brak mi bystrzaków. To ten wielki minus braku krytej ujeżdżalni. Choć nasze konie uważają to za wielki plus. Od listopada do lutego pracują nad kondycją pastwiskową, poważna robota zaczyna się wiosną. Dobrze, że można sobie chociaż powspominać letnich dostawców rozrywki :)
Fot. Kuba Lipczyński # Nefryt
Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI