Czubajka
o koniach i nie tylko ...
  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
RSS

The grass is always greener…

DSC_1576

Jest takie przysłowie angielskie: „The grass is always greener on the other side of the fence” (dosł. trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu). W wolnym tłumaczeniu oznacza nasze polskie: „Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma” czy „Cudze chwalicie, swojego nie znacie”. Mi bardziej do gustu przypada wersja anglojęzyczna, bo obserwacja koni na pastwisku dowiodła mi, że to najwierniejsze odzwierciedlenie rzeczywistości. Przysłowie nie jest oczywiście ukute dla koni, lecz dla ludzi. Bo my też zamiast cieszyć się z tego, co mamy, zaglądamy do sąsiada  i uważamy, że ten to ma zdecydowanie lepiej. Porównujemy się, zazdrościmy, jesteśmy zawistni. Ludzka natura.

Konie, nie znając przysłowia i ukrytego w nim znaczenia, najzwyczajniej w świecie ilustrują je bezwiednie. Na kolokwiach z tzw. Kursu Zintegrowanego na filologii angielskiej zawsze ułatwiałam sobie zapamiętywanie słówek, idiomów, przysłów podstawiając pod nie obrazki z mojej wyobraźni. No, z „grass is always greener” problemów nigdy nie miałam. Nasza konina regularnie szturmuje wszelkie ploty, ogrodzenia, zrywa pastuchy elektryczne w przekonaniu, że będąca poza ich zasięgiem trawa jest bardziej soczysta, gęsta, lepsza. Wydatki finansowe i nakład pracy wkładany w naprawianie połamanych ogrodzeń i pozrywanych lin wydaje się zupełnie bezsensownym wysiłkiem. Gdy tylko ojciec z Kubą złożą do kupy ogrodzenie, konie poświęcają całą swą energię na udowodnienie im, że był to kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. W związku z tym nasze konie całkowicie nieprzepisowo i wbrew zasadom BHP spacerują sobie po włościach nieskrępowane żadnymi płotami. Czasem zawitają do sąsiadów (połamaną ślizgawkę Kuba spawał i naprawiał przez tydzień), czasem wybiorą się pobuszować w zbożu (szkoda, że nie naszym), a kilka razy zdarzyło się, że wybrały się do miasta. Kulturalnie, poboczem jezdni, zgrabnym rządkiem. Odławialiśmy już nasze konie z drogi Ustka-Słupsk przy pomocy radiowozów wstrzymujących ruch, świateł, kogutów i tłumu podekscytowanych gapiów. Klacz Luna upodobała sobie kolegę ze wsi oddalonej o kilka kilometrów. Odwiedzała go regularnie, a gospodarz dzwonił do nas, że nasza kobyła znowu łazi mu po podwórku w towarzystwie jego ciężkiego wałacha. Ojciec jeździł po nią ciągnikiem i przyprowadzał po to, by następnego dnia znowu odebrać telefon. Kolejna nasza klacz – Moneta, sprzedana facetowi, którego pastwisko przylegało jednym bokiem do jeziora codziennie przepływała na drugi brzeg i pasła się do zachodu słońca. Opowiadał nam, że na początku myślał, że mu sąsiad wyciął głupi kawał i zaprowadził konia w ręku naokoło jeziora na przeciwną stronę. Wściekły poszedł po swoja kobyłkę i przyprowadził ją na uwiązie do domu. Następnego dnia to samo. Sąsiadowi zrobił awanturę, że to kawały spod budki z piwem i niech teraz sam sobie leci po konia taki kawał. Pokłócili się konkretnie, nawyzywali, a Moneta tymczasem spokojnie przypłynęła do domu i zameldowała się przy żłobie. Potem facet nie odgradzał jeziora, lecz pozwalał Monecie na te pływackie treningi  i aż do późnej jesieni klacz codziennie płynęła na drugą stronę jeziora w nadziei, że tam „the grass is greener”.

Konie kochają swobodę. To zwierzęta ruchu, do szczęścia potrzebna im przestrzeń i brak przeszkód, by iść w przód. Do tego są bardzo ciekawskie. Ogierowi musieliśmy zrobić okienko, by mógł wyglądać na stajenny korytarz, bo inaczej z wrodzonej ciekawości rozmontowałby swój boks kopytami. Każdy płot intryguje konia i zmusza do badań – co jest po drugiej stronie? Zazwyczaj, tak jak w życiu – lepsza trawa po drugiej stronie to złuda, miraż. Zależy tylko od tego, po której stronie jesteś.

grass

Tu możecie zobaczyć konie, które są wyznawcami teorii „The grass is always greener”: 11 horses who are convinced the grass is always greener on the other side of the fence

Fot. Kasia Sikorska Photography # Limonka

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Jak pies z koniem

DSC_1066

Koniarze zazwyczaj są psiarzami. Dlatego też psy uczestniczą w stajennym życiu i żyją we względnej symbiozie z końmi. Zdarzają się przykre wypadki, a są też i  końsko-psie przyjaźnie. Czy psy w stajniach są potrzebne? 

To całkiem zrozumiałe, że w stajni są koty. Gdzie ziarno sypie się gęsto, a sianko poleguje na strychu, tam zawsze pojawią się lokatorzy w postaci Mickey Mouse, Jerry, Motomyszy z Marsa, Diddle, Pinky i Mózg czy szczur Remy przebierający w owsie i ubrany w kucharską czapkę. Nasze koty to przybłędy lub nabytki ze słupskiego schroniska. Dzielnie polują i dumnie prezentują zdobyte trofea, układając mysie zwłoki na schodach stajni tak, by Mirek mógł w nie wdepnąć co rano. Zdarza się jednak, że nie dają sobie rady. Widzieliście kiedyś odpasionego szczura w stajni? Takie bydlę prawie dorównuje wagą naszym kotom! A inteligentne i sprytne są tak, że pobiły już IQ mojego męża, o czym Wam jeszcze opowiem. Dość, że walka Kuba:Szczur Senior zakończyła się walkowerem oddanym przez Kubę na ostatniej prostej. Senior codziennie udowadniał mojemu mężowi, że śmieszy go niedocenianie klasy i sprytu przeciwnika, jakim Kuba grzeszył. Do tego zresztą jeszcze wrócę :)

Psy w stajni też były zawsze. Najpierw domowe wychuchane charciki, potem przybłędy-kundelki, aż nastała Buldoża Era i trwa do dziś. Wiecie, że kiedyś buldogi francuskie były wykorzystywane jako psy do tępienia szczurów? Zachęceni historią rasy zdecydowaliśmy się zatrudnić nasze belfegory do odszczurzenia stajni. Wynik meczu Buldogi:Szczury to, niestety, 0:1. Jeden Kapsel okazał choć trochę energii i zapału, bo na widok szczura zwiał w drugą stronę. Cała reszta konsekwentnie ignorowała gryzonie zajmując się polowaniem na koty. W tej sytuacji psy trzymamy dla celów wyżej nieokreślonych: może podoba nam się ich chrapanie, puszczanie baków, całkowita i rozbrajająca bezużyteczność? Nie wiem. Ale są i mają się dobrze.

Trzymane w domu buldożki nie interesują się w zasadzie końmi. Od szczeniaka przywykły do tej atrakcji i jeśli czasem szczekną lub pobiegną za koniem to raczej dla sportu niż w konkretnie określonym celu. Zasada jest jedna – gdzie Mama, tam i psy. Jeśli więc mama lonżuje konia, to ma przy nogach cztery sztuki buldoże, które kręcą się i rozpraszają konia. Trusia, jako młodzik, który jeszcze lubi zabawy, czasem gania konie. Z racji krótkiego pyska i skomplikowanego systemu wdech-wydech gania je raczej krótko. Nie przypominam sobie, by jakiś buldog poważnie oberwał od konia. Krótkonogie grubaski mają małe szanse na znalezienie się w polu rażenia. Inne psiaki obrywały jednak regularnie.

Dunia, charcik włoski, jako doskonały sprinter dawała radę pogonić konia. Przyjęła jednak celnego kopniaka z zadniej nogi i nabawiła się ataków padaczki, które towarzyszyły jej do późnej starości. Koni już nie ganiała. Pikuś, maltańczyk, wyłapał kopa znienacka i stracił oko. Żył jeszcze długo (grzywkę strzygliśmy mu tylko nad jednym okiem, drugie pozostawało zakryte sierścią), ale konie omijał. Kundelek sąsiadów miał mniej szczęścia – Morgan zakończył jego żywot przednimi kopytami. Saba (owczarek niemiecki) czy obecna Kamora regularnie zbierały kopniaki, ale umiejętnie unikały pola największego rażenia. Nasze konie znają psy i na ogół ignorują ich zaczepki. Doprowadzone do pasji ujadaniem czy ganianiem  bez celu po pastwisku, potrafią jednak sprzedać konkretnego kopa. Klienci stajni i spacerowicze spotykani na spacerach zazwyczaj rozumieją zagrożenie i swoje psy trzymają na smyczach, nie dopuszczając w okolice końskich zadów. Zdarzają się też jednostki beztroskie, które swoje psiaki puszczają ze smyczy przy stajni czy pastwisku, a nawet szczują na jeźdźców w terenie (mój ulubiony pan Karzeł Reakcji, spacerujący po lasku z wilczurem i zgłaszający każdy ślad kopyta do Nadleśnictwa, puszczał swojego psa na konie. Niestety, konie mają takie zagrywki głęboko w oczodole i ponieważ Esauł nie zareagował tak, jak bym chciała, to  ja musiałam zdzielić psa palcatem po pysku). Rozsądny i odpowiedzialny właściciel psa nie będzie narażał jego zdrowia czy życia, pozwalając mu zaczepiać konie. Kiedyś jechaliśmy z Kubą bryczką, gdy z lasu wypadł labrador i zaczął nas gonić, tańcząc wokół ogiera i szczekając. Ogierowi spodobała się zabawa, Kubie mniej. Kilka razy świsnął batem po psim grzbiecie. Z lasu wyskoczył właściciel psa, a ja pomyślałam: „No, teraz to się będzie działo”. A facet krzyknął do Kuby: „Panie, jeszcze raz mu przyłożyć, ale porządnie! Niech się nauczy, że koni ma nie zaczepiać!”. Mądry facet. Lepiej, by pies oberwał i zapamiętał lekcję, niż został pamięci pozbawiony przez konia.

Buldogi, charciki, maltańczyk i cała nasza drobnica miała się trzymać od koni z daleka. Tak były uczone i albo przyjmowały to poważnie, albo próbowały, na co mogą sobie pozwolić i zostawały przez konie nauczone respektu. W stajni przydaje się też jednak pies, który konie pomaga zaganiać. Kamora spisuje się na czwórkę (nadgorliwość gorsza od faszyzmu), a Saba z nudów latała za końmi bez wydania komendy. Ganiała je sobie z kąta w kąt, doskonaląc własną technikę, ale doprowadzała w końcu konie do pasji i zazwyczaj obrywała od zniecierpliwionych i zmęczonych zwierząt. Mama wymyśliła więc trening w elektrycznej obroży do tresury. Gdy Saba wystartowała, przyciskiem włączało się impuls – Sabina robiła salto i stawała jak wryta. Szybko pojęła znaczenie komend, ale jako inteligentna bestia skojarzyła karę z obrożą. Gdy obroży na szyi nie miała, ignorowała wszelkie polecenia i  robiła swoje. Wystarczyła nawet zwykła lekka skórzana obroża, by Saba była posłuszna jak baranek. Goła – wesoła, ubrana-stonowana. Kamora jest bardziej karna i słucha poleceń, choć zdarza jej się dać się ponieść i przegonić konie takim pędem, że spanikowane mijają stajnię, w której się miały zameldować.

Buldogi z racji krępej budowy ciała i braku zamiłowania do dalekich pieszych wędrówek, nie mogą mi towarzyszyć w wyjazdach w teren. Żaden ze stajennych buldożków nigdy mi zresztą nie zgłosił takiej chęci, ale w wycieczkach bryczką uczestniczą – siedząc na siedzeniach i łapiąc wiatr w nietoperzowe uszy. Moja nieodżałowana Szelma wybrała się raz za moim koniem w teren – usłyszałam jej chrapliwy oddech, jeszcze zanim dałam pierwszy kłus. Musiałam ją zawrócić do stajni; potem już zawsze odprowadzała mojego konia na drogę i czekała na mój powrót, leżąc na parkingu. Witała mnie wpół drogi i odprowadzała do stajni, skacząc na mnie, gdy tylko zsiadłam z konia. Zawsze marzyłam o psie, który będzie moim towarzyszem w spacerach konnych. Kamora, zresztą tak samo jak Saba, dobrym kompanem nie jest. Kręci się po krzakach, wypada nagle z zarośli płosząc konie, nie słucha moich poleceń na jezdni (nie dziwię się, nie jestem jej panią). Zabrać takiego diabła w teren to tylko stres – albo się zgubi, albo wpakuje pod samochód, albo wda w bójkę ze spotkanym psem. Marzę o takim psie, jakim był dla Dziadka Azor- kundel przybłęda. Nie omijał żadnej okazji, by towarzyszyć Dziadkowi w konnej wycieczce – biegł przy Arbie, posłuszny i zadowolony – jęzor na wierzchu i roześmiany pysk spoglądający co chwilę w górę na Dziadka. Na każdym zdjęciu z tamtego okresu Dziadkowi towarzyszy Azor – duży czarny mieszaniec z czerwoną chustką na szyi. Kiedyś nawet Mama, będąc w Niemczech, przeglądała tamtejsze gazety hippiczne i trafiła na artykuł ilustrowany fotką koni na plaży – obok konia czołowego biegł dzielnie pies w chustce. Dokładna analiza i – tak! To ustecka plaża, nasze konie, Dziadek na Arbie i Azor na tle zachodzącego słońca. Azor był rozpoznawalnym elementem konnych wycieczek nad morze. Mam nadzieję, że uda mi się  zrealizować moje marzenia i kiedyś będzie mi towarzyszył na  spacerach taki pies. Mój własny, wierny i posłuszny. Możecie polecić konkretną rasę? Marzę o charcie (te rosyjskie borzoje – cudo!), ale podejrzewam, że sarny w lesie zainteresują go bardziej niż ja i mój koń. Chyba nie powinno to być nic myśliwskiego (Dora, seter irlandzki, zostawiała mamę i konia i zajmowała się włóczeniem po lesie, by wrócić do stajni na kolację sama) lub agresywnego (nie chcę kibicować walkom psów z siodła). Jakieś typy na idealnego towarzysza dla jeźdźca?

 Chciałabym wprowadzić do naszej stajni jack russel terriery, jako alternatywną metodę do walki z gryzoniami, ale mama uporczywie torpeduje moje zapędy w obawie przed rozkopaniem klombów i grządek kwiatowych. Jeśli taki terrier zorientuje się, że są u nas krety, to nie spocznie, dopóki nie przeora wszystkich hektarów. W stadzie ogierów widziałam raz jak jack russel w pogoni za szczurem włazi po drabinie, a potem leci skrajem dachu! Dyrektor mówił nam, że jak ich terrier tropi szczura to cały dzień nie melduje się do własnej miski, dopóki nie będzie mógł z dumą powiedzieć: „Mission accomplished”. Potrafi wleźć za kotem na drzewo! I takiego kiedyś sobie sprawię! Szkoda, że nie bardzo lubi dzieci, a Staś wciąż jest za mały, by umiał być kompanem takiego psiaka. Poczekamy, ale plan jest:) Taki terrier chyba spokojnie dałby radę lecieć za moim koniem w teren? Nie zaginąłby przy zagalopowaniu? Hmmm, ma krótkie łapki, ale to sprinter. Kto z Was ma jack russela i może mi doradzić?

Psy w stajni nie są niezbędnie potrzebne. Walkę z gryzoniami można scedować na kocie barki i wspierać się metodami chemicznymi. Zaganianie koni bez psa pasterskiego też zakończy się sukcesem, szczególnie, że nie widziałam jeszcze stajni, w której konie łażą na zupełnej swobodzie, jak u nas (brak ogrodzeń, pastuchów, totalna samowolka). Psy potrzebne są koniarzom jako towarzysze, kompani, przyjaciele. I po to właśnie u nas są darmozjady w postaci buldogów i Kamora, która ani nie stróżuje, ani nie broni (pozwoliłaby się wynieść razem z legowiskiem), a zaganianie koni wychodzi jej gorzej niż polowanie na jaskółki. Ale ilość pochłanianej karmy, koszty związane z opieką weterynaryjną czy zanieczyszczanie ogródka codzienną porcją „twardych dowodów” prawidłowej pracy jelit, nie zmieni faktu, że psy w stajni będą zawsze. Bo co to za stajnia bez psów?

Fot. Kuba Lipczyński # Szelma i Morgan

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Parada i półparada – umiesz paradować jak na paradzie paradnym krokiem?

DSC_1835

Na pewno wiecie, co to jest parada, czym się różni od półparady i czy jest ćwierć parady i 7/8. Każdy koniarz wie. Na pewno? Może lepiej sprawdźcie. A dla tych, którzy koniarzami nie są (mam też takich czytelników! i wyjątkowo ich lubię, bo to znaczy, że blog nie jest dla hermetycznej grupy, lecz dla każdego) zachęcam do lektury – kto wie, może będziecie mieli okazję zabłysnąć gdzieś fachową wiedzą i zyskać podziw tłumów:)

Parada w fachowym języku koniarzy to działanie prowadzące do zatrzymania konia. Działanie czyli seria czynności, a nie samo zatrzymanie, choć w dużym uproszczeniu tak się zazwyczaj określa paradę.  Nie każdy stop oznacza, że wykonałeś paradę. Paradę wykonuje się zawsze na linii prostej, koń staje równo na wszystkich czterech nogach, a widziany z boku ma tylko dwie nogi – zewnętrzne idealnie za wewnętrznymi kończynami, nic się nie wysuwa, nic nie jest cofnięte. Oczywiście sam koń ma przy tym zachowaną równowagę – nie odstawia zadu, nie napiera na wodze, nie cofa się przed wędzidłem. Stoi. Prosto, równo i jest gotowy w każdej chwili ruszyć dowolnym chodem – stępem, kłusem, galopem. To jest parada. Wykonanie jest niebiańsko proste i jednocześnie piekielnie skomplikowane:

  • Napięcie krzyża (czyli dolnych mięśni brzucha i pleców) jako obciążenie końskiego kręgosłupa. Wiem, że brzmi enigmatycznie, ale chętnym mogę to pokazać na żywo, opisać inaczej nie umiem. Trochę tak, jakbyście chcieli taboret pod sobą postawić na przednich nóżkach bez dotykania go ręką. Właśnie przed chwilą jak nawiedzona usiadłam na krześle i próbowałam – tak, to b. podobne do pojęcia „działaj krzyżem” stosowanego przez trenerów. Usiądźcie na brzegu krzesła i napnijcie mięśnie brzucha i pleców (krzyża) tak, by bujnąć krzesło w przód na przednich nóżkach.
  • Aktywizacja łydkami – czyli dajesz łydkę, napychasz konia w przód, na wodze; brzmi nielogicznie, skoro chcesz go zatrzymać, ale zaufajcie – tak trzeba! Kto nie działa łydką przy paradzie, no przyznajcie się? Musicie najechać konia na wodze, podstawić mu zad, żeby stanął jak gość, a nie osioł przed żłobem. Im lepiej wyszkolony koń, tym subtelniejsze oczywiście działanie pomocy, ale łydkę trzeba dać i już.
  • Wodze – na przemian wstrzymujące i ustępujące. Kierowcy zrozumieją – hamujesz pulsacyjnie, nie hamulec do dechy na maksa, tylko hamowanie-odpuszczanie itd.

W skrócie – parada to jednoczesne zamknięcie konia w trzech pomocach – dosiad, łydka, wodze. Istotne jest to, by dojechać konia na zamknięte wodze – krzyżem i łydką. Gdy to wykonasz musisz, kategorycznie musisz, odpuścić przytrzymywanie wodzami – a więc ustępujesz, dajesz lekką rękę jeszcze zanim koń ostatecznie znieruchomieje. W ten sposób nie zaburzysz mu równowagi, zatrzymasz go swobodnie i równo, nie nadziejesz na wędzidło i będziesz miał konia gotowego na Twój sygnał ruszyć z miejsca galopem. To jest właśnie parada.

A półparada? To pół-zatrzymanie? Koń stoi, ale idzie? Nie, półparada to dokładnie to samo działanie, ale bez doprowadzenia do zatrzymania. Robisz to wszystko co opisałam wyżej, ale krótko i bez zastopowania konia. Czyli trzy punkty powyżej, ale po krótkim zamknięciu konia we wszystkich trzech pomocach następuję oddanie (ustąpienie) wodzy. Półparada to taki sygnał dla konia: „Uważaj stary! Będzie się działo”, „Obudź się chłopcze! Włączamy wyższy / niższy bieg”, „Hej, teraz nowe ćwiczenie”, „No, co ty! Równe tempo / podstaw zad / zbieraj się” itp. Napisałam krótkie działanie, ale wcale nie znaczy to, że jednorazowe. Półparadę możesz zastosować kilka razy pod rząd, powtarzać wielokrotnie, aż spełni ona swoje zadanie i ustawi konia, obudzi jego czujność, przygotuje na nową lekcję. Jeśli robisz to na prostej, to obie wodze działają jednocześnie z taką samą siłą. Możesz też wykonywać półparadę na zakręcie, na woltach itp. Wtedy oczywiście mocniej działa jedna wodza, co nie znaczy, że druga leży i kwiczy; musisz ją lekko przytrzymać, by nie przeciągnąć wędzidła w pysku. Zawsze skrótowo wydaję polecenie ” Półparada lewą wodzą”, ale to nie znaczy, że tylko lewa działa, to jasne. No i nie znaczy to, że tylko wodza – łydki i dosiad też, wiadomo. Mam nadzieję. Cały pic to świadome „dojechanie konia” na obie wodze (lub tę zewn. jeśli robisz to na łuku). I to jest półparada.

Pytania? Od uczniów mojego szwagra nie spodziewam się żadnych – kogo Wojtek nauczył półparad i parad ten zrobi je bez konia obudzony w środku nocy. A, i jeszcze – po paradzie nie poprawiaj się w siodle, nie wibruj koniowi po kręgosłupie, nie garb się i nie reguluj strzemion / popręgu / własnego ubioru. Koń ma stać nieruchomo, nie zaburzaj mu równowagi, bo nie ruszysz go zdecydowanie. Jeśli odpuścisz czujność, nie zagalopujesz z miejsca. Zatrzymanie paradą to nie odpoczynek i relaks – to ćwiczenie. Tak je traktuj. Wszystko jasne? To możecie z dumą paradować.

 Fot. Kasia Sikorska Photography # Talar

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Emocje – jak nasze stado reaguje na stratę towarzysza

DSC_1821 (2)

Wiele koni przewinęło się przez naszą stajnię. Niektóre sprzedawaliśmy, gdy nie spełniały naszych oczekiwań rekreacyjnych. Przykładowo:

*Czardasz przejawiał ambitny talent skokowy, a jego temperament wykluczał go z rekreacyjnej jazdy dla mniej wtajemniczonych. Trafił na Partynice i rozwijał karierę sportową. *Morgan urósł nam za wysoki, a w stajni, gdzie jeździ głównie młodzież i dzieci był nadprogramowym dodatkiem do Nefryta. *Blask był za sprytny, by posłusznie słuchać nieumiejętnych poleceń – robił z jeźdźcami, co chciał, a dziś chodzi lokalne zawody skokowe i zamiast zmieniać jeźdźców co chwilę zaprzyjaźnił się z jednym.*Czarodziejka została sprzedana z powodów finansowych – za taką cenę sprzedałabym nawet Kubę. Nie ma ludzi (i koni) niezastąpionych. *Talar nie mógł pracować w rekreacji ze względu na odnawianą co chwilę kontuzję. Teraz chodzi tylko pod swoją właścicielką i nie codziennie, lecz dwa razy w tygodniu. Kulawizna nie wraca, bo stawy nie są nadwyrężane dużą porcją pracy, wymaganą w naszej rekreacji.

Inne konie odchodziły same – Minka, Arba, Kasztan, Esauł – starość jest nieubłagana. Niektóre odchodziły nagle – ostra kolka, złamanie otwarte nogi, zatrucie.

Każdy koń, który z naszej stajni odszedł, pozostawiał i w nas i w towarzyszach ze stada jakąś pustkę. Jak reagują konie? Bardzo różnie. Często zdają się nie zauważać straty, przechodzą nad tym do porządku dziennego i nie wiem, czy w ogóle się nad tym zastanawiają. Jeśli kumpel był silną, charyzmatyczną postacią, to stado go szuka. To widać. Czasem woła. Arba w dniu śmierci Kasztana nie chciała zameldować się w boksie; choć sama schorowana, wciąż kręciła się i szukała. Chaber, choć dawno już nie sysak wołał matkę na pastwisku i biegał szukając. Od rżenia matek  odsadków można ogłuchnąć. Poszukiwania prowadzą zaprzyjaźnione konie – nasze stado jest niejednolite, dzieli się na grupki. W obrębie tych grup strata towarzysza jest b. widoczna. Cała reszta paczki szuka, woła, jest niespokojna. Największą traumą była jednak dla stada śmierć Aronii . Młoda klacz na jakichś blachach czy kamieniach (parking i budynki były jeszcze wówczas w budowie) odcięła sobie kopyto. Stała dosłownie na kości pęcinowej. Z płaczem przybiegła do stajni i wpadła do boksu, cała się trzęsąc. W takiej sytuacji szans na leczenie nie ma. Aby skrócić cierpienia zwierzęcia trzeba je po prostu uśpić. Tak zrobiliśmy, a żeby uniknąć zmuszania Aronii do chodzenia na tej gołej kości zrobiliśmy to w boksie. Łatwiej byłoby wyprowadzić ją ze stajni i uśpić w miejscu, skąd bez problemu zabrano by nieżywe zwierzę do utylizacji. Ale jak zmusić do ruchu konia na trzech nogach? Jak patrzeć na ból i cierpienie? Wszystko nieważne, damy radę – usypiamy w boksie, tam czuje się bezpieczna. Szkoda tylko, że leżącego ciała nie wyciągniesz za ogon jedną ręką.  Ciągnik nie wjedzie na wąski korytarz, co robić? Podpalić wszystko i zbudować obok nową stajnię? Kosztowne. W związku z tym zadanie wyciągnięcia Aronii z boksu spadło na innego konia – Mała w uprzęży i z zakrytymi oczami wyciągnęła na orczykach ciało towarzyszki. Staraliśmy się oszczędzić jej traumy, konie mają jednak silny węch i Mała dobrze wiedziała, że dzieje się coś przykrego, kogoś tu spotkała krzywda. Na gościa od utylizacji trzeba było zaczekać, więc konie zamknęliśmy w stajni, a ciało Aronii przykryliśmy plandeką. Nazajutrz konie miały obowiązkowy karcer i nie wychodziły ze stajni, a po uprzątnięciu podwórka wyszły na pastwisko kolejnego dnia. I wiecie co? Żaden, ale to żaden z nich się nie pasł. Całe stado ustawione w okręgu dumało nad miejscem, gdzie jeszcze dzień wcześniej leżała Aronia. Wszystkie pochylały łby, wąchały, potrząsały grzywami i stały. Po prostu. Mama obserwowała je chwilę, odwróciła się i poszła do domu. Z płaczem. Nie wszyscy płakali, ale każdy był przejęty i wzruszony. A konie stały. Godzinami. Ogonami odganiały się od much, czasem zniecierpliwione i sfrustrowane gryzły stojących obok towarzyszy, ale nie ruszały się z miejsca. Całe kółko dumało i wąchało.

Więzi społeczne w stadzie są b. silne. I wcale nie tak tajemnicze, jak mogłoby się zdawać. Konie tęsknią, przeżywają rozłąki (również z człowiekiem – vide Czardasz po wyjeździe Arlety na studia), okazują emocje. Śmierć Aronii była dla nas piękną lekcją o końskich emocjach. Szkoda, że musieliśmy ją przeżyć. Ale pozwoliło nam to spojrzeć w głąb końskiej duszy i docenić piękno i mądrość tych zwierząt.

 Fot. Kasia Sikorska Photography # nasze konie

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Nie lubię Cię i skopię Ci tyłek. Końskie antagonizmy.

W (2)

Stado, zżyte ze sobą i zaprzyjaźnione, czasem generuje kłótnie o nic. Zazwyczaj tacy agresorzy karcą za coś towarzysza, wyładowują gniew i zapominają. W każdej grupie zdarzają się kłótnie, nawet wśród przyjaciół. Największe zadymy są zawsze, gdy do stada dołącza nowy członek. Przecież nowego trzeba ustawić, pokazać mu, kto tu rządzi. Czasem nowy nie daje sobie w kaszę dmuchać i szybko ustala, że tym rządzącym od teraz jest on. Lub manifestuje – odwal się ode mnie, bo dostaniesz. Nie podskakuj, to nie oberwiesz, ale jeśli szukasz guza to uprzejmie służę. Baśka, ciężka kobyła zaprzęgowa, którą dzierżawiliśmy przez dwa miesiące, nie miała ochoty bratać się z resztą. Całe życie stała sama w stajni u gospodarza pozbawiona towarzystwa i nie umiała nawiązać więzi. Nie była agresywna, ale na zaczepki reagowała szybko –  Nefryt, odpalony celnym strzałem z potężnego zadu, odszedł jak niepyszny utykając. Szybko zostawili ją w spokoju i ignorowali. Zdarzały się jednak jednostki wyjątkowo uparte w dręczeniu innych. Tak na przykład Czardasz maltretował Nefryta. Regularnie na niego polował. Coś mu nie pasowało w tej dziwnie wielkiej krowie, więc tępił go bez opamiętania. Podszyty tchórzem Nefryt miał zbyt słaby charakter, by się stawiać. Zwiewał w panice, gdy tylko dojrzał czarną błyskawicę. Czardasz wypadał ze stajni z jednym celem – zniszczyć łaciatego. W końcu Mirek zaczął wyprowadzać Czardasza na ogrodzony padok, a Nefryt pasł się przed stajnią. Gdy tylko między drzewami Czardasz dostrzegł czarno-biały kształt od razu ruszał do akcji. Jeden płot, drugi, ogrodzenie padoku i galop do Nefryta z mordem w oczach. Mirek krzycząc „Nefryt, chodu!” wpadał do stajni i otwierał boks, często zamykając go tuż za zadem Nefryta, a przed nosem Czardasza. Po kilku takich akcjach Nefryt nauczył się, że gdy ziemia dudni i coś galopuje w jego stronę trzeba w te pędy meldować się w boksie. Dlaczego Czardasz w końcu znudził się tą zabawą nie wiadomo. Po prostu odpuścił i ignorował Nefryta, spuszczając mu okazyjnie łomot, tak dla przypomnienia i sportu. Z Morusem było inaczej. Tu Czardasz trafił na walecznego konia, który w zasadzie pozostawał wtedy wnętrem i sporo ogierzył. Nieustanne kłótnie tej dwójki i rozdzielanie kotłujących się koni dało się już wszystkim we znaki i mama zdecydowała, że nie ma co interweniować – same muszą ustalić hierarchię, niech się tłuką, aż jeden odpuści. Żaden nie odpuścił. Walczyły na oczach domowników do upadłego – Morus ociekający krwią i Czardasz z pogryzionym do krwi podbrzuszem (Morus to mały konik polski, mieścił się bez trudu pod brzuchem Czardasza). Kwik, kopanie, gryzienie – jatka na całego i na śmierć i życie, nie do pierwszej krwi. Trzeba było jednak interweniować i rozdzielać walczące konie, bo widać było, że żaden się nie podda, póki nie padnie. Z narażeniem życia ojciec z Mirkiem rozdzielali zacietrzewione i zapamiętałe w walce konie. A później sprawa przyschła – obchodziły się łukiem i żaden nie prowokował nowej bitki. Myślę, że się nawet szanowały w tej swojej nienawiści. Inaczej Morus potraktował Heńka – tłukł swój worek treningowy, aż się do niego przywiązał. Mimo początkowych ostrych sparringów Morus z Heńkiem stali się przyjaciółmi od serca – stali razem w boksie, a gdy jeden wychodził na jazdę, drugi gamoń rżał za nim jak źrebak za matką. Jeśli Morus pasł się na pastwisku, a Heniek wracał z terenu, to nie było sensu wstawiać go do boksu, trzeba było puścić do kumpla, bo inaczej kręcił się po boksie jak błędna owca i wołał. A początkowo Morus regularnie prał Heńka z pomocą swojej matki Morwy. I robił to z premedytacją i misternym planem. Otwierał swój boks kopiąc drzwiczki tak długo, aż poluzowała się zasuwka (a to trwało nawet godzinę), wychodził na korytarz, zębami otwierał zasuwę boksu Morwy, potem otwierał Heńka, który już na odgłos kopania zaczynał się pocić ze strachu, a gdy Morus z Morwą wchodziły do jego boksu to już prawie siedział we własnym żłobie. Morwa przyciskała Henia do ściany, Morus spuszczał mu łomot, gdy ten nie miał jak się bronić. Rozrywka wspaniała. Na pastwisku Morus Heńka ignorował – po co teraz tłuc ciamajdę, wieczorem w stajni mu dołożę. Gdy boks Morusa zaczęliśmy wiązać sznurkiem, by zasuwka się nie wysuwała cała atrakcja została zapomniana, a z czasem między końmi narodziła się wielka i nieskończona miłość. Morus, Heniek i Minka byli swoim stadem. Takich dwóch jak ich trzech nie ma ani jednego. Z wielkich przyjaźni i wzajemnych uzależnień Morus i Heniek byli na drugim miejscu, zaraz po Arbie i Kasztanie. Więcej aż takich wiernych przyjaźni w naszym stadzie nie pamiętam. A wrogie nastawienie i wzajemna niechęć wielu koniom towarzyszy po dziś dzień. Czubajka i Czarka nie znoszą się nawzajem, choć to córka i matka. Bolek nie lubi Lindy i gdy tylko ma okazję zaraz ją ostro przegania. Mieliśmy problem z kryciem, bo za żadne skarby nie chciał z nią łazić po pastwisku tylko tępił ją na każdym kroku i odganiał. Dopiero odpowiedni dzień rui pozwolił mu przełamać niechęć. Góral jest regularnie prany przez inne konie i już się z tym pogodził. Trzyma się tych, które go tolerują. Przyjaźni nie zawarł żadnej od śmierci Gardena. Horpyny nikt nie lubi. Serio. No, może Faramuszka. Ale to i tak jednostronne – Horpyna nie lubi nikogo. A Raszdiego lubią wszyscy. On jest tak sympatyczny i bezkonfliktowy, że chyba nawet nikomu nie przyszłoby do głowy go tępić. Może dzielić boks z każdym koniem – nikomu nie działa na nerwy i nikogo nie zaczepia prowokując kłótnie. Uwielbiam wdrapywać się na stojący przed stajnią ciągnik (najlepiej załadowany belami słomy) i obserwować stado na pastwisku. Mogłabym tak siedzieć godzinami.  To lepsze i ciekawsze niż niejeden kinowy hit. Tylko popcornu mi brakuje. Wydaje się, że konie po prostu się pasą, a ile tam się dzieje. Zapraszam chętnych na seans do nas, do Ustki. Trzydziestka na pastwisku i mamy National Geographic na żywo. Me gusta!

Fot. Kasia Sikorska # Garden & Talar, Sikorska Photography

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Podogonie – jak, po co i dlaczego?

Chyba każdy wie, co to jest kłąb u konia. Najprościej mówiąc, jest to najwyżej wysunięty punkt grzbietu konia, nasada jego szyi. W kłębie mierzymy wysokość konia – jeśli koń ma 170cm to znaczy, że gdy ja przy nim stanę, czubek mojej głowy będzie równy nasadzie jego szyi, tej przestrzeni między łopatkami. Dodaj  do tego uniesioną szyję i łeb i masz ponad dwa metry jak obszył. Niektóre konie mają b.mocno zaznaczony kłąb. Nasz Raszdi zamiast kłębu ma zjeżdżalnię z wyskocznią, popatrzcie:

wysoki kłąb

Kuce i konie grubsze często są bardzo słabo wykłębione. Porównajcie kłęby naszych kucyków walijskich:

               niewidoczny kłąbmalusi kłąb

Kłąb konia powinien być odpowiednio chroniony przed obtarciami, tzw. odbiciem lub odsednieniem. Uszkodzenia kłębu wyłączają konia z pracy pod siodłem – każdy ucisk powoduje ból, przed którym koń będzie się bronił, najczęściej po prostu próbując pozbyć się ciężaru jeźdźca.  Odpowiednie dopasowanie siodła i amortyzacja w postaci dobrego czapraka i/lub żelowej podkładki czy baranka ochroni ten wrażliwy fragment grzbietu. Konie niewykłębione problemów z odbiciem kłębu nie mają, ale zdarza się, że siodło na takim grzbiecie o słabo zarysowanym kłębie będzie się przesuwać do przodu. Aby zapobiec przesuwaniu siodła w przód stosuje się właśnie podogonie, które wygląda tak:

20130908_133350

Jak prawidłowo ubierać siodło z podogoniem?  Kolejność jest taka:

1. Zakładamy siodło i zapinamy popręg, wiadomo, lekko.

2.Rozpiętą pętlę podogonia przekładamy pod rzepem, nasadą końskiego ogona i zapinamy.

3. Paskiem podogonia regulujemy odpowiednią długość. Ważne, by podogonie nie unosiło ogona do góry; ma leżeć pod nim i uniemożliwiać ruch siodła w przód. Zwróćcie też uwagę, by wszystkie włosy z kiści zostały umieszczone w pętli, nic nie powinno wystawać i uwierać konia.

4. Jeśli podogonie nie ma rozpinanej pętli to ogon przekładamy delikatnie przez jej środek. Ja zawsze zwijam ogon, by pojedyncze włosy nie pozostały na zewnątrz pętli, w ten sposób:

20130908_133446

I już. Proste i jasne jak słońce. Jak wszystko co ja tłumaczę :)

Przy okazji – dziękuję Kasi Sikorskiej za profesjonalne zdjęcia i życzliwość. Mam dyrektora artystycznego! Z prawdziwego zdarzenia:) Teraz „to się dopiero zacznie: wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy… „

Fot. 1,2,3 Kasia Sikorska / Facebook Fanpage 

Fot. 4,5 czubajka.pl

 

 

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Top 10. Dziesięć typów klientów odwiedzających stajnie

DSC_2898

Uwielbiam swoją pracę. Naprawdę. Ilu ludzi może to o sobie powiedzieć? Za każdym razem, gdy wyjeżdżam z klientami w teren i robię zagalopowanie na kwiecistej łące, gdy jadę brzegiem morza i słucham szumu fal i miarowego skrzypienia siodła, gdy na leśnym dukcie klepię szyję konia i czuję słodki zapach końskiego potu to powtarzam sobie w myślach: „Ależ ja mam dobrze! Robię to, co kocham i jeszcze mi za to płacą!”. Lubię też pracować z ziemi – stać na padoku i krzyczeć „pięta w dół!”, „zła noga!” lub powtarzać do znudzenia „raz, dwa” podczas lekcji anglezowania na lonży. To praca nie tylko ze zwierzętami, które szanuję i podziwiam, ale również z ludźmi, a dawno już nauczyłam się, że nawet zupełnie niepozorny lub wręcz nieciekawy typ ma wiele do opowiedzenia, jeśli tylko dać mu szansę. Ludzie są niesamowici, wspaniali, noszą w sobie wiele historii, pasji, o których potrafią ciekawie opowiadać, anegdot i śmiesznych przypadków, którymi dzielą się, jeśli tylko chcesz słuchać.  A ja oprócz tego, że uwielbiam mówić i po każdym terenie cierpię nie na zakwasy mięśni od jazdy, ale ból dolnej szczęki od ciągłego gadania, to potrafię i lubię też słuchać. I pasjami słucham tego, co opowiadają mi klienci stajni. Podziwiam ich różnorodne hobby, rozmyślam nad tym, ile nieszczęśliwych przypadków omija mnie i moją rodzinę, by przydarzyć się innym, dumam nad przygodami, które nie są moim udziałem, krajami, które zwiedzają inni, dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy od ludzi, którzy są w nich ekspertami czy po prostu w duchu śmieję się głupoty, ignorancji czy pustych przechwałek tych „co to nie ja”.  Lubię ludzi! Nawet tych, których po godzinnych zajęciach z jazdy mam ochotę ustawić pod płotem i skosić serią z kałacha. Tak, tacy też są. I chociaż z ulgą oglądam tylną rejestrację ich odjeżdżającego auta, to gdy emocje już opadną taki klient staje się wspomnieniem-anegdotą do pośmiania się w sprawdzonym towarzystwie.  A jakich klientów można spotkać w stajni?

1.ZNAWCA I PROFESJONALISTA, STAŁY BYWALEC FORUM

Taki klient wita mnie już od progu profesjonalnym pytaniem, czy nasze konie ładnie się zbierają i podstawiają zad. Od rozpoczęcia siodłania do wsadzenia nogi w strzemię muszę być aktywnym uczestnikiem jego przemyśleń na temat: stanu kopyt naszych koni („oj, słaba ta puszka, to brak witamin”), stanu sprzętu („nie macie bezpiecznych strzemion, z gumką? Jazda w takich to igranie z ogniem!”), stanu stajni („Słaba wentylacja. O, jak temu koniowi boki chodzą, widzi pani? Amoniak go dusi”) oraz stanu mojej skromnej osoby („nie powinna pani upinać włosów spinką, o nieszczęście łatwo, gumka jest bezpieczniejsza, czytałem na forum o takiej jednej, co…”). Gdy cierpliwie wysłucham mądrości i uzupełnię swoją mierną wiedzę o mądrości zasłyszane od profesjonalisty, nadchodzi moment rozpoczęcia jazdy. Szybko okazuje się, że moja obecność jest w zasadzie zbędna – klient wszystko wie lepiej, a nawet może mi zrobić krótki wykład poparty i nazwiskami tych, których sam zna, czytał o nich, bądź są bliskimi znajomymi jego szwagra / teścia / kuzyna z Krotoszyna. Cieszy się, że może tę biedną prowincjonalną panienkę uświadomić i wyedukować. Ileż jego wizyta wniosła w szare i zacofane stajenne życie tej małej nadmorskiej wioseczki! Dzięki niemu ta biedna dziewczyna dowiedziała się, jak to wygląda w wielkim świecie.

2. KLIENT W KRYZYSIE, ŁOWCA RABATÓW I DOKŁADNY MIERNICZY

Taki klient jest przekonany, że posiadacz stajni zbija kokosy na naiwniakach.  Każdą zapłaconą złotówkę widzi oczyma wyobraźni jako dochód instruktora, a nie przychód stajni. Nie rozumie, że to co konie zarobią w sezonie z wielkim apetytem zjedzą zimą, spożytkują na odrobaczanie swoich trzewi, szczepienia ochronne, kosmetykę kopyt,  inwestycję w zużywający się przecież sprzęt. Nie, on widzi instruktora, który pewnie zaraz wybiera się w rejs wokół tropikalnej wyspy i narzuconą na swe usługi gigantyczną marżę wyda na kolorowe drinki przy basenie w Egipcie. A skoro ten złodziej ma taki narzut, to może by popróbować odzyskać co nieco od tego krwiopijcy? I tu się zaczyna– nie jestem zadowolony, dała mi pani konia, który mnie w ogóle nie słuchał. Nie jestem zadowolony, było za mało galopu. Nie jestem zadowolony, już drugi raz u Was jeżdżę, a nie dostałem żadnego rabatu dla stałych klientów. Nie jestem zadowolony, miała być godzina, a sprawdzałem na zegarku i wróciliśmy 7 minut wcześniej. I kręci mi nosem ten mistrz targowania, by na koniec wściec się, że wydałam resztę bilonem. Bo na co mu te żelaźniaki?

3. PAPARAZZI

Stajnie odwiedza w celu sporządzenia fotograficznego reportażu. Dumny posiadacz cyfrowej lustrzanki z obiektywem przypominającym armatę, bądź kamery dokumentującej każde moje słowo, ruch czy fizyczną czynność wypróżniania się konia. Czasem po prostu posiadacz iPhone’a, którym macha na lewo i prawo pstrykając fotki koni, kwiatków i kamyków przed stajnią. W czasie jazdy puszcza obydwie wodze, by uwiecznić ciekawą szyszkę w lesie, przy czym fakt, że akurat zaczynamy kłusować, zaskakuje go na tyle nieprzyjemnie, że uważa za stosowne zgłosić mi swoje pretensje w bardzo niewybrednych słowach. Parcia na szkło nie mam i często zaskakują mnie filmiki na youtube ze mną w roli głównej. Pół biedy jeśli akurat wiedziałam, że jestem na cenzurowanym, ale mam mieszane uczucia oglądając na facebooku fotki, na których moja koszulka nosi ślady wycierania się pyska konia w moje ramię, a ja sama bardzo profesjonalnie podciągam popręg zębami lub uwieczniona z bardzo dwuznacznego kąta wypinam się podczas czyszczenia końskiego kopyta.

4. TCHÓRZOFRETKA

Wbrew pozorom, strach to nie tylko domena kobiet. Iluż ja już poznałam twardzieli, którzy piszczeli przy pierwszym zagalopowaniu i wołali stop! Ja sama do odważnych nie należę i zdrowy respekt czuję zawsze. Nie odgrywam chojraka i nie ukrywam, że pocę się jak mysz jadąc na koniu, którego nie znam czy po prostu młodziku, któremu nie mogę jeszcze ufać. Dlatego nie okazuję swojego zniecierpliwienia tym, którzy piszczą, krzyczą, płaczą czy błagają o powrót stępem. Nie zmuszam do skoków na padoku nawet tych,  o których wiem, że spokojnie dadzą radę. Nie namawiam do galopu tych, którzy nie czują się gotowi. Ale niech mi ktoś wyjaśni po co wsiadać na konia, by przez całą godzinę modlić się o koniec tych mąk i z ulgą zsiadać na trzęsące się jeszcze nogi? Niektórzy co 3 minuty meldują mi, że koń parsknął, trzepnął łbem, zakaszlał, bądź krzywo spojrzał na zad poprzedzającego go w szeregu rumaka. A ja co 3 minuty uspokajam, dodaję odwagi twierdząc, że nic się nie dzieje, tłumaczę zachowanie znudzonego konia i przepraszam innych uczestników, że kłusu już dziś nie będzie, bo w jeździe konnej nie liczy się zdanie większości i nie można przegłosować tego, kto nie czuje się na siłach. Pocieszam, motywuję, bawię się w psychologa, chwalę ponad miarę i z ulgą dojeżdżam do stajni. A kolejnego dnia znów witam tchórzofretkę i zastanawiam się, po co jestem tak wyrozumiała, może powinnam ryczeć w głos: „Boisz się? To idź grać w bierki, ja nie mam czasu utulać i wycierać zasmarkanych nosów!” Dlaczego tak nie robię? Bo sama kiedyś ryczałam w rękaw, że chcę, że marzę o jeździe konnej ale się boję… Nie można dać się sparaliżować strachem, więc staram się pomóc go przełamać, by w pełni cieszyć się z przyjemności konnej rekreacji. Co nie zmienia faktu, że każdą tchórzofretkę najchętniej szprycowałabym nerwosolem… litrami… dożylnie…a niektórym podałabym chętnie złoty strzał…

5. KLIENT W PEŁNYM UZBROJENIU

Zjawia się w stajni w markowych bryczesach, które z racji swej ceny są chyba ze złotej przędzy, sztylpy świecą już z daleka blaskiem skóry ze świętej indyjskiej krowy i nie noszą żadnych śladów użytkowania, kask ochroniłby szlachetną czaszkę posiadacza nawet, gdyby przypadkiem przejechał po niej buldożer, a przydźwigana ze sobą skrzyneczka mieści takie skarby jak szczotki, którymi chętnie wyczesałabym siebie, kopystki, którymi można kopać rowy na budowie, czapraczek haftowany i zdobiony koronką wenecką, kantarek wysadzany cyrkoniami i smakołyki dla konia, o tak jabłkowym smaku, że mogłabym z nich zrobić szarlotkę. W naszej prowincjonalnej stajence, gdzie czapraki łatamy sami, a urwane rączki do palcatów dorabiamy z sizalowego sznurka oglądam te cuda, a wystrojonego od stóp do głów eleganta mam ochotę od razu postawić w blasku fleszy na pokazie Diora. I nie mam absolutnie nic przeciwko inwestycjom w sprzęt, przeciwnie – to najrozsądniejszy sposób zadbania o własne bezpieczeństwo i wygodę. Ale kto mi zabroni mieć cichy ubaw, gdy drogocenne bryczesy lądują wraz ze swym właścicielem w błocie, a podeszwa ekskluzywnych sztybletów oblepia się końskim łajnem tak samo jak moich? Tylko dlaczego zaraz pretensje do mnie, że sprzęt się zniszczył, sztylpy umoczyły w morskiej wodzie, a drogocenną szczotkę zakosił klientowi inny klient? Mi się po prostu nie chce pilnować czyjegoś sprzętu, a jeśli  Twój pleciony z trawy morskiej uwiąz nie może się zerwać, gdy koń się odsadza, to może po prostu korzystaj z naszych stajennych uwiązów, które co prawda zrobione są ze zwykłego sznurka, ale jeśli się zniszczą to wpisujemy to w normalne straty stajni i nie płaczemy nad wydaną na nie fortuną.

6. KLIENT JAK KAMIEŃ W WODĘ

Wydzwania, pięć razy zmienia termin jazdy, uzgadnia szczegóły, zawraca gitarę i nie pojawia się w umówionym dniu. Telefonu nie odbiera, bądź informuje beztrosko, że zapomniał. Nalatam się jak nawiedzona po pastwiskach łapiąc konie na jazdę, odmawiam klientom chętnym na lekcje w tym samym czasie, bo przecież mam już zajęty grafik, czekam w pogotowiu, podczas gdy moja rodzina bawi się wesoło na plaży, a synek buduje zamek z piasku pytając, czy mama przyjedzie, żeby go zobaczyć. A ja sobie kwitnę w stajni i czekam na klienta-widmo, który uznał, że nie ma co marnować słońca i lepiej skonsumować gofra na deptaku niż obijać się w siodle.

7. PIEWCA GALOPU

Sens jazdy konnej widzi tylko i wyłącznie w galopie. Żaden spacer, obcowanie z koniem, piękno otaczającej przyrody czy nauka poprawnego dosiadu nie raduje jego żądnego wrażeń serca. Wciąż naciska, by galopu było więcej, a najlepiej by poruszać się tylko galopem z konieczności przetykanym minutą stępa. Konia traktuje jak terenowego quada, który stworzony jest do ekstremalnych wyczynów i absolutnie nigdy się nie męczy, a odrywająca się od jego boków piana jest tylko wyrazem jego ekstazy. Kiedyś, w zamierzchłych czasach samowolki można było takiego amatora wrażeń przewieźć tak, by ciśnienie mu niezdrowo skoczyło, a nagłe rozstanie z siodłem wyleczyło z brawury. Dziś, gdy kontuzjowany klient mógłby puścić z torbami całą naszą rodzinę i wywalczyć mi w sądzie wczasy za kratami, muszę zapędy miłośników extreme hamować łagodnie i tłumaczyć grzecznie, dlaczego koń nie może galopować całą godzinę, mimo, że klient płaci. A i tak patrzę później na te niezaspokojone i nienasycone twarze i mam ochotę zaspokoić ich żądzę wrażeń zrzucając ich z morskiego klifu.

8. AMBITNY NIE W SWOIM IMIENIU   

Najczęściej rodzic, choć zdarzają się dziadkowie lub mężowie adeptów jazdy konnej. Sam nie wsiada, choć zapewnia, że gdyby mu się chciało, to na pewno byłby w jeździe mistrzem. Swoje ambicje realizuje zmuszając do jazdy bogu ducha winne i zazwyczaj wręcz niechętne dziecko. Krzykiem kara za brak postępów, grozi odcięciem od komputera lub słodyczy i głuchy jest na nieśmiałe uwagi dziecka, że ono się boi, nie chce, ma dość. To jedyny typ klienta, z którym podejmuję otwartą walkę. Każdego innego klienta traktuję cierpliwie i grzecznie w myśl zasady „klient nasz pan”. Terrorystów, którzy realizacje własnych niespełnionych ambicji i nagromadzoną frustrację przelewają na innych spławiam krótko i szybko, dbając tylko o to, by nie przestraszyć dziecka. Aż tak mi nie zależy na krzewieniu hippiki, bym miała znosić wrzaski terrorystów-teoretyków. Chcesz sam jeździć? Zapraszam! Chcesz zmuszać do jazdy tych, co jeździć nie chcą? Kup wehikuł czasu i przenieś się do starożytnego Egiptu, by poganiać batem niewolników, z dumą podziwiać wzniesione ich rękami piramidy i nazywać je swoimi.

9. MONARCHA

O, piekielny typ! Regulamin stajni go nie dotyczy, wolno mu wszystko, a instruktor powinien bić przed nim pokłony i okadzać go kadzidłem, za to że zdecydował się skorzystać z usług stajni. Zaszczycił swą królewską osobą ten przybytek, więc na kolana narody! Żadnych zasad nie musi przestrzegać, przepisy i reguły są dla plebsu, nie dla niego. Spokojnie odpala sobie papierosa w stajennym korytarzu i z uśmiechem pełnym politowania ignoruje nakaz oddalenia się na bezpieczną odległość. Stanowczo odmawia włożenia kasku, gdyż zapewne tak nietwarzowe nakrycie głowy odbierze mu splendor i chwałę. Wszelkie prośby instruktora spełnia podkreślając swą miną łaskę, jaką okazuje słuchając poleceń kogoś, kto na drabinie społecznej stoi tyle szczebli niżej od niego. Potrafi zadziwić, a to bardzo lubię. Ostatnio trafił mi się pan, który był oburzony, że na wyjazd w teren nie podstawiłam mu wyczyszczonego i osiodłanego konia. Bo jak to? On sam ma czyścić, siodłać, ubrać ogłowie? On stanowczo żąda, by mu przyprowadzić gotowego wierzchowca! Na konia chciał pewnie wejść po moim grzbiecie, niestety okazałam się krnąbrnym poddanym i zamiast bić czołem w strzemię i jego szlachetny but wyjaśniłam, że czyszczenie i siodłanie uważam za element rozgrzewki i sposób  na rozciągnięcie mięśni, by uniknąć ewentualnej kontuzji, a skoro cesarz odmawia, to proszę o wykonanie serii pompek i przysiadów.

10. KLIENT IDEALNY

Na umówione zajęcia przychodzi przed czasem, by zapoznać się z koniem i przygotować do jazdy. Zadaje konkretne pytania, słucha uważnie odpowiedzi, nie zgłasza żadnych zastrzeżeń. O nic nie ma pretensji, a przynajmniej tych nieuzasadnionych. Z uśmiechem dziękuje za spotkanie i zapewnia, że podobało się i to bardzo. Normalnie aż łza się kręci w oku… Chociaż życzę takich klientów wszystkim instruktorom, to muszę przyznać – straszliwie nudny typ!

Fot. Kuba Lipczyński # nasze konie

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Jaki numer wyciął nam w tym miesiącu Bolek czyli śmiechu warte IV

IMG_8707p

Nasz dumny i wspaniały ogier Bolek (czyli wł. Nokturn) nie raz robił nam numery, niespodzianki, gry i zabawy integracyjne. Jednak numer jaki zaprezentował w Słupsku, gdzie obsługiwaliśmy ślub, pobił poprzednie nieśmiałe popisy. Mama po raz pierwszy przyznała, że „Kuba miał rację, Bolek to nieprzewidywalny debil”. Oczywiście powiedziała to mi, a nie Kubie. Bo Kuba i bez przyznawania mu racji jest trudny w hodowli. Zawsze kłócił się z mamą, że nie można ufać Bolkowi, bo to debil, a mama upierała się, że żadnemu innemu koniowi tak nie ufa i już. Nieważne, co jej za numery odwalał, wszystko potrafiła wytłumaczyć, usprawiedliwić, obwinić człowieka, a koń był uosobieniem skrzywdzonej niewinności. No i Bolek wykończył ten kredyt u mamy w jedno feralne popołudnie. Było tak:

Obsługiwaliśmy ślub w Słupsku. Standardowo – bryczka ślubna, ogier i około trzech godzin pracy. Kiedyś fakt bycia zaproszonym na ślub wiązał się dla konia ze sporym wysiłkiem – najpierw stępem szedł z bryką do Słupska (20km), potem kręcił się po mieście z Młodą Parą, godzinkę postał pod kościołem, rundka do sali weselnej i człapanie na własnych nogach do domu. W stajni i meldował się tak zmachany, że nawet nie witał klaczy rżeniem. Stał grzecznie na myjce, potem wypolerował żłob i walił się do wyra. Trzy lata temu zainwestowaliśmy w samochód z paką, na której przewozimy bryczkę, i hakiem do ciągnięcia bukmanki. Teraz obsługujemy nawet większe odległości, a Boluś podróżuje jak panisko. Na miejscu wysiada świeżutki, energiczny i odpicowany na imprezkę. Tak było i teraz. Bolek wesoło i z werwą obsłużył ślub, roztaczając wokół czar i elegancję większą niż Panna Młoda. Na szczęście zapadka we łbie odpowiedzialna za racjonalne zachowanie pstryknęła mu dopiero po zakończeniu usługi. Grzecznie podjechał na parking, dał się wyprząc i skubiąc sobie miejski trawniczek czekał na załadowanie bryczki na pakę. Gdy przyszła kolej na niego uznał, że nie, o nie – imprezka trwa a on chce się jeszcze polansować na mieście. Zawsze wprowadzany jest do bukmanki na samym kantarze – wchodzi tak grzecznie, że można by go wprowadzać tyłem. Nie umiem racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego nagle się zbuntował. Zazwyczaj Kuba wygrywa z nim liczne kłótnie i spory o dominację, ale tym razem niestety przegrał. Bolek stanął dęba, przewrócił Kubę i ruszył pełnym galopem w miasto. Dwupasmową jezdnią. Między samochodami. Widok przepiękny – majestatyczny ogier z podniesionym ogonem galopujący pełnym pędem – „Koń jak kruk czarny, a na bokach piana, jak gdyby świeżo z morza zszumowana”. Poetyckie piękno chwili nie mogło jednak zamaskować grozy – koń leciał jak szalony ulicą, samochody zjeżdżały na pobocze, a piesi na chodnikach salwowali się ucieczką. Kuba wystartował za nim, ale nie oszukujmy się – galopującego konia nie dogonisz na własnych, ludzkich nóżkach. Zdeterminowany jak Tommy Lee Jones w „Ściganym” Kuba dopadł mijającą go taksówkę, wsiadł na siedzenie pasażera i huknął: „Za tym koniem!” W swojej bujnej wyobraźni stworzyłam już obrazek rodem z hollywodzkich filmów akcji – Kuba dopada samochód, grożąc kierowcy spluwą wywala go na ulicę i rusza z piskiem opon w efektowną pogoń za przestępcą. Niestety, Kuba może i jest filmowy, ale bardziej w komediowym sensie. Na szczęście taksówkarz był sensacyjny – nie zadając pytań pruł przez miasto ile fabryka dała. I tak grzali,a kierowcy wokół trąbili jak opętani, zaskoczeni widokiem konia zjeżdżali na bok, co niektórzy w osłupieniu wciskali do dechy pedał hamulca.  Bolek zahaczył o Castoramę, zapewne licząc na aplauz ludzi kręcących się po parkingu z wózkami wyładowanymi materiałami budowlanymi. Taksówkarzowi udało się go wyprzedzić, a Kuba zachował się bardzo sensacyjnie – wyskoczył i przyjął Bolka na klatę. Jak wiemy baaaardzo szeroką, więc rozpędzony 800kg czołg nie miał szans. Gdy trzymał już swojego pupilka, skinął beztrosko głową taksówkarzowi, jak gdyby cały ten cyrk był dla niego elementem dnia powszedniego i ani słowem nie zająknął się na temat tego, kto za ten kurs zapłaci. Zapomniałam wspomnieć, że na tylnym siedzeniu taksówki siedziała para klientów. Z powodu poprawności i kultury, którą reprezentuję na tym blogu, nie mogę niestety przytoczyć tego, jak komentowali ten szaleńczy pościg. Kuba wrócił z Bolkiem chodnikiem, prowadząc rozmowę na temat tego kto z nich dwóch załatwił sobie dzisiaj bilet do rzeźni w jedną stronę. Skruszony Boluś zameldował się w bukmance, gdzie mógł w czasie drogi przemyśleć swoje karygodne zachowanie. Kuba wyżył się emocjonalnie w czasie powrotu z koniem przez miasto, więc usiadł spokojnie za kierownicą i przywiózł swojego ulubieńca do stajni.

Zastanawiam się, ile jeszcze zostało nam tego farta, który od 20 lat przygody z końmi załatwia nam zawsze dobre zakończenia. Sprawa zapowiadała się tragicznie – koń mógł spowodować kolizję, groźny wypadek, zabić lub stratować ludzi. A nam jak zwykle się upiekło – ogier cały i zdrowy (fizycznie, bo o zdrowiu psychicznym Bolka lepiej nie dyskutować), strat w ludziach i autach brak. Nerwy, stres, adrenalina – i zakończenie jak w bajce: wszyscy żyli długo i szczęśliwie, a i morał jest. Myślę, że nie mamy po co grać w totka – szkoda kasy, limit szczęścia Lipczyńscy wyczerpali na kilka lat do przodu.

Zabawne, że tydzień temu Bolek znów był proszony na ślub i usiłował zrobić powtórkę z rozrywki i jeszcze raz pozwiedzać miasto. Kuba jednak przyswoił morał bajki i teraz wprowadza Bolka do bukmanki na ogłowiu,  dopiero w środku zmienia mu ubranko na wygodny kantar. Ostatnio więc Bolek spróbował wyciąć świecę i nadział się prosto na wędzidło (a w bryczce pracuje na munsztuku). Jakież było jego zdziwienie, gdy Kuba osadził go jedną ręką nie podnosząc nawet głosu. Boluś przyjął plombę i bez zbędnych dyskusji, zachowując resztki godności, wlazł do bukmanki udając, że nie miał innych zamiarów. Lekcja przyswojona.

Uwielbiam Bolka. Jest nieprzewidywalnym świrem i kosmitą, ale jednocześnie jest tak sympatyczny i wesoły, że chce się z nim przebywać cały czas. Cholernie niewygodny pod siodłem; w kłusie wytrząsa wszystkie plomby z zębów, a ja i tak co jakiś czas ląduję na jego grzbiecie, by poczuć tę majestatyczną chwałę i splendor związany z tym, że to dumne i silne zwierzę słucha moich poleceń. Po jeździe na Bolku łatwiej przychodzi mi rozstawianie po kątach własnego męża – część tej męskiej siły i energii przechodzi na mnie. Uwielbiam Bolka. Ale nie postawiłabym złamanego grosza na żaden zakład, który zależałby od niego. Ten fiś za bardzo lubi niespodzianki i zaskakiwanie naiwniaków. Dobrze, że jest, bo o czym ja bym tu pisała? ;)

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Rozprężenie / Rozluźnienie / Rozgrzewka – pRRRawidłowy tRRRening

11

Zdarzało mi się obserwować różne jazdy na padoku.  I te pod okiem instruktora i samodzielne. Jeździłam też u różnych trenerów i dużo jeździłam sama. Mam przecież taką możliwość – biorę konia, którego chcę i idę na padok. Mama włożyła dużo pracy w moją naukę. Pamiętam, jak na egzaminie wstępnym na kurs instruktorski egzaminator powiedział, że do mnie jedynej trener się przyłożył. Padałam na zęby, a mama tylko zmieniała mi konie i wymagała coraz więcej. Cieszyłam się, gdy widziałam, że zmieniony po Heńku Raszdi ma już dość skoków, a mama komenderowała: „Występuj go i przyprowadź Czubajkę”. Dopiero, gdy widziała, że moje zmęczenie zaczyna szkodzić technice, odpuszczała. Potem jeździłam już samodzielnie. Kiedy dziś przypominam sobie, jaki beznadziejny robiłam własny trening, jest mi wstyd. Dlatego, w imię koni na których jeździłam i tych, na których Wy jeździcie, piszę ten post. Przeczytajcie i trenujcie prawidłowo. Jeśli macie swoje konie, upewnicie się, że pracujecie na nich tak, jak trzeba. Jeśli macie swojego trenera, sprawdźcie, czy on wie, co robi.

Bez względu na to, czego ma dotyczyć trening (skoki, dresaż) najważniejsza jest rozgrzewka. Koń wychodzi ze stajni, a wszystkie jego mięśnie i stawy są nierozgrzane, sztywne. Stawy, ścięgna i wiązadła muszą się rozluźnić, prawidłowo ukrwić. O tym, dlaczego stawy konia potrzebują rozgrzewki, by dobrze rozprowadzić mazidło stawowe pisałam tutaj. Aparat ruchowy konia należy zawsze i bezwzględnie rozgrzać! Pomijanie rozgrzewki jest przyczyną urazów, kontuzji, naderwania ścięgien i więzadeł.  W godzinnym treningu początkowy stęp powinien trwać ok. 10 minut.  W tym czasie stępujesz równo, żwawym marszem, by pobudzić konia do pracy, ale wodze masz luźne, długie. Zbierasz je, gdy minie ten przeznaczony dla mięśni czas. Teraz możesz przejść do kłusa – na lekkim kontakcie, energicznie i żywo na długich prostych odcinkach i obszernych woltach, by powyginać konia, zmotywować go do włączenia motoru i podstawienia zadu. Gdy koń zaczyna się rozluźniać, a uwierz, że to poczujesz, możesz zacząć pracę w galopie. Najlepiej rozluźnisz grzbiet konia robiąc dużo przejść kłus-galop i na odwrót. Tego też nauczyła mnie mama – jak najwięcej przejść, dużo zmian biegów. Gaz i redukcja.  Możesz też włączyć serpentyny, wężyki, ustępowanie od łydki. Te ćwiczenia mają na celu rozluźnienie konia, tzw. rozprężenie.  Powodują, że koń zaczyna pracować, sprężynować grzbietem, staje się gotowy do cięższych zadań. Dodatkowo i jeździec ma czas, by się rozluźnić, a wszystkie stresy i problemy dnia zostawić za sobą. W ten sposób kontakt z koniem staje się harmonią, a nie mechaniczną pracą bez udziału mózgu. Na koniec takiej pracy konia masz rozgrzanego, rozluźnionego, z podstawionym zadem i ustawionego na wędzidle. Gratuluję. Właśnie skończyłeś fazę rozprężenia. Teraz możesz zacząć pracować. Dopiero teraz. Jeśli wliczymy tu obowiązkowe 10 minut stępa na długiej wodzy to cała faza rozprężania trwa około 25-30 minut, choć to sprawa dość indywidualna i od konia zależy, kiedy będzie gotowy do ambitnej pracy.Właściwej pracy nie można zacząć pomijając ten etap. Jeśli chcesz coś osiągnąć, to inaczej się nie da, uwierz. Ja czasem zastępuję opisane ćwiczenia np. pracą na lonży (oczywiście po występowaniu!) lub, ponieważ nie jestem fanką kręcenia się po padoku, krótkim spacerkiem w terenie. Wszystkie etapy rozprężenia można przecież przeprowadzić w lesie, na łące czy polanie. Ale pominąć ich po prostu nie można.

Po rozluźnieniu konia i wyostrzeniu jego uwagi zaczyna się praca właściwa. W zależności od tego, co na dziś zaplanowałeś, pracujesz z koniem i doskonalisz umiejętności swoje i jego. Nie wnikam, ale pamiętaj, że chwila stępu na luźnej wodzy jest przez konia traktowana jak nagroda. Nie bądź w tym oszczędny.

Na koniec przeznaczasz znów 10 minut na występowanie konia  na długiej wodzy. Koń wyciąga szyję, możesz pomasować mu ją kostkami dłoni zwiniętej w pięść. Stygnie, rozluźnia napięcia, odpoczywa. To mój ulubiony moment treningu. Głupio brzmi, ale naprawdę to lubię. A najbardziej moment dawania długiej wodzy, gdy koń wyciąga za wędzidłem łeb aż do ziemi, szukając kontaktu.

Błędy, jakie kiedyś popełniałam były z gatunku grzechów ciężkich, a wynikały nie z premedytacji, lecz niewiedzy. Gdzieś tam obiło mi się o uszy, że konia trzeba występować, więc bezmyślnie łaziłam bez celu po padoku, na koniu z oślimi uszami, który właściwie pode mną spał. Pracę zaczynałam na koniu, który był zupełnie nieustawiony na pomoce, nie wszedł na wędzidło i nie podstawił zadu. Rozluźnienia żadnego. O występowaniu koniny na koniec też pamiętałam, stygł więc pode mną, choć grzbiet miał i tak sztywny, a szyję musiał wyciągnąć, bo była po prostu zastygła od trzymania łba w jednej, wymuszonej pozycji. Rozprężenia, rozluźnienia brakowało przecież od początku. I co ja chciałam osiągnąć? Koń nie był gotowy, nie był nawet skoncentrowany, skupiony na mnie. Prostą drogą zmierzałam donikąd. Nie masz mapy, GPS? Możesz bawić się w Kolumba, ale wątpliwe byś trafił, gdzie trzeba. Chcesz zawinąć do portu, który stawiasz sobie za cel, to dokładnie przestudiuj mapę. Każdy koniarz powinien czytać, słuchać, uczyć się czyli badać mapę. Możesz się z czymś nie zgadzać, ale przeanalizuj. Życia nie starczy, by powiedzieć: „Wiem o koniach wszystko”. Moja jeździecka przygoda jest krótka, ale każdego dnia staję się mądrzejsza. Za 10 lat będę się wstydzić tego bloga, kto wie, tak jak teraz głupio mi za to, co robiłam i wiedziałam 10 lat temu. Wierzę jednak, że właśnie dzięki prowadzeniu bloga za 10 lat będę mądrzejsza. A kto wytrwa przy mnie będzie ten mój rozwój obserwował. I przy okazji rozwijał się sam.

Fot. W.Wołowicz # Linda

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Znów księżniczka Anna spadła z konia czyli krótki poradnik spadania

basia spada z konia co za dzida lol

Choć ostatni raz spadłam wiele lat temu, to nadal pamiętam jak to robić i technikę spadania mam opanowaną do perfekcji. Jeżdżę jak jeżdżę, ale spadam po mistrzowsku. Na te milion milionów i trylionów razy, kiedy lądowałam na glebie, nigdy nie zrobiłam sobie większej krzywdy niż parę siniaków. Bo spadać, moi drodzy, to trzeba umieć.

Najlepiej spada się, wbrew pozorom, z wysokich koni. Żadnego upadku nie wspominam tak boleśnie, jak upadek z naszej Agaty. Kuca, który jest niewiele większy niż Kamora – nasz owczarek niemiecki. To właśnie na Agacie poobijałam się najbardziej. Spadając z wysokiego konia masz szansę się obrócić, przygotować, wylądować w miarę bezpiecznie. Z małego lecisz na łeb. Upadek może zdarzyć się każdemu. Mój mąż jest moim mistrzem równowagi, balansu i utrzymania się w siodle nawet podczas klasycznego rodeo. A jednak zdarza mu się zlecieć. Nigdy nie skończyło się to dramatycznie, ot parę siniaków. A więc jak spadać? Przede wszystkim należy się rozluźnić i postarać zwinąć w kłębek. Nie ma po co wyciągać rąk – łatwo o złamanie. Tak samo w przypadku próby zeskoczenia na nogi i wykonania telemarku – nie łudź się, masz spore szanse na złamanie nogi czy skręcenie kostki. Ląduj zwinięty w kłębek, dobrze radzę. Często słyszy się też rady – trzymaj wodze do końca. Sposób dobry dla takich zwinnych jaszczurek jak Kuba – lądujesz, a koń jeszcze Cię podnosi na wodzach, albo udaje Ci się go przytrzymać. Ja jednak nie polecam trzymać kurczowo wodzy – jest ryzyko, że dostaniesz się prosto pod kopyta. Jak mówi mój trzyletni synek, cytując ulubioną bajkę o Kubusiu Puchatku:  „To wiadomo nie od dziś, kiedy masz kłopoty – myśl, myśl, myśl!” W czasie upadku nie trać głowy – myśl i działaj, by uniknąć poważnej kontuzji. Jeśli podczas upadku noga została Ci w strzemieniu to nie zazdroszczę – fatalna sprawa. To mi się akurat nigdy nie zdarzyło, a wynika często z tego, że noga wpada za głęboko w strzemię podczas jazdy. Jeśli trzymasz piętę w dół i prawidłowo obciążasz strzemię, to ryzyko jest mniejsze. A jeśli już Ci się tak zdarzyło, że spadłeś, noga zaklinowała się w strzemieniu, a koń wlecze Cię za sobą, powoli robiąc z Twojej podrygującej głowy pędzel, to mam radę zrodzoną z obserwacji takich hardkorów – przekręć się na brzuch, a noga uwolni się sama.  Działa w 95% procentach. Jeśli jesteś w pozostałych 5% to lepiej zacznij odmawiać różaniec, może jakaś dobra dusza złapie Twojego konia i zakończy obijanie kręgosłupa o pieńki, kamienie i inne bajery.

Jak jeszcze można unikać poważnych kontuzji? Dmuchaj na zimne, czyli:

  • Biżuteria won. To nie gala oskarowa, więc wiszące kolczyki, łańcuszki, bransoletki i inne pierścionki nie są Ci potrzebne do lansu. Nasi klienci często upierają się przy zabraniu w teren torby z aparatem. Taaaak, jeszcze plecak ze stelażem weźcie.
  • Rozwiany włos jest dobry do reklamy szamponu. Na jazdę włosy w kitek lub warkocz, a jeśli ten kitek lub warkocz jest długi to upnij go na karku w koczek. Nie chcesz chyba zdjąć sobie skalpu, gdy warkocz zaplącze się w wodze…
  • Popręg, puśliska, przystuły, wodze, wszelkie sprzączki i łączenia przy sprzęcie – sprawdź dobrze przed wgramoleniem się na grzbiet konia. Strzemiona nie mogą być za wąskie lub, adekwatnie, buty za szerokie.
  • Kurtka zapięta, nie obwiązana wokół bioder. Nie może Ci nic łopotać, szeleścić, powiewać. Szalik sobie odpuść – lepiej wrócić z gilem do pasa, niż zrobić z siebie wisielca na szubienicy. A propos kurtki – kiedyś mama kupiła nam obydwu takie same kurtki – pomarańczowe, z szeleszczącego ortalionu.  Z terenu wróciłam na mokrym koniu, który wyrywał mi co chwilę i tańczył pode mną jak opętany. Powiedziałam mamie, że Heniek chyba potrzebuje egzorcysty, bo wariuje bez powodu. Tego samego dnia mama wróciła z jazdy na Czubajce z informacją, że to chyba zaraźliwe, bo Czubajka też fisiuje. Dopiero Kuba uświadomił nam, jakie jesteśmy bezdennie głupie.
  • Odpuść galop w kierunku stajni i bliskiej od niej odległości. Podniecony koń może Cię wnieść do własnego boksu, tak się ucieszy, że żłób już czeka.
  • Oczywista sprawa – nie wsiadaj po alkoholu. Dodaj sobie odwagi inaczej, bo „pijani kierowcy wiozą śmierć”.
  • Cały czas bądź skoncentrowany – to nie czas na rozwiązywanie sudoku. Czuj, czuj, czuwaj!
  • Na wyjazd w teren zabieraj telefon komórkowy. I najlepiej kogoś do towarzystwa – samotna jazda jest niebezpieczna.

No i tyle. Spadajcie! Tzn. do spania, bo już późno. A z koni jeśli już spadacie, to przestrzegajcie w/w reguł. Bawcie się dobrze!

Fot. Kuba Lipczyński # Bawarek

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

«< 12 13 14 15 16 >»
Trotter - obozy jeździeckie

Kategorie

  • ARTYKUŁY
  • Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI
  • NATURAL
  • TEORIA vs. PRAKTYKA
  • Z MOJEGO ŻYCIA
  • Te znane konie
  • Ci znani ludzie

Ostatnie wpisy

  • Ostatnie miejsca na obozy jeździeckie TROTTER
  • Proces uczenia się – jak koń przyswaja wiedzę? ODCINEK 4 – WARUNKOWANIE
  • Kurs ODKRYJ TAJEMNICE KONI I USŁYSZ CO CHCE POWIEDZIEĆ KOŃ
  • Obtarcia na końskiej skórze – to Twoja wina! Jak zapobiegać i leczyć?
  • Dlaczego koń Cię nie słucha? Bo Ty nie słuchasz jego!

Najpopularniejsze wpisy

  • Kocham konie, ale wciąż się boję – jak radzić sobie z paraliżującym strachem?
    24 comments
  • Znów księżniczka Anna spadła z konia czyli krótki poradnik spadania
    19 comments
  • Jak Ania galopu uczy
    19 comments

Archiwa

  • maj 2018
  • listopad 2017
  • wrzesień 2017
  • sierpień 2017
  • maj 2017
  • kwiecień 2017
  • marzec 2017
  • styczeń 2017
  • grudzień 2016
  • listopad 2016
  • październik 2016
  • wrzesień 2016
  • sierpień 2016
  • czerwiec 2016
  • maj 2016
  • kwiecień 2016
  • marzec 2016
  • luty 2016
  • grudzień 2015
  • wrzesień 2015
  • sierpień 2015
  • maj 2015
  • kwiecień 2015
  • marzec 2015
  • luty 2015
  • styczeń 2015
  • grudzień 2014
  • listopad 2014
  • wrzesień 2014
  • maj 2014
  • kwiecień 2014
  • marzec 2014
  • luty 2014
  • styczeń 2014
  • grudzień 2013
  • listopad 2013
  • październik 2013
  • wrzesień 2013
  • sierpień 2013
  • lipiec 2013

Polecane strony

Możesz mnie znaleźć też tu:

  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
© Czubajka 2025