Czubajka
o koniach i nie tylko ...
  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
RSS

Jak nagradzać konia?

322772_3004

W kwestii karania koni często oglądam prawdziwych mistrzów – lanie batem, pranie palcatem, plomba wędzidłem w pysku, ostroga w nerwach. W dziedzinie wyrządzania krzywdy wyobraźnia człowieka jest nieograniczona. Co więcej, z przykrością stwierdzam, że w karaniu jesteśmy chętniejsi niż w nagradzaniu. Dlaczego pomijać kwestię nagrody? Przecież uczy konia dużo łatwiej i lepiej niż kara! Serio! Bez stresu, bez nadwątlania zaufania, a rezultat ten sam. Zamiast obsesyjnie karać zachowanie złe, proponuję częściej i konsekwentnie nagradzać zachowanie dobre. A jak nagradzać konia?

Przede wszystkim trzeba się zastanowić, co koń lubi, na czym mu zależy, w czym odnajduje wygodę. Piątki mu nie postawisz, na lody też nie zabierzesz. Nagrodą może być tylko to, na czym koniowi zależy. Jeśli kupisz mu nowy kantarek czy kolorowy czapraczek, to możesz być pewnien, że obeszło go to tyle samo, co obornik w jego boksie. Co lubi i ceni koń? Przede wszystkim, jako zwierzę stadne i ofiara drapieżników, koń docenia to, co pozwala mu przeżyć. A więc:

  • Powietrze i odpoczynek

Koń musi oddychać, by żyć, to logiczne i proste. Podduszony liną wiązaną na szyi (jak często ogląda się konie na targach czy u handlarzy) stoi grzecznie i boi się, bo ma świadomość, że może stracić tlen. Metoda bestialska, ale uświadamia nam, że koń zdaje sobie sprawę z potrzeby łapania oddechu i jest dla niego karą ograniczanie mu tej swobody. Z pewnością nie stosujecie metod wiązania koni pod gardłem, ale jestem pewna, że nie raz ograniczaliście im prawo do oddechu, całkiem bezwiednie. Pomyśl jak koń – każda próba ostrego ganaszowania, każdy galop z łbem skierowanym do piersi, każde mocne działanie wodzą – to utrudnianie koniowi złapania oddechu. Z całą pewnością jest mu wtedy niewygodnie. A jak nagradzać konia powietrzem? Daj mu odpocząć! Po dobrze wykonanym ćwiczeniu zluzuj wodze, daj mu szansę odetchnąć pełną piersią, wyciągnąć szyję, złapać tchu po galopie. To jest nagroda, a dla konia jest cenniejsza niż nowe owijki na nogi. Możesz być pewien, że taką chwilę oddechu koń potraktuje jak nagrodę i będzie do niej dążył. Bo na tym mu zależy. W ten sposób łatwo, tanio i szybko możesz nagrodzić konia. Ekonomiczne zwierzę, czyż nie?

  • Pożywienie

Też logiczne. Koń musi jeść i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Każdy kąsek, jaki wpada mu między wargi jest doceniany. W praktyce nie powinno się koni nagradzać jedzeniem. To niepedagogiczne, bo stawia człowieka na najniższym, minusowym wręcz stopniu w hierarchii – dostawca żarcia to nie przywódca czy członek stada o wysokiej pozycji. To służba i plebs, który oddaje własne żarcie, bo chce się podlizać bossowi. Monty Roberts bardzo stanowczo odradza karmienie koni z ręki. Zgadzam się z tym teoretycznie i rozumiem, ale praktycznie nie mogę sobie odmówić snobistycznej uciechy z faktu, że koń ze smakiem chrupie to, co mu podałam i co zabiera z mojej ręki muskając ją ciepłymi wargami i chuchając mi w twarz z błogim wyrazem pyska. Wiem, że Wam równie ciężko byłoby zrezygnować z dożywiania koni w nadziei, że za otrzymany kąsek koń odwdzięcza się sympatią.  To mit – koń nie lubi Cię bardziej dlatego, że nosisz mu kilogramami marchew. Kojarzy Cię z żarciem, jasne, ale jesteś dla niego elementem otoczenia. Czym się różnisz od żłobu? Tylko tym, że w zamian czegoś wymagasz, a żłób nie. Przegrywasz nawet z wyposażeniem boksu, taka prawda. Dlaczego więc ja jednak nagradzam moje konie smakołykiem? Bo mam pełną swiadomość tego, jak odbiera to koń i nie mam złudzeń, że koń mnie za to pokocha do grobowej deski. Ale jednak wychodzę z założenia, które dzielę z wieloma trenerami naturala (choć pewnie mniejszością), że tego, kto je, można tresować. W cyrku za kąsek mięsa tygrys skacze przez płonącą obręcz. Nagradzam więc moje konie żarciem i nie mam wyrzutów sumienia. Rób tak samo, jeśli chcesz i nie chwal się Monty’emu Robertsowi, gdy spotkacie się na piwie. Tylko pamiętaj:

*nagradzaj małymi porcjami – nie pchaj koniowi wora marchwi, daj mu plasterek. Działa dużo lepiej, bo koń dobrze kojarzy za co go dostał. W trakcie zjadania całej marchwi koń chrupie długo i delektuje się zapominając za co – jesteś tylko kelnerem ze stołówki, nie jej kierownikiem.

*nie syp koniowi owsa do żłobu po powrocie z treningu – znowu będziesz kelnerem. Daj mu garstkę po jeździe, malutką ilość, a nie kilogram.

*staraj się nie dawać smakołyka z siodła. Koń szybko się uczy i wkrótce po każdym ćwiczeniu będzie stawał i wykręcał do Ciebie łeb. Nie o to Ci przecież chodzi. Nauczyłam tak Raszdiego i stawał po każdym zagalopowaniu w terenie pukając mi pyskiem w strzemię. Na sam sygnał zwalniania (podniesiona ręka jako informacja dla jeźdźców w szeregu za mną) Raszdi stawał jak wryty i żądał jabłkowego dropsa. Kilka lądowań na końskiej szyi i zrozumiałam, że nagroda konia jest karą dla mnie. Nie, nie, nie tak ma być.

  • Dotyk i głos

Trudno mi uzasadnić użycie głosu – absolutnie nie jest tym, co koń potrzebuje do życia. Na pewno jednak jako zwierzę stadne szuka akceptacji innych członków grupy. Pogłaskanie jego szyi i słowa „dobry konik” są dla niego sygnałem, że akceptujesz jego zachowanie, doceniasz. Konie dotykają się nawzajem – szczypią się po kłębach, matki liżą źrebięta. Dotyk nie jest im obcy i potrafią go zrozumieć. Gładzenie spoconej końskiej szyi to nagroda. Koń nie jest głupi i wie, co chcesz mu w ten sposób przekazać. Głaskanie kojarzy się im z lizaniem przez matkę – to dobry odruch. Klepania nie pojmują w koński sposób – uczą się szybko, co ono oznacza, ale nie jest dla nich bardzo przyjemne. Trochę je dziwi pewnie – w końcu w naturze konie się nie poklepują. Lepiej jest pogłaskać konia szerokim gestem, otwartą dłonią. Doceni i zrozumie.

Nagradzanie konia za dobre zachowanie ma duże znaczenie w nauce. Są zachowania, które kategorycznie i bezwzględnie należy skarcić, ale za często stosujemy karę bez połączenia z nagrodą. W ten sposób tworzymy cały kodeks rzeczy zakazanych i listę rzeczy obojętnych. Koń będzie starał się unikać kary, a nie zasłużenia na pochwałę. Nagradzaj konia tak jak go karzesz – bez wahania i automatycznie. Nagradzaj. Nagradzaj! To przesłanie dzisiejszego wpisu :)

A jak Wy nagradzacie Waszą koninę? Podrzućcie pomysły, o czym zapomniałam?

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Jak złapać konia na pastwisku?

743012_39424505

W naszej stajni konie są wypuszczane na pastwisko już o brzasku. Całe stado leci sobie na spacer, czasami stajenny zostawia mi w boksach konie, które będą mi potrzebne na umówione lekcje czy tereny. Muszę mu to zgłosić wieczorem i podać, które dokładnie wierzchowce mają zostać i poczekać na jeźdźców. Oczywiście najczęściej zapominam o tym uprzedzić, a rano, kiedy Mirek puszcza koninę, ja jeszcze smacznie śpię. Kiedy przychodzi więc czas na jazdę muszę latać po naszych hektarach i odławiać konie, które tak naiwne nie są i wiedzą, że chcę je wziąć do pracy. Zawsze klnę w żywe kamienie uganiając się za stadem i w rezultacie, kiedy uda mi się złapać konie, to zazwyczaj nie te, które miałam w planie. Jest kilka sposobów łapania koni, a ja przez te lata wypróbowałam już chyba wszystkie. Jedne mało efektywne, inne lepsze, ale przeważnie oparte na farcie. Posłuchajcie, jak można próbować łapać swobodnie pasące się konie.

SPOSÓB NA MARCHEWKĘ

Fatalny. Nie polecam, choć wiem, że najczęściej tak właśnie jeźdźcy wybierają się na łowy. Ja zawsze robiłam to tak – udając, że wcale nie mam w planach treningu na padoku szłam sobie luzackim krokiem, chowając za plecami uwiąz i wabiąc konia smakołykiem – jabłuszkiem, marchewką, chlebkiem. Naiwnie wierzyłam, że koń nie zauważy uwiązu i kantara, akurat! One widzą wszystko, odgadują moje intencje i pilnują się, by nie zbliżyć do mnie łba. Poza tym przynosząc im żarcie z góry skazuję się na traktowanie jak podrzędny służący. Nigdy nie widziałam, by klacz-alfa znalazłszy jabłko latała z nim w zębach i wołała: „Ej, dzieciaki, patrzcie, jakie smaczne jabłuszko znalazłam. Kto chce gryza?” Konie nie dzielą się pożywieniem, a hierarchię ustala również to, kto je przed kim i kto musi czekać grzecznie na swoją kolej. Idąc na pastwisko z żarciem stawiamy się na pozycji służby dostarczającej papu; jaki koń chciałby z własnej woli iść za takim lamerem, jak my? Dodatkowo, noszenie przysmaków w miejsce, gdzie kłębi się kilka koni jest zwyczajnie niebezpieczne. Koń, którego chcemy skusić i fundujemy mu poczęstunek, może w stadnej hierarchii stać nisko. Gdy inne konie zobaczą, że lamus dostaje żarcie mogą uznać, że brak tu sprawiedliwości. Zaczną domagać się jedzenia, a gdy zbierze się ich wokół człowieka kilka sztuk może zacząć się przepychanka. Wiele lat temu musiałam salwować się ucieczką, gdy wokół mnie – dostawcy marchewek, zaczęła się kopanina i kwik. Nie czuję się bezpiecznie wśród koni z siatką żarcia. Jeśli idziesz sobie bez celu i wetkniesz któremuś farciarzowi ogryzek jedzonego właśnie jabłka między wargi, inne konie się zainteresują, ale skoro nie dysponujesz większą ilością smakołyków, machną na to ogonem. Gdy w ręku masz kilka marcheweczek, gra jest już warta świeczki i opłaca się stanąć do pokazówki, kto tu jest najważniejszy i powinien dostać gratisa. Nie polecam.

SPOSÓB NA LONŻĘ

Często kiedyś  stosowany przeze mnie, dopóki nie znalazłam jeszcze lepszego. Sposób na lonżę jest szybki i skuteczny. Stosowałam go, gdy zależało mi na czasie i nie chciało mi się bawić się w psychologiczne gierki ze stadem. Wymaga on pomocy jednej osoby, choć już i sama tak łapałam ćwicząc refleks, sprint i skłony. Biorę sobie wtedy lonżę, jeden jej koniec wiążę w narożniku pastwiska, a potem staram się zagonić konia w ten właśnie kąt. Gdy wpadnie tam naiwniak i zawraca na zadzie, by zmienić kierunek, ja już lecę z lonżą i zamykam mu drogę. Zazwyczaj działa bez zarzutu – konia łatwo odegnać od siebie w wybranym kierunku; przeważnie (wiem, to słowo rzuca mrok) respektuje on lonżę i nie próbuje jej forsować, a gdy już stoi w prowizorycznej zagrodzie zmniejszam jej obszar zaciągając lonżę i w końcu podchodzę, uspokajam frajera i zakładam mu kantar. Sposób szybki, ale ma kilka wad:

  • jeśli pastwisko jest ogroooomne, to można się nieźle nalatać, by gamoń wleciał w narożnik, który się wybrało;
  • bez pomocnika idzie kiepsko – musisz samemu zagnać konia, potem dogonić go galopem i zdążyć podnieść leżący koniec lonży i dodatkowo okrążyć konia. O ile nie masz do czynienia z upośledzonym umysłowo koniem, zadanie jest niemal niewykonalne (jak przechytrzyć konia, który działa szybciej niż seria z kałacha? – vide ten wpis).
  • konie, jak wiadomo powszechnie, są zwierzętami stadnymi. Trudno wytłumaczyć jednemu gamoniowi, że ma opuścić bok kolegi i dać się zagnać w narożnik samotnie. Zazwyczaj, gdy łapię w ten sposób konia, w moją pułapkę wpada ich kilka. Mogę wtedy łatwo wyłuskać tego delikwenta, o którego mi chodziło, ale jego spanikowani kumple podgrzewają atmosferę i napierają na linę. Mogą z tego wyniknąć jakieś kwiki i kopy, a wtedy trudno jest podejść na luzaku do swojego wybrańca i założyć mu kantar, gdy wokół kręcą się tyłki innych zaniepokojonych akcją koni.
  • jak pisałam, konie przeważnie respektują lonżę. To słowo to największa porażka tej metody. Sukcesja, Czubajka, Linda nie napierają na linę lonży i grzecznie czekają poddając się swojemu losowi. Kiedyś jednak Horpyna zaskoczyła mnie wpadając prosto w linę i tratując wszelkie przeszkody do wolności, a jedną z tych przeszkód byłam, niestety, ja. Szczęścia miałam więcej niż rozumu i wyszłam z tego tylko trochę potłuczona.  Trzeba to dobrze rozplanować logistycznie, by nie znaleźć się w złym miejscu. Najlepiej jak najszybciej zamknąć obwód, który powinien być bardzo duży. Gdy koń już ogarnie sytuację, można zacząć zmniejszać obwód uspokajając konia głosem.

Sposób w sumie szybki, skuteczny, ale nie bez ryzyka, niestety. Jak każde łapanie konia na pastwisku.

SPOSÓB MAMY

Stosuję od momentu, gdy mama mnie go nauczyła – najpierw rozplanowała go w myślach, później wyjaśniła mi, dlaczego powinien zadziałać i co mam robić, a potem poszłyśmy we dwie i wprowadziłyśmy go w życie z dużym sukcesem. Od teraz to mój sztandarowy i najlepszy sposób łapania koniny. Wygląda tak:

Podchodzisz do konia, którego chcesz złapać spokojnie i, WAŻNE, nie patrzysz mu w oczy. Możesz gapić się pod nogi, możesz obserwować inne konie, możesz rzucać okiem na zad czy łopatkę wybrańca, ale prosto w oczy mu nie patrzysz. Nie jesteś drapieżnikiem, nie masz złych zamiarów, nie podnosisz rąk, nie machasz uwiązem. Idziesz. Masz jakieś 50% szans, że koń  uzna, że nie trzeba się ewakuować i będzie stał czy pasł się dalej. Jeśli jednak przejrzy on Twoje gierki i wykona unik uciekając przed Tobą, trudno. Zrób tak jak radzi Monty Roberts – „Kiedy koń chce odejść nie odganiaj go delikatnie, pogoń go na całego”. Możesz krzyknąć, zamachnąć się uwiązem, pobiec za nim. Odganiaj chama na maksa – zmuszaj go, by biegł. Konie szybko orientują się, że jeśli stoją spokojnie – nic złego ich nie spotyka. Gdy zwiewają są poganiane, zmuszane do ucieczki, straszone. Logiczne chyba, że lepiej stać. Człowiek, który zachowuje się jak drapieżnik i zmusza je do ucieczki, staje się nagle przyjaznym i opanowanym kumplem, gdy koń nie ucieka. Metoda wygoda-niewygoda. Wygodniej jest stać niż biegać w panice. Zdziwicie się, jak szybko konie to pojmują. Nasze konie złapały tę myśl w lot. Spróbujcie z Waszymi bystrzakami.

LEPIEJ ZAPOBIEGAĆ NIŻ LECZYĆ.

Każde łapanie konia, odławianie go ze stada kumpli jest potencjalnie dość ryzykowne dla człowieka. Większość koni nie daje się łapać, bo przecież głupie nie są – zaraz się je weźmie do roboty, a lepiej się paść i drzemać pod chmurką, niż kręcić wolty z plecakiem na grzbiecie. Nawet nie mogę winić naszych cwaniaczków, że nie chcą dawać się łapać. Mimo mojego zrozumienia dla ich logiki i tak krew mnie zalewała za każdym razem, gdy przechodziłam przez płot pastwiska, a stojąca na samym końcu Sukcesja podnosiła łeb i zaczynała obserwację. Kilka kroków w jej stronę, a ta bezczelna krowa biegiem w drugą stronę. Szlag mnie trafiał. I uznałam, że w trosce o własne psychiczne zdrowie i chronienie się przed wylewem krwi do mózgu muszę tę krowę nauczyć podchodzenia do mnie na pastwisku, a nie zwiewania w drugi kąt, gdy tylko pojawię się na horyzoncie. Chodziłam sobie raz-dwa razy dziennie na pastwisko i łapałam ją sposobem mamy. Na uwiązie przyprowadzałam przed stajnię, wiązałam, czyściłam, podrzuciłam plaster marchwi w zęby i odprowadzałam ją na pastwisko. Po kilku dniach już skumała, że nie biorę jej do pracy, a na chwilę relaksu – w jej mniemaniu bezsensownego, ale przecież nie uciążliwego. Jeśli łapiesz konia tylko po to, by poszedł do roboty, to cwaniak szybko nauczy się, że nie opłaca się dać się złapać. Suz zmieniła zdanie po kilku dniach – w sumie opłacało jej dać się złapać – nikt jej nie gonił, gdy grzecznie do mnie podchodziła, za 10 minut i tak wracała się paść, a w międzyczasie jeszcze wyłapała marchew. Od czasu do czasu robię jej teraz pranie mózgu i łapię tak bez celu. Nigdy nie wie, kiedy złapanie kończy się pracą w siodle, więc nie protestuje i daje sobie zakładać kantar jak posłuszna dziewczynka. Ta sama Suz, którą kiedyś w akcie desperacji kazałam Kubie odstrzelić z paintballa, bo tak miałam dość biegania za tym latającym holendrem :)

 

 

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Gdy koń czeka na śmierć. Czy zasługuje na to, by otrzymać ją z Twoich rąk?

1001860_69056958

Nie wszystko układa się zawsze jak w bajce. Konie jak ludzie, starzeją się, chorują, nierzadko cierpią. Prawdziwy miłośnik zwierząt ma odwagę pożegnać konia w humanitarny sposób. A Ty? Masz w sobie tę siłę, czy chowasz się za cienkim płaszczykiem powszechnie akceptowanego nie podejmowania drastycznych decyzji? Ja mam odwagę powiedzieć na głos: czasem konia należy uśpić. Bo tyle mu się od Ciebie należy. I nie zgadzam się na stawianie mi pieczątki „morderca” na czole.

Nasze stado składa się z koni różnego wieku, różnych ras, gabarytów i stanu zdrowia. Kilka razy zdarzyło się nam stanąć przed bardzo ciężkim dylematem: co zrobić z koniem, który cierpi? Z koniem, który nie ma szans na wyzdrowienie? Z koniem, który czeka już tylko na śmierć? Gdy nie masz w sobie odwagi, by zakończyć sprawę zaczynasz słuchać doradców. Zazwyczaj złych.

Jeden z naszych koni nieszczęśliwie złamał sobie nogę. Złamanie było, niestety, otwarte, bólu i szoku zwierzaka nawet nie chcę sobie wyobrażać. Wezwany weterynarz potwierdził nam tylko to, co już wiedzieliśmy: nie ma szans na wyleczenie, cudotwórcy nie znajdziemy. Zasugerował, by zadzwonić do handlarza – zapłaci i wywiezie konia na rzeź. My nie poniesiemy dodatkowych kosztów, sprawa konia zostanie załatwiona, a i nasz portfel na tym skorzysta. Nie mieściło się to nam w głowach. Wyobraźcie sobie tę sytuację – pakowanie do koniowozu konia, który stoi na trzech nogach, transport balansującego i cierpiącego zwierzęcia, wyładunek w rzeźni i czekanie na swoją kolej – pasmo niewyobrażalnego bólu i męczarni. Nasze sumienie nie mogło tego udźwignąć. Zdecydowaliśmy się uśpić konia. Koszt takiego rozwiązania jest wysoki – zastrzyki i utylizacja sięgnęły niemal kwoty 1000zł. Weterynarz nie ukrywał zdziwienia: zaproponował rozwiązanie, które nie wiązało się z kosztami, a jednak postanowiliśmy zabawić się w Boga. Z jego usług czy „dobrych rad” więcej nie skorzystaliśmy, ale nie o to tu chodzi. Dla nas wyjście z tej sytuacji było jedno i tylko takie uznaliśmy za słuszne. Gdy wiadomość o tym, że uśpiliśmy konia rozeszła się wśród jeżdżących u nas „wielbicielek konisi” zaczął się lincz. Konia trzeba było leczyć! Są kliniki, nie tylko zagraniczne, które składają takie złamania do kupy. W podjęciu tej decyzji nie kierowaliśmy się tylko świadomością, że na tak kosztowne leczenie absolutnie nas nie stać. Nie mogę zaprzeczyć, że najzwyczajniej i po prostu przerasta to nasze możliwości finansowe. Jednakże bez względu na zdolności kredytowe naszej rodziny i tak argumentem, który zdecydował o uśmierceniu konia, była chęć skrócenia jego cierpień. Prawdziwy miłośnik zwierząt nie naraża ich na dodatkowe stresy, ból, gehennę przedłużania życia, które nie niesie z sobą nadziei. Decyzji nie żałujemy i nikt nas nie przekona, że postąpiliśmy źle. A takich prób udowodnienia nam naszego bestialstwa nadal nie brakuje.

Dwa lata później ponownie stanęliśmy przed równie trudną decyzją. Kuc naszej hodowli, który wiele lat pracował w naszej rekreacji, bardzo poważnie zachorował. Ochwat za ochwatem, heroiczne wysiłki, by uleczyć konia, który był przecież członkiem naszej rodziny. Ogromne nakłady finansowe, szukanie ratunku w całej Polsce, ściąganie kolejnych specjalistów. Koń słabł i cierpiał coraz bardziej. Kolejny wet powiedział wprost, że nie mamy już szans. Możemy czekać na decyzję natury, bo koniec nastąpi bez względu na nasze kolejne działania. Uczciwie przyznał, że może już prowadzić tylko leczenie paliatywne. Pewnie powinniśmy wyciągnąć już wnioski z poprzedniej decyzji o uśpieniu zwierzęcia i teraz pozwolić, by kolejny koń odszedł sam, bez przyspieszania nieuchronnej śmierci ingerencją lekarza. Doradcy szeptali: „Poczekajcie, niech śmierć przyjdzie sama, wtedy nikt Wam nic nie zarzuci”. Dlaczego więc zdecydowaliśmy się dołożyć do kosztu utylizacji niemałą cenę za zastrzyk usypiający? Nie, nie dlatego, że mamy duszę seryjnych morderców i satysfakcję sprawia nam moc zabijania. Uważamy jednak, że tyle się naszego kucykowi od nas należało – za lata pracy, za współpracę i oddanie. Zasłużył na humanitarne skrócenie cierpień i zakończenie męczącej i bolesnej egzystencji. Szans na normalne, pozbawione bólu życie już nie było. Skoro wiemy, że nadzieja już umarła, to jak możemy patrzeć na słabnące każdego dnia zwierzę, które powoli zbliża się tam, gdzie my możemy je odprowadzić bez kolejnych godzin cierpienia? Możemy mu podarować humanitarną i godną śmierć, lub biernie czekać umywając ręce. Potrzeba odwagi, by odebrać życie. Dla dobra zwierzęcia, które wziąłeś pod swoją opiekę, znajdź w sobie tę odwagę. Tak, dla dobra. Bo dobro to też eliminowanie niepotrzebnych cierpień.

Te konie nie dostały od nas kary śmierci. One dostały nagrodę śmierci. Podziękowanie za lata pracy i przyjaźni. Odeszły bez bólu, uspokajane ręką i głosem tych, którym ufały. Nikt mnie nie przekona, że postąpiliśmy źle. Kiedy widzę w gazetach apele o dofinansowanie leczenia skrzywdzonych przez człowieka koni, odpowiadam. Nierzadko jednak, czytając o rozległości obrażeń takiej końskiej ofiary, zastanawiam się, czy nie został już gdzieś zagubiony sens tego ratowania. Może zamiast dokładać cierpień, przedłużać gehennę i wciskać na siłę nadzieję w ich zrezygnowane serca, pozwolić im odejść? Najprostszą decyzję podejmuje się najtrudniej. Uspokajamy nasze sumienia walką, często bohaterską, zagorzałą i kosztowną. A potem stoimy z wieńcem laurowym na głowie i we własnym wnętrzu czujemy się heroicznymi wybawcami. Podejmujemy trud, wkładamy wysiłek, a więc działamy dla dobra zwierzęcia. Działamy! Nie jesteśmy bierni! Za dobre chęci koń by nam podziękował. Ale czy za przedłużanie jego cierpień należy nam się od niego podziękowanie?

Eutanazja budzi wiele kontrowersji. Wielokrotnie łapałam się na myśli, że może lepiej byłoby nie walczyć tak heroicznie i nie zmuszać tym samym konia do równie heroicznego wysiłku, który kosztuje go wiele bólu i cierpienia? Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto sam nigdy nie złapał się ma myśli: „Nie lepiej go uśpić?” Nieodłącznie takim myślom towarzyszy poczucie winy. Boimy się to powiedzieć na głos, bo przecież zyskamy opinię nieczułych, pozbawionych emocji zimnych drani. A te właśnie myśli to znak, że jesteśmy bardzo wyczuleni na krzywdę zwierząt, wrażliwi i emocjonalni do ekstremum. Nasza wrażliwość wykracza poza skalę – bo my chcemy zakończyć cierpienie jak najszybciej, nie boimy się odmawiać nadziei, tam gdzie jest wyjątkowo znikoma lub wręcz jej nie ma. Wierzę, że nie jestem w moich „zabójczych” popędach osamotniona. I nie, nie namawiam do zbiorowej eutanazji wszystkich schorowanych i wymęczonych koni. Namawiam do analizy wszystkich za i przeciw. I apeluję o odwagę! Bo to naszej odwagi potrzebują zwierzęta, które złożyły swój los w nasze ręce. To im się od nas należy – skrócenie cierpienia i bólu, humanitarna i godna, bezbolesna i bezstresowa śmierć. One na to zasługują.

 

Autor: Ania Kategoria: ARTYKUŁY

Konie w mitologii

SONY DSC

Konie i koniopodobne stworzenia są bohaterami wielu legend i mitologicznych opowieści. Zwierzę o takiej urodzie, harmonii, będące uosobieniem siły, szybkości i sennych marzeń musiało inspirować twórców przypowieści i podań. Jakie znacie mitologiczne konie?

W dzisiejszym przepastnym internecie króluje JEDNOROŻEC. W dawnych opowieściach pojawia się on nie jako baśniowy stwór, a rzeczywiste, istniejące zwierzę, przez co do dzisiaj „polowania na jednorożce” mają nutkę prawdopodobieństwa. Jego wizerunek zmieniał się na przestrzeni lat – najpierw był stworzeniem z kopytami, ciałem jelenia pokrytym łuską z krzywym rogiem na czole. Później róg mu się wyprostował, łuski opadły, sam jednorożec urósł i do dziś jego wyobrażenie przetrwało jako piękny biały koń z rogiem na czole. Nie był uosobieniem dobroci, o nie. Uważano go za zwierzę bardzo skryte i groźne – jego kopyta miały wielką moc, a róg był magiczny i zdolny zabić smoka. Wierzono, że sproszkowany róg jednorożca neutralizuje trucizny oraz chroni każdego, kto go dotknie. Dlatego też władcy pili trunki z kielichów w kształcie rogu, a kupowane od łowców rogi jednorożców opłacano podwójną wagowo porcją szlachetnych kamieni. Skąd łowcy brali rogi jednorożców? Choć powszechnie wierzono, że prosto z końskiego łba, to prawda jest inna. Legenda jednorożców umacniała się w świadomości naiwnych ludzi poprzez przywożone z kraju wikingów rogi narwala – ssaka morskiego, który nadal zamieszkuje arktyczne wody. To stworzenie jest według mnie nie mniej fascynujące niż sam jednorożec. Znacie narwale? Wyglądają tak:

narwal4_510

http://www.polar-reisen.ch

I nie jest to żaden photoshop, ten niezwykły waleń istnieje! Jego róg to spiralnie skręcony kieł górnej szczęki, może mieć długość nawet 3 metrów! Istnienie takiego tworu miało dowodzić, że jednorożec jest istotą realną i do dziś wierzymy, że tak właśnie wygląda róg jednorożca – pojedynczy, spiralnie kręcony twór rogowy. Bajka jednorożca snuła się swobodnie dzięki realnym przedmiotom – rogom narwali.

Powszechnie wierzono, że do jednorożca może się zbliżyć tylko czysta dziewica. W sztuce pojawiał się często obraz kobiety z jednorożcem u boku i miał być alegorią Najświętszej Marii Panny. Polowanie na jednorożca, w którym przynętą miała być piękna dziewica opisywał sam Leonardo do Vinci, który jak widać również wierzył w legendę, co dziwi mnie dzisiaj, gdy znamy wszyscy jego wyjątkowo ścisły i genialny umysł. Hmmm… a może jednak jednorożce istnieją?

 

pegaz

Nie mniejszą sławą cieszy się PEGAZ. Ten nie był gatunkiem, a jednostką, a nazwa „pegaz” to jego imię. Nie był jedynym skrzydlatym koniem, miał rodzonego brata Chrysaora i bratanka Geryona. Kobiet (klaczy) w rodzinie nie było, nie wnikam skąd w takim razie brały się skrzydlate znajomki Pegaza. Sam Pegaz narodził się z krwi Meduzy, gdy straciła ona swoją uroczą główkę od ciosu miecza Perseusza. Pegaz żył sobie jako wolny rumak, aż okiełznał go syn króla Koryntu. Użył do tego celu złotej uzdy ze złotym wędzidłem, którą podesłała mu Atena. W czasie lotu na Olimp Zeus strącił smarkacza z końskiego grzbietu, a samego Pegaza zostawił u swego boku jako ukochanego wierzchowca. Po śmierci Pegaza Zeus umieścił jego ciało na niebie, gdzie do dzisiaj świeci nam jako gwiazdozbiór o tej właśnie nazwie. Nie wiem dlaczego internauci wciąż piszą o jednorożcach – ja wolałabym odnaleźć Pegaza i poćwiczyć sobie z nim naturala :) O wiele bardziej bajkowe jest dla mnie latanie na końskim grzbiecie niż jazda na koniu skrzyżowanym z nosorożcem.

centaur1bysnowskadi

 

Bardzo znanymi końskimi stworami są też CENTAURY. Były to stworzenia o ciele konia, a zamiast końskiej szyi i głowy miały tułów człowieka. Centaury były dzikim i prymitywnym plemieniem, do tego mocno niesympatycznym i niegościnnym. Ludźmi gardzili, czemu się wcale nie dziwię, bo gdybym miała cztery nogi i mogła galopować jak wiatr to też bym grała na nosie upośledzonym dwunożnym krewniakom. Centaury posiadały ogromną wiedzę medyczną, astronomiczną i podobno umiały przepowiadać przyszłość. Mitologiczny centaur grecki był więc bliskim krewniakiem centaura z Zakazanego Lasu przy Hogwarts z „Harrego Pottera”. Harry poznał Firenzo i Ronana, a mitologiczni herosi znali Chirona i Nessosa. Krwią Nessosa była nasączona słynna koszula Dejaniry, która spowodowała wielkie cierpienie i śmierć Herkulesa. Takie to były miłe stworzonka…

Nazwa centaur jest skrótem od hipocentaur czyli stwór koński. Mniej znane są bucefocentaury, które miały ciało byka połączone z ludzkim torsem. Ciekawsze połączenie niż hipocentaur, ja bym sobie wybrała takie stworzonko domowe.

94944d0ab9_57415093_o2

Z „Harrego Pottera” znany jest też inny koniostwór, choć do książki J.K. Rowling trafił prosto z podań i poematów XVI w. Zanim powstał HIPOGRYF mitologia grecka obficie zaludniała wyobraźnię ludzi obrazami gryfów. Gryf był połączeniem lwa i orła – tylne nogi i ogon były lwie, klata, łeb i szpony przednich łap należały do orła. Dodatkowo był wyposażony w orle skrzydła, niezły fart. Hipogryf był odmianą gryfa, stworzył go Ludwik Ariosta, robiąc bohaterem drugoplanowym poematu „Roland Szalony”. Powstał nie z połączenia lwa i orła, lecz konia i orła. Na skrzydła się załapał, a dodatkowo mógł nosić na grzbiecie jeźdźca. Hipogryfy były dokładnie takie, jak opisała je Rowling – dumne, niezależne, ale gdy już się zdobyło ich szacunek i zaufanie (poprzez głęboki i uniżony ukłon) i dosiadło ich końskich grzbietów, były wiernymi i oddanymi towarzyszami. Wciąż przegrywają na mojej liście z Pegazem, ale nie obraziłabym się, gdyby mi ktoś takiego sprezentował.

Hippocampus-fantasy-30965656-400-500

Z mitologii znane są również HIPOKAMPY. Te w ogóle mnie nie kręcą, nie dawajcie mi pod choinkę. Były połączeniem konia i ryby. Mało ciekawy stworek – koński łeb i końskie przednie nogi (nie wiadomo po co) oraz długie, obłe ciało ryby. Według legend ciągnęły one wóz, którym poruszał się po swym królestwie Posejdon, władca mórz. Nie pracowały tylko w zaprzęgu, były również ułożone pod wierzch :) Ich grzbietów dosiadały Nereidy, nimfy morskie.

kelpie_by_kacie987-d4i3q3f

To chyba na tyle jeśli chodzi o mitologię grecką. Choć najbardziej popularna, to przecież nie jedyna, a każda inna mitologia musiała wrzucić sobie „koński motyw”, bo zwierzęta te najlepiej inspirowały ludzką wyobraźnię. Mity celtyckie obfitują w obrazy KELPIE, wodnego konia. Pojawiał się przed człowiekiem, a gdy ten zachwycony pięknem zwierzęcia wsiadał na jego grzbiet, kelpie skakał w głębinę i topił jeźdźca. W skandynawskich mitach kelpie nosi imię Backhastan i był takim samym koniem wodnym, ale nie do końca tak podstępnym. Nie wabił jeźdźca, a gdy ktoś go dosiadł jeździł sobie do woli. Problem w tym, że z Backhastana nie można było zsiąść – kto się raz wdrapał na jego grzbiet, ten siedział tam do śmierci. Śmierć następowała zresztą dość szybko – gdy koń wodny wracał do morza czy rzeki, jeździec się topił. Ciekawostką w przypadku wodnego konia kelpie jest to, że podobno był on pierwowzorem potwora z Loch Ness. W najwcześniejszych doniesieniach o Nessie miała ona kształty końskie, dopiero z czasem ewoluowała w postać bliższą dinozaurowi.

Sleipnir_(Earth-199999)

Ośmionogi Sleipnir Odyna

Oprócz stworów koniokształtnych w mitologiach pojawiały się też konie normalnego kształtu, choć były dość niezwykłe ze względu na posiadane talenty i cechy. W mitach skandynawskich pojawia się Hrimfaksi, Rumak Nocy. Jego grzywa miała ciekawą właściwość – produkowała wodę. Gdy Hrimfaksi galopował sobie nocą po niebie, woda ta spadała odżywiając rośliny i pozostawała jako ranna rosa. Kumplem Hrimfaksa był Sleipnir – rumak samego Odyna. Miał osiem nóg i był niezwykle szybki (dziwne, bo podobno koń ma cztery nogi, a się potknie, więc nie wiem jak Sleipnirowi nie plątała się cała ósemka), Sleipnir był symbolem wiatru, mógł galopować i po lądach i po morzach. W mitach greckich pojawiają się inne konie. Ogier Arejon był rumakiem Herkulesa, a zrodził się z uderzenia trójzęba Posejdona o stały ląd. Podobno był niezwykle szybki, a do tego mówił ludzkim głosem. To by mi się bardzo przydało! Gdyby cała nasza stajnia była pełna takich Arejonów! Achilles też  miał swojego wierzchowca – Ksantosa. Ten również gadał ludzkim głosem, co dowodzi że od zarania dziejów człowiek marzył o gadającym koniu, z którym można by się porozumiewać naszym narzeczem. Dzisiejsze konie gadają we własnym języku i to my musimy się go uczyć.  Taka sytuacja.

Autor: Ania Kategoria: Te znane konie

Bad hair day – końska grzywa u fryzjera

678530_68568108

Końskie grzywy najbardziej fascynują małe dziewczynki. To one najczęściej bawią się u nas w stajenne strzygi i plotą niezliczone ilości warkoczyków, koreczków i innych dobierańców na grzywach naszych koni. My w zasadzie nigdy nie przywiązywaliśmy większego znaczenia do końskiej grzywy i dlatego nasze konie chodziły sobie pro-natura: ze swobodnymi, nie ciętymi grzywami, często pozwijanymi w dredy, które gdy już mnie szlag trafił podczas rozczesywania po prostu wycinałam. Nawet moje czołowe nie miały grzyw ciętych, zaplatanych, przerywanych. Zupełna swoboda i luz. Aż Chaber trafił do Stada Ogierów na szkolenie, a pracownik zadzwonił do mnie na komórkę i poinformował, że przerywa mu grzywę, bo z takim oberwańcem to wstyd mu na miasto wyjechać. Nie zrozumiałam. Co jest nie tak? Koń ma grzywę i już. Nie za długa, w wodze mi się nigdy nie plątała, czysta, bez łupieżu, a że nierówna? Koniowi na tym nie zależy! Rękę dam obciąć mojemu mężowi, że Chaber nie czuł się jak kmiot wśród tych wymuskanych metroseksualnych elegantów ze Stada. A ten pracownik do mnie: „Nie ważne co on czuje, ja z takim wieśniakiem z PGR-u nie będę między ludźmi jeździł”. A to tnij mu grzywę, odrośnie!

Wcześniej jeszcze byłam na treningach u Andrzeja Orłosia w Rzecznej. Tam wszystkie konie miały grzywy wystrzyżone na jeża, a ogony cięte do wysokości stawów skokowych. Podejrzewam, że nikomu się nie chciało rozczesywać takiej ilości skołtunionych grzyw i ogonów poplątanych ze słomą. Możliwe też, że po prostu sprzedawali włosie końskie na szczotki czy pędzle. Jakkolwiek by nie było współczułam tym koniom – jak tu się od much oganiać? Trener w przypływie swego czarnego humoru darł się na nas podczas skoków w korytarzu: „Łap się grzywy, jak równowagę tracisz!”. Aha, świetnie. Musiałabym poczekać aż mu odrośnie, bo tym króciutkim jeżykiem to sobie można najwyżej w zębach podłubać. Przyznam, że taki łysy koń ma swoje zalety – wolny koniec wodzy nie plączę się w grzywę, pasek potyliczny leży równo za uszami i żadna grzywka ci pod naczółek nie wchodzi. Wygoda. Od czasów tych treningów został mi jeden fryzjerski zapał w stosunku do moich koni – moje czołowe mają strzyżone potylice. Reszta grzywy zostaje, ale za uszami 3 cm na pasek potyliczny golę do zera.

Po tym zarzucie, że Chaber wygląda jak PGR-owiec, mama zaczęła się zastanawiać: a może rzeczywiście nasza konina wygląda na zaniedbane chabety? Zaczęłyśmy przerywać koniom grzywy. Wygląda to pięknie, koń nadal może się od much oganiać, a równa linia grzywy ładnie podkreśla szyję i dodaje elegancji. No dobra, niech będzie – przerwiemy wszystkim. Koni jest 30, my z mamą tylko 2. Palce miałam pocięte przez włos koński do krwi, zniecierpliwiona byłam bardziej niż te biedne umęczone konie. Najlepiej wspominam Heńka – nie na darmo był synem Łyski; grzywę miał tak marną, że całość przerywało się w 3 minuty. Podobnie miękki włos ma Czubajka, ale przerwanie grzywy Bolka, Lindy, Arby – koszmar! W akcie desperacji złapałyśmy z mamą nożyczki i uciachałyśmy reszcie stada grzywy pod linijkę. Okazuje się, że to niezupełnie pod linijkę wychodzi… Gdyby te konie same siebie obejrzały w lustrze to oberwałabym od niejednego z kopyta.

Zgadzam się, że przerwana grzywa wygląda schludnie i elegancko. I nie uważam, by koniowi bardzo przeszkadzało, że ma ją te kilka cm krótszą. Teraz nasza konina ma grzywy przerywane na sezon. Zaplatania nie lubię, bo choć ładnie wygląda, to potem to trzeba rozpleść… Nie chce mi się bawić, przerywam grzywy hurtem i już. Jak zrobić to dobrze, bez ciachania nożyczkami na chama? Próbowałam już nożyczek do degażowania, przerywałam grzywy na mokro, na sucho, na wilgotno i na temperaturę pokojową :) Dramat. A to takie proste. Znacie grzebyk do trymowania? Kosztuje kilka złotych (3-5zł), a czyni cuda z końską grzywą, również tak gęstą jak grzywa ogiera (Bolek rekordy bije, gdybym mu ją zgoliła to mogłabym z niej zrobić gniazdo dla bocianiej rodziny, kilkupiętrowe, wielorodzinne). Chwila-beret i konik wygląda schludnie. Grzebyk ma wmontowaną żyletkę, można ją nawet wymieniać. Wygląda tak:

IMG_20131222_155248

Lubię naturalne końskie grzywy. Gdyby nasze konie pasły się całymi dniami to nie zbliżałabym się do nich z nożykiem. Zimą mają grzywy jak mamuty, ale latem, w sezonie, gdy tylu ludzi odwiedza stajnię, gdy kilkanaście koni chodzi trzy razy dziennie w teren, gdy wczasowicze i plażowicze taksują nas wzrokiem, musimy dbać o wygląd naszych zwierząt. Muszą być czyste, wyczesane, schludne, w ładnych czaprakach i ze zdrowymi wyłożonymi boczkami. Przerwane grzywy już na pierwszy rzut oka klasyfikują konie jako zadbane, a nas jako odpowiedzialnych właścicieli. Śmieszne, ale tak właśnie jest.

Koreczki zaplotłam swojemu czołowemu raz i tylko dlatego, że był nim wtedy Heniek i sprawa sfinalizowała się w kilka minut – z tymi marnymi piórkami, jakie Henryk miał na szyi nie było wiele roboty. Na Sukcesję żal mi czasu. Nie mówię, że mi się koreczki nie podobają, ja po prostu nie mam cierpliwości, by je zaplatać. Własne włosy upinam w 3 sek klamrą i wychodzę z domu. Gdyby mi nagle odbiło, by marnować czas na fryzjerskie zabiegi, to spożytkowałabym ten zapał na własnej głowie, a nie końskiej.

Jakie grzywy Wy lubicie? Przerwane, zaplecione w warkoczyki, koreczki, ślimaczki czy może karbowane i układane w finezyjne loczki? Tu macie galerię fryzjerskich trendów naszej stajni:

NA BANDYTĘ-ZAKAPIORA Model: Morus

06czerwiec

Z BAJERANCKĄ PRZERWĄ (stylizacja polega na wycieraniu i drapaniu się o drąg na pastwisku) Modelka: Mała

DSC_0870

DZIECIĘCY IROKEZ Model: Chaber

DSC_0864

SWOBODNY PGR Model: Essen

DSC_0962

MINI AFRO Modelka: Lufka

DSC_0973

PRZERWANA GRZYWA W LOCIE Model: Sztorm

DSC_2405

ŁYSEK Z POKŁADU IDY Model: Heniek

DSC_6958

STRZYŻONE-GOLONE Model: ogier Rzeczna

DSC_2625

STRĄKI Model: Nefryt

foto 079

NA ŚLEPCA Model: Laszka

IMGP5207

KARBOWANA FRYTKA (stylizacja naturalna! bez użycia gofrownicy) Model: Tara

IMGP5225

STÓG SIANA Model: Kacper

DSC_9513

NA TINĘ TURNER Model: Agata

DSC05069

I FRYZJERSTWO ZAAWANSOWANE obejmujące wszelki włos na ciele czyli STYLIZACJA NA ŻUBRA Model: Morus po zimie

zuber

Fot. Kuba Lipczyński

Autor: Ania Kategoria: Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI

Alycia Burton – free rider

8f0d2bc933d3bbfe4309dfc02b4ee051

Alycia Burton pochodzi z Nowej Zelandii. Ma obecnie 25 lat, a już stała się internetowym fenomenem. Jej sława zaczęła się całkiem przypadkowo. Alycia umieściła na facebooku nowe zdjęcie profilowe, które przedstawiało ją i jej konia skaczących przeszkodę wysokości 1,70cm bez siodła i ogłowia. Fotka zaintrygowała fejsbukowiczów, którzy udostępniali ją i komentowali. Alycia została zaatakowana przez gromadę sceptyków, którzy rozpisywali się o tym, jakich technik użyła, by podrasować zdjęcie w photoshopie. Fala krytyków nie zostawiła na niej suchej nitki. Alycia była zaskoczona – w końcu ona tylko zamieściła jedno zdjęcie z zabawy na padoku, którą prowadziła od dwóch lat wraz ze swoim wałaszkiem. Aby udowodnić, że żadnego oszustwa tu nie było, Alycia zamieściła krótki filmik, pokazujący ją i jej konia skaczących przeszkody, galopujących brzegiem morza, wykonujących figury na padoku, a wszystko to bez użycia siodła i ogłowia. Filmik stał się fenomenem na youtubie – rok po pojawieniu się filmu obejrzało go już ponad dwa miliony ludzi! Dziś Alycia ma fanów na całym świecie i założyła ośrodek, w którym szkoli konie metodą naturalną. Leczy z powodzeniem traumy koni powyścigowych (wyjątkowo wymagający pacjenci), które z racji swoich zachwianych zachowań miały skończyć na włoskim talerzu.

Sławę Alycia zdobyła dzięki temu, co osiągnęła wraz ze swoim koniem, wałachem Classic Goldrush, którego nazywa pieszczotliwie Banjo. Banjo był problematycznym, niezrównoważonym koniem, którego kupiła, gdy miał 7 lat. Został on wcześnie wykastrowany ze względu na swą pobudliwość, ułożony pod siodło w wieku 4 lat (najwłaściwiej jest powiedzieć: złamany w wieku 4 lat), a proces ten wygenerował w jego psychice taką traumę, że koń został odstawiony i przez 3 lata nie użytkowany w pracy. Alycia poznała go, gdy miał 7 lat i po dwóch tygodniach pracy z nim z ziemi zdecydowała się go kupić i zaczęła swoją zabawę, starając się zdobyć jego zaufanie oraz powoli ucząc się jak zaufać jemu – a do dziś przyznaje, że Banjo jest trudnym koniem, wrażliwym i bardzo podatnym na bodźce.

Alycia jest zupełnym, totalnym samoukiem. Nigdy nie uczyła się u żadnego trenera naturalu, a to co osiągnęła to wynik intuicji i zainteresowania końskim umysłem, co pchało ją również do szukania informacji i czytania fachowych książek. Metodą prób i błędów nauczyła się, jak porozumiewać się ze swoim koniem i dziś osiągnęła z nim więź, którą sama nazywa „extremely high level of trust” (ekstremalnie wysoki poziom zaufania: i konia do niej i jej do konia). To, co zaczęło się jako zabawa na padoku miało punkt kulminacyjny w internetowej sławie dziewczyny i jej konia, a zaowocowało na koniec powstaniem ośrodka Alycii i biznesową działalnością, a na układaniu koni Alycia dziś zarabia tyle, że nie musi się martwić nawet o szkołę, której nie skończyła.

Imponujące jest to, co osiągnęła Alycia, a prawdziwą zazdrość budzi obserwacja tej niezwykłej przyjaźni i totalnego zaufania pomiędzy nią i Banjo. Jak jej się to udało? Determinacja, wyjątkowa intuicja, wytrwałość, a może specyficzny koń? Pewnie wszystko to i wiele innych cech i czynników. Podoba mi się jednak to, co mówi sama Alycia: „Gdy jesteś dzieckiem, masz marzenia, nadzieje, a bajkowe wizje w Twojej wyobraźni wydają Ci się zupełnie prawdopodobne i możliwe. Potem dorastasz, zaczynasz wątpić, a inni ludzie przekonują Cię, że nie ma szans na realizację wydumanych i nierzeczywistych wizji. Ja po prostu nigdy nie wątpiłam. Nikt we mnie nie wierzył, nikt mnie nie wspierał, a ja wiedziałam, że moja bajka może być prawdziwa. Dziś jest”. Życzę każdemu, by zachował w sobie tak wiele z dziecka.

Wklejam Wam króciutki filmik z Alycią i Banjo. Zachęcam Was do zapoznania się z innymi nagraniami tej pary – imponujące są ich skoki, galopy nagrane w przepięknym baśniowym krajobrazie Nowej Zelandii. Obejrzyjcie, jak Alycia jeździ na swoim Banjo i poczujcie to, co czuję ja – zazdrość, że nie mam takiej jedności z żadnym żywym stworzeniem. Zazdrość, że nie czuję tego, co oni – bezgranicznego wzajemnego zaufania.

Oficjalna strona Alycii: http://freeridingnz.com/international/.

Autor: Ania Kategoria: Ci znani ludzie

Po co komu wytok?

1235315_157030607835852_1551136165_n

Cztery lata temu, gdy mama wyznaczyła mi Sukcesję na konia czołowego, nie byłam zadowolona. Stała u nas wtedy krótko, kupiona by zasilić liczebnie stado dla obozowiczów i od razu w ten przemiał została wrzucona. Szybko okazało się, że na niewprawne ręce dzieci reaguje nerwowo – zaczęła rzucać łbem jak dziewczyna z „Egzorcysty”. Machała tym łbem jak szalona – w górę i w dół, aż dwoiło się w oczach obserwującemu ją z ziemi człowiekowi. Trzeba było usunąć ją gromady rekreantów. Zanim wsiadłam w siodło tego blendera postanowiłam zaopatrzyć się w pomoc i kupiłam wytok. Dziś wiem, że nie tylko mi nie pomógł, ale wręcz spotęgował problem. Jak działa wytok?

Wytok to taki pasek przyczepiony do popręgu i rozwidlony w literę Y. Nóżka litery Y jest podczepiana do popręgu, a oba ramiona literki Y kończą się kółkami, które przewleka się przez wodze. Działa to tak, że w momencie gdy koń unosi łeb wytok ciągnie mu ten łeb w dół. Tworzy to taki bloczek, który umożliwia jeźdźcowi walkę z koniem, który za wszelką cenę chce zadrzeć łeb w górę. Kupując wytok wierzyłam, że pomoże mi opanować wbijanie gwoździ łbem, bo tak to machanie Sukcesji wyglądało. Zamiast próbować opanować działanie Suzi, powinnam zastanowić się nad genezą jego powstawania. Gdybym od razu przeanalizowała przyczynę problemu, zamiast skupiać się na skutkach to mogłabym zaoszczędzić trochę kasy wywalonej na skórzane paski bezużytecznego wytoku. Gdy mama poproszona przeze mnie o pomoc zdiagnozowała problem mogłam po kilku seansach nauki zdjąć wytok i do dziś nie zakładać go z powrotem. Od czterech lat Sukcesja  nie szarpnęła mi łbem ani razu, a wytok pleśnieje sobie w siodlarni. Dlaczego koń zadziera łeb? Bo się broni przed bólem, który powoduje wędzidło w pysku! Jeśli dodatkowo wędzidło to jest oliwkowe, to przy jednoczesnym nacisku obu wodzy łamie się w pysku i wbija w podniebienie. Rzucanie łbem prowokowane jest przez ból i ma być od niego ucieczką. Spokojna ręka, delikatne działanie wodzy, czuły dotyk i eliminowanie nagłego bólu spowodowanego przez szarpnięcia dają lepszy efekt niż wytok. Do tego jest to efekt stały. Rzucanie łbem jako ucieczka przed bólem czasami przechodzi w wyuczony odruch i koń wali łbem nawet bez kiełzna w pysku. Suz była już na takim etapie i mama oduczyła ją tego stosując niewygodę – rzucasz łbem, więc ja Ci ten łeb skręcę w bok, aż niemal dotkniesz pyskiem strzemienia. Nie rzucasz – idziesz w przód; machniesz raz i już masz skręconą szyję. Sukcesja przyswoiła naukę w 7 minut, powtórzone drugiego dnia ćwiczenie oduczyło ją na dobre. Gdy dostała delikatniejsze wędzidło i stabilną rękę jeźdźca, problem zniknął całkowicie. Żaden wytok w tym nie pomógł. I nie pomaga nigdy!  Gdyby pomagał, a jego działanie było skuteczne to nie widziałoby się tyle koni z zadartym, poziomym łbem walczących z siłą nacisku wytoku. Uważam wytok za całkowicie bezużyteczny sprzęt. Zaryzykuję nawet odważniejsze stwierdzenie – szkodliwy sprzęt. Został wymyślony po to, by mechanicznie zmusić konia do określonej postawy łba i szyi, a to najwłaściwiej jest osiągnąć dobrym wyszkoleniem i pracą. Wytok ma maskować problem, a czy nie lepiej jest ten problem usunąć?

Wszelkie dodatkowe patenty poupinane na koniu jak na bożonarodzeniowej choince świadczą o jednym – bezradności jeźdźca. Często na moje pytanie „A po co Ci ten wytok?” jeździec nawet nie umie dać konkretnej odpowiedzi. No, jest na stałe przy ogłowiu tego konia, bo on zadziera łeb. I co, pomaga ten wytok, stosowany od lat? Koń już łba nie zadziera? Zadziera dalej, a jak. Znalazł już pewnie jakieś miejsce, w którym jest mu w miarę wygodnie i z nienaturalnie przegiętą szyją stara się jakoś sobie radzić. Nagłe spłoszenie czy szarpnięcie wodami przez jeźdźca powoduje ból, rzucenie łbem, nadzianie się na wytok i w rezultacie kolejne próby uniknięcia bólu zadzieraniem łba w poziomie, by znaleźć miejsce w miarę komfortowe. Nagłe zadziałanie wytoku prowokuje konia do zadzierania łba, a nie mu zapobiega. Nie uczy niczego, bo wprawia w szok. Oby walka z wytokiem nie zakończyła się sprowokowanym stanięciem dęba!

Sam wytok, bezużytecznie dopięty do wodzy spokojnego i zrównoważonego konia, nie robi mu wielkiej krzywdy. Jeśli nie pracuje, to nie szkodzi. Ot, tak sobie wisi. Nie ugina łba jak wypinacze, nie unieruchamia w określonej pozycji. Ale jako dodatek do nieprawnej ręki generuje problem. Jak każdy dodatkowy patent jest, jak mówi mama, „brzytwą w rękach małpy”. Jeśli jesteś małpą, to nie baw się nim, bo zrobisz komuś krzywdę.

Konie skokowe w większości są wyposażone w wytoki, co ogranicza im możliwość zadzierania łba. Część z tych koni chodzi na wytokach sztywnych i innych bajeranckich patentach. W takim uzbrojeniu koń wygląda na świetnie wyszkolonego, ale w rzeczywistości musi mieć jakieś  braki. Coś ten patent ma w końcu maskować. Maskować, bo na pewno nie leczyć. Wytok to najzwyczajniejsze pójście w jeździectwie na azymut, droga na skróty.

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

Kobieta zmienną jest – czego możemy się spodziewać po klaczy?

699232_75528707

Było o ogierach („Bo we mnie jest seks…”), więc aby zachować sprawiedliwość genderową muszę też rozłożyć na czynniki pierwsze zachowania klaczy. Solidarność jajników sprawia, że bardzo lubię klacze – humorzaste, niejednolite, pełne niespodzianek. Gdyby jednak ktoś rozważał zakup konia rekreacyjnego to poleciłabym wałaszka. Dlaczego?

Klaczami rządzi burza hormonów. Nieuregulowana burza. Kiedyś poskarżyłam się trenerowi, że kobyła z którą pracuję ma dziś zły dzień, bo wczoraj była zupełnie inna. Odpowiedział mi: „Kto ma kobyłę, ten ma innego konia każdego dnia w roku”. I jest w tym dużo prawdy. Klacze są humorzaste, zmienne, często niezrównoważone. Praca z nimi codziennie zaskakuje – raz mamy do czynienia z energiczną i chętną partnerką, kolejny trening to droga przez mękę, by opornego konia skłonić do pracy. Dziś współpracujemy zgodnie, jutro brykaniem klacz manifestuje swoje niezadowolenie i bunt. Poziom hormonów zmienia się każdego dnia i stymuluje kobyłę do różnych zachowań. Mówi się, że po pierwszym źrebaku klacz się wyciszy, uspokoi, zrównoważy. Często tak właśnie jest, ale regułą bym tego nie nazwała. Hormony sterują cyklem rujowym i mają wpływ na płodność klaczy, a więc i jej pobudzenie seksualne. Natura w swej mądrości dąży do wykorzystania potencjału i rozmnażania gatunku, a pierwsza ciąża sprawdza czy klacz się do tej roli nadaje. Często po niej właśnie klacz się uspokaja – spełniła zadanie, osiągnęła cel.

Klacze osiągają pełną dojrzałość płciową mniej więcej jako roczniaki. Wtedy też pojawia się często pierwsza ruja, ale organizm nadal nie jest gotowy na ciążę. Ta gotowość to wiek ok. 3 roku pastwiskowego klaczy. Wtedy jest ona już w pełni dojrzała i gotowa do wydania na świat potomstwa. Poziom estrogenów we krwi klaczy ma ogromny wpływ na jej zachowanie (również w pracy pod siodłem). Przeanalizujmy jej cykl rujowy:

Cykl trwa 3 tygodnie. Sama ruja natomiast ma różny czas trwania u różnych klaczy: może to być 2 dni, a może ciągnąć się i ponad tydzień. Krótką ruję można przeoczyć, a zachowanie klaczy tłumaczyć „kobiecymi humorami”. Ta dłuższa ruja jest już widoczna i może być przez nas podzielona na kilka etapów. Zaczyna się stopniowo – u klaczy rośnie poziom hormonów, zaczyna poszukiwać ogiera, a przez to staje się nerwowa, pobudliwa, uwrażliwiona na wszelkie bodźce. Praca z jeźdźcem nie przychodzi jej łatwo – ma problem ze skupieniem się, jest rozkojarzona i pobudzona. Jeśli w tym okresie kurtuazyjnie zorganizujemy jej randkę w ciemno z jakimś przystojniakiem to nie ma co liczyć na sukces – w początkowym okresie klacz nawet jeśli usilnie szuka ogiera, to w momencie gdy jej go damy na tacy będzie niezadowolona. Nasze klacze doprowadzone do ogiera za wcześnie (a błagały nas o ogiera niemal na klęczkach) w akompaniamencie głośnego kwiku biły zadami w mocarną klatę ogra i zwiewały gdzie pieprz rośnie. Pamiętam, że mama zapisywała te daty w kalendarzu pod hasłem: „Czara doprowadzona do krycia. Odbiła. Kolejna próba w dn. XX”. Takie odbijanie ogiera jest normalne we wczesnej fazie rui. Kiedy już przemęczymy się z nerwową, niezadowoloną z życia panną nadchodzi kolejny etap. Klacz jest już gotowa na przyjęcie ogiera. Co spotyka wtedy jeźdźca? O, często-gęsto zeschizowana Czubajka fundowała mi wtedy blokady ruchowe. Jak? Najzwyczajniej w świecie klacz, która na ogół jest wybitnie chętna do ruchu w przód i nie wymaga motywacji silniejszymi impulsami łydki, nagle manifestowała swą niechęć do ruchu albo wręcz zatrzymywała się pode mną bez przyczyny. Dziwne staje się odkrycie, że zgasł jej motor w zadzie i nagle mam problem z zagalopowaniem na koniu, który kilka dni temu rwał do galopu, gdy chciałam tylko wyciągnąć bardziej kłus. Być może błądzę w moich teoriach, ale ja to widzę tak: gotowa do krycia klacz ustawia się przed ogierem i zachowuje bezruch. Nie kopie, nie ucieka. Czeka i pomrukuje. W naskoku ogier opiera swój ciężar na jej grzbiecie (klatką piersiową, jego nogi leżą natomiast w miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje się łydka jeźdźca), a często dodatkowo podgryza i podszczypuje jej kłąb. Jeżeli siodłamy klacz, którą jest w tym właśnie etapie rui to siadając w siodło powodujemy ucisk kłębu przednim łękiem i ciężar na grzbiecie. Natura podpowiada gotowej klaczy: „Stój spokojnie”. Stąd bierze się rozleniwienie i niechęć do ruchu w przód u klaczy w rui, nawet gdy działamy łydką.

Tak wygląda sama ruja. Poza nią klacz nie szuka ogiera, a jeśli jej go narzucimy będzie się denerwowała – odgoni go kwikiem, kładzeniem uszu, grożeniem zębami i zadem. Czasami takie zachowanie klacz może nawet przenieść na człowieka. Dlatego właśnie klacze są uosobieniem zmienności kobiecej natury i huśtawki nastrojów. Ich humory są spowodowane poziomem estrogenu – gdy kipi im już uszami trzeba rozważnie planować trening. Wiem, że wielu zawodników startujących na klaczach reguluje ich cykl zastrzykami hormonalnymi, by w dniu zawodów nie okazało się, że siedzą na nieobliczalnej i agresywnej babie, której zachowanie może znacząco wpłynąć na wynik startu.

Jak prawdziwa kobieta klacz musi być też mistrzynią w kuszeniu samca. Swoją gotowość zgłasza mu wielkimi literami – staje nieruchomo, często w rozkroku i „łyska” sromem. Mama zawsze nazywała to łyskaniem, być może istnieje inna fachowa nazwa. Klacz wyciska wówczas ze sromu śluz pomieszany z moczem. Gdy zaobserwowaliśmy łyskanie, mama ordynowała randkę z ogierem. Klacz inicjowała zaloty, wyrażała swoją chęć i przyjmowała ogiera jak należne jej dobro. Jeśli ogiera nie dostawała od nas w prezencie, to swoje zaloty czasem lokowała w wałachach. Podgryzanie, szczypanie, nawet lizanie, ciche rżenie, pomruki, ustawianie się zadem – z naszej stawki końskich kastratów Nefryt najlepiej sprawdza gotowość klaczy. Zdarzało się, że bojąc się o całość ogiera (Esauł jako syn pustynnych Kuhailanów był bardzo delikatny i kruchy, a nasze klacze są w sezonie kute na cztery nogi; kopniak z zadniej podkutej damskiej nóżki mógłby mu bardzo zagrozić) podstawialiśmy klacz Nefrytowi – gdy rozpoczynała zaloty i wabienie srokatego bez agresywnych zachowań na jego wąchanie i podszczypywanie, wiedzieliśmy, że Esauł nie dozna złamania szlachetnej wątłej nogi w wyniku nagłej agresji klaczy. Mistrzynią-kusicielką w naszej stajni jest Agata- kuc szetlandzki. Z racji swojego marnego wzrostu udaje jej się przejść pod ogrodzeniem i zawitać do pasącego się ogiera. Bolek mimo usilnych prób (a próbował już nawet klękać) nie daje rady z kryciem tego liliputa, ale Esauł zawziął się konkretniej. Jeden z roczniaków również z sukcesem dopadł Agatę – ustawiła się mu jak rasowa kusicielka i championka zalotów na niedużym pagórku i dostała, co chciała. To nie ogier inicjuje akt – to klacz. Ona pobudza i rozpoczyna zaloty, dlatego też klacze, które mają niewielki kontakt z innymi końmi, często stwarzają problemy w rozrodzie. Nasze kobyłki były zalotne i kuszące zawsze; klacz znajomego rolnika, która do towarzystwa miała tylko kilka owiec, kiepsko odnajdowała się w roli zalotnej partnerki i w rezultacie wymagała dłuższych sesji z naszym ogierem.

Tak jak właściciel ogiera musi w pełni rozumieć naturalne instynkty swojego rozpłodowego mistrza, tak i posiadacz klaczy powinien z dystansem podchodzić do jej zachowań i nie karać jej zachowania stymulowanego poziomem hormonów. Zrównoważonego i jednolitego w swych reakcjach wierzchowca najłatwiej uzyskać z wałacha, pozbawionego popędu i bodźców generowanych przez naturę. Jeśli ze zrozumieniem podejdziesz do humorów swojej klaczy, osiągniesz z nią lepsze porozumienie i więź. Po prostu weź i zrozum te babsko. Proste.

Autor: Ania Kategoria: NATURAL

Bo we mnie jest seks – czego możemy się spodziewać po ogierze?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dawno temu, zanim do naszej stajni trafił Esauł patrzyłam na ogiery jak na dzikie, niebezpieczne zwierzęta i żadna siła nie mogła mnie zmusić, by na grzbiecie takiego straszliwego ogra usiąść. Esauł był pierwszym prawdziwym końskim mężczyzną, w którego siodło zdecydowałam się wpasować. Gdy legenda ogierów w mojej głowie upadła, łatwo przyszło mi zacząć z nimi pracę. Dziś  nie do końca zniknęły moje dawne mistyczne wyobrażenia nieposkromionego ogiera, bo muszę przyznać, że jazda na nich różni się zdecydowanie od treningu klaczy czy wałachów. Więc powiem Wam dziś czego możecie się spodziewać czy oczekiwać po męskim końskim macho.

Ogier sam w sobie jest uosobieniem dzikiej siły, piękna i gorącego temperamentu. Patrzymy na nie z zachwytem i pewną rezerwą, nienazwaną głośno obawą. Są różne ogiery – mocne i wojownicze, zrównoważone i spokojniejsze, dzikie i elektryczne. Jednak nawet spokojny zimnokrwisty męski misiek może zaskoczyć nagłą reakcją. Ogiery tętnią emocjami, testosteronem i pobudzone adrenaliną stają się groźne dla otoczenia. Nie bez powodu kastruje się młode ogierki, które nie są przeznaczone do hodowli. Z wałachem pracuje się łatwiej – jest on spokojniejszy, bardziej zrównoważony, przewidywalny. Łatwiej jest również narzucić mu swoje przywództwo. Ogier to nieprzewidywalna siła, a często tętniąca kula frustracji. To nasza, ludzka wina – trzymamy ogiery, bo są piękne, bo nam imponują. Do krycia idą często tylko raz-dwa razy do roku, a resztę czasu spędzają w izolacji, bez kontaktu ze stadem. Nic dziwnego, że szajba im odbija. Nasz ogier ma stały kontakt z klaczami, wybieg i zapewnione towarzystwo. Kryje naturalnie, mając okazję pogadać sobie wcześniej z klaczą, powąchać ją i poprężyć muskuły. Spotkałam już jednak ogiery innego rodzaju. I te przeraziły mnie bardzo poważnie.

Kiedyś był w naszej stajni w dzierżawie ogier ze Stada Ogierów. Istny smok ziejący ogniem – rzucał się na kraty boksu na widok człowieka. Jako znany reproduktor krył często fantomy – pobudzano go zapachem klaczy w rui, której nie mógł nawet dotknąć pyskiem i pobierano nasienie. Ten smok w naszej stajni wyprowadzany był do krycia na wędzidle przez czterech mężczyzn, a wychodził z korytarza na dwóch nogach i wlókł prowadzących za sobą w zębach. Nie interesowało go nawet, czy klacz jest chętna – skakał na nią w pierwszej sekundzie kontaktu i przemocą robił swoje. Ba, jego nawet nie interesowało czy to rzeczywiście klacz – raz wyrwał się z ogrodzenia i z pełnym przekonaniem przystąpił do krycia wałacha Morusa – tej walki i kwiku lepiej nie wspominać. Z wydatną pomocą ojca i chłopaków Morusowi udało się zachować dziewictwo, a oszalały ogier znalazł nowy obiekt seksualny – wielkiego wiklinowego konia, który stał przed wjazdem na nasz parking jako reklama stajni. Mama krzyczała na chłopaków przerażona, żeby coś zrobili, bo ogier poharatał sobie cały brzuch o stelaż i lecącą w drzazgi wiklinę. I krył nadal opętany ślepym pożądaniem.

Zachowania seksualne ogierów potrafią przerażać. Musimy je zrozumieć, by umieć sobie z nimi radzić. Podniecony ogier to naładowany amunicją czołg, ale przecież jego zachowanie dyktuje instynkt. Możemy wydatnie pogorszyć sprawę i stworzyć sobie autentyczny problem, jeśli ten instynkt ignorujemy. Wiem już, że ogier pozbawiony kontaktu z innymi końmi będzie potencjalnie niebezpieczny dla otoczenia, co ma źródło we frustracji i nienaturalnych warunkach jego życia.  Jeśli izolujemy ogiera to sami tworzymy zwierzę o nieobliczalnym popędzie skłaniającym go do krycia nawet innych gatunków. Potęgujemy też w nim agresję, która stwarza ogromne zagrożenie dla całego otoczenia.

Nasze ogiery miały zawsze stajenny kontakt z resztą stada, a okresowo również zapewnione towarzystwo panienek na pastwisku. Esauł był dżentelmenem, który do krycia szedł w białych rękawiczkach. Rżał, biegał wokół klaczy, potrząsał grzywą, prezentował swój arabski bukiet. Wąchał, podszczypywał, tupał. Zanim ukończył swój godowy taniec wszyscy byliśmy już znudzeni, a podejrzewam, że i klacz zastanawiała się, kiedy wreszcie ten chłop weźmie ją w obroty. Nam, obserwatorom całego aktu pozostawało tylko jedno – zachować spokój. Gdy raz zniecierpliwiony ojciec huknął: „Bierz się do roboty, nie mamy całego dnia!” obrażony Esauł nie zdecydował się na naskok. Profesjonalizm, moi drodzy. Problemów z naturalnym kryciem Esauł nie miał, pod warunkiem, że otoczenie zachowywało się profesjonalnie. Bolek z kolei kryje szybko, bez zwracania uwagi na otoczenie, ale każdą klacz, nawet poza rują można mu wpuścić na pastwisko – zagarnie ją do stada i nie grozi niekontrolowanym gwałtem.

Ogiery często wokalizują swoją obecność w stajni. Bolek zawsze zaprasza klacze rżeniem, gdy wracają do stajni; wita je też, gdy sam wchodzi w korytarz po powrocie z jazdy.  Głosem informuje je o swojej obecności, przypomina o sobie. Obserwując Bolusia na wybiegu zwracam uwagę na typowo „ogierze” zachowania:

  • Biegający wokół ogrodzenia Bolek zawsze z początku głośno „gra puzdrem” – znacie ten dźwięk? Taki dziwny odgłos, wydawany przez puzdro kłusującego lub galopującego konia.  Aby nikogo nie wprowadzać w błąd od razu wyjaśniam, że u wałachów gra tak samo :) W końcu to akurat mają takie same.
  • Bolka wyjątkowo pasjonują odchody innych koni i jego własne. Wącha je sobie z niemalejącym zainteresowaniem i lubi się nimi „sztachać”. Zawsze potem sam robi dokładnie w to samo miejsce. Gdyby pasł się codziennie na tym samym skrawku to szybko usypałby metrową termitierę :) Z pewnością znaczy sobie w ten sposób teren. Na pastwisku – jego sprawa, ale gdy prowadzę na nim teren to droga powrotna po własnych śladach jest uciążliwa – Bolek stara się każdą spotkaną końską kupę przykryć swoim produktem. Gdy ciągnę za sobą kilka koni to takie przystanki w drodze powrotnej są dosyć częste.
  • Znany chyba wszystkim flehmen – odruch unoszenia górnej wargi i kierowania łba w interesującą ogiera stronę. Bolek nie robi tego, bo jest błaznem i lubi bawić gawiedź głupimi minami. Wykorzystuje w ten sposób tzw. narząd Jacobsona: wyłapuje z powietrza feromony i lokalizuje klacz. Wygląda wtedy tak:

821737_80860526

Narząd Jacobsona znajduje się wewnątrz jamy nosowej. Unosząc górną wargę koń zapewnia dostęp powietrza, a organ ten kurczy się i rozszerza na zmianę, zasysając substancje, które do niego docierają. Taki narząd ma większość ssaków (rozwinięty w różnym stopniu), niektóre gady, płazy i ssaki. Pies na przykład pobudza swój narząd Jacobsona węszeniem i lizaniem (substancje przenoszą się wraz ze śliną), słoń pomaga sobie trąbą, węże rozdwojonym językiem, a koń flehmenem. Nawet ludzie mają narząd Jacobsona, choć jego funkcjonalność budzi kontrowersje.

Siadam na ogiery, kiedy muszę. Pracuję z nimi, kiedy muszę. Bolka siodłam wtedy, gdy w nawale sezonowej pracy żal mi zmęczonej Sukcesji, lub na odwrót – żal mi Bolka, że dawno się w morzu nie kąpał. Gdybym miała wybrać albo kupić sobie konia to nie zdecydowałabym się na ogiera. Dużo łatwiej pracuje się z wałachami czy nawet humorzastymi klaczami. Łatwiej je też zdominować i uzyskać oparte na dobrych podstawach przywództwo.  Nie widzę większego sensu w walce z ogierem – nabitym i niezabezpieczonym kałasznikowem. Nie zróbcie nigdy błędu niedoceniania ogiera – nawet gdy wydaje się przytulnym zrelaksowanym misiem, za sekundę może stać się wskutek pobudzenia niebezpieczną maszyną. Podziwiam ogiery, wzbudzają mój zachwyt i niepokój. Są synonimem dzikości, siły, mocy, prawdziwej męskości. Jednak pracę z nimi ograniczam do koniecznego minimum, zostawiając mężowi tę rozrywkę. Nie raz widziałam kopyta Bolka nad głową Kuby. Nad swoją własną wolę ich nie oglądać. W końcu koni jest wiele, a ja kręgosłup mam tylko jeden.

Autor: Ania Kategoria: TEORIA vs. PRAKTYKA

CAVALIADA Poznań 2013

 

1483030_569676503101639_2064188802_n

I już po wszystkim. Było – minęło, a ja wróciłam do domu i siadam do komputera, by nadrobić zaległości. Blog leżał i kwiczał podczas mojego pobytu na Cavaliadzie, choć zarezerwowałam hotel z wi-fi z myślą o uzupełnianiu wpisów na bieżąco. Internet oczywiście nie działał, co mnie nawet nie zdziwiło, bo przecież mój Anioł Stróż od dawna już odwala swoją robotę po łebkach i chyba muszę go podkablować do Szefa, bo zaczyna mi ciążyć jego beztroska. Nie rozumiem w jakim celu targałam laptopa, nie wiem też jaki sens miało taszczenie aparatu i dodatkowych baterii do lampy, skoro mój główny fotograf nie miał czasu na fotografowanie na zlecenie własnej żony i w rezultacie przywiozłam aż jedno zdjęcie dokumentujące, że byłam na Cavaliadzie i aż 10 nieostrych fot z pokazów. Warto było pakować aparat, obiektywy, lampy i inne bajery. Tak samo niesamowicie przydała mi się komórka – zostawiłam ją w hotelu i dlatego przepraszam wszystkich, którzy próbowali się do mnie dodzwonić i bombardowali mnie SMSami z pytaniem, gdzie można mnie znaleźć. Byłam wszędzie, bo ja zawsze jestem wszędzie. Kto mnie nie znalazł, ten widocznie był nigdzie, a tam mnie nie było. Trudno. Ale dziękuję bardzo moim fanom, którzy w zatrważającej ilości aż 4 osób dopadli mnie przy stoisku mamy i poprawili niesamowicie humor. Majka Kka, jakimi tunelami łaziłaś, że nie trafiłaś na mnie?

Planowałam tę wizytę w Poznaniu już długo, ale zupełnie inaczej wyglądała w realu niż w planach zrodzonych w mojej głowie. Schudłam 2kg, bo nie miałam czasu jeść i od rana do nocy latałam między targami, Areną Pokazów przy Pawilonie Polskiej Hodowli (tuż przy arenie było stoisko mamy), rozprężalnią i główną areną Cavaliada Sport. Życzliwość znajomych zapewniła mi wejściówki w każdy kąt i sumiennie te wszystkie kąty zwiedziłam, czując się jak VIP. Nie robiłam sobie przerw na posiłek czy kawę a i tak mam niedosyt – szkoda, że nie mogłam się sklonować i przebywać w kilku miejscach jednocześnie. Mimo braku klonów momentami łamałam czasoprzestrzeń, latając jak nawiedzona biegiem z pokazu na pokaz i mijając w pędzie znajomych, którzy potem usiłowali mnie jeszcze namierzyć komórką, którą jak wiadomo zostawiłam w hotelu.

Hala targowa była miejscem, w którym z konieczności spędziłam mnóstwo czasu. Mama z koleżanką Asią Semeniuk prowadziła warsztaty artystyczne dla dzieci w pawilonie 8, a ja miałam pełnić wartę na stoisku w 6. Szybko udało mi się zrzucić ten obowiązek na Kubę i mogłam poświęcić się wydawaniu kasy, co robiłam tak skutecznie, że teraz do garnka będę chyba zmuszona wsadzić któregoś konia ze stajni; jeden Raszdi jest bezpieczny – za chudy:) Tak wyglądała hala targowa, po której śmigałam jak meserszmit i rozrzucałam kasę garściami:

targi

Najwięcej czasu spędzałam przy stoisku p. Kamila Wróbla, który wystawiał swoją ręcznie robioną srebrną biżuterię. Zostawiłam u niego pół pensji, ale było warto, nawet koń, którego teraz zjem musiałby to przyznać. Nie mogę Wam niestety zaprezentować moich zakupów, bo blog od czasu do czasu odwiedza jednak moja rodzina (pewnie z nudów), a to ich głównie zamierzam uszczęśliwić prezentami pod choinkę. Galerię wyrobów p. Kamila możecie obejrzeć na stronie www.bizuteria-jezdziecka.pl. Polecam Wam zakupy w Atelier Wróbel z całym przekonaniem – to przepiękna srebrna biżuteria, ręcznie robiona przez Polaka (możemy być dumni!), który jest dodatkowo tak sympatycznym koniarzem, że odwiedzałam go kilkanaście razy dziennie, by porozmawiać i posłuchać z jaką pasją opowiada o koniach i swojej pracy jubilerskiej. Jego wyroby to idealny i fantastyczny prezent pod choinkę dla koniarza – możecie również umieścić te cuda na własnym liście do Św. Mikołaja – ja już wypchnęłam męża na zakupy i choć pozostaje dla mnie niespodzianką, co też tam wybrał, to wiem, że święta w tym roku będę miała bardzo udane.

Najwięcej czasu spędzałam właśnie przy tych stoiskach, gdzie promowano polskie produkty. Nie mogłam nie odwiedzić stoiska Ardena z uprzężami dla koni. Kuba zawsze podkreśla, że lepszych uprzęży nie dostanie się ani w Polsce, ani za granicą. Zanim Kuba trafił na uprzęże Ardena udało mu się już porwać jedną uprząż parokonną, odparzyć Bolkowi kłąb  w skórzanym wyrobie jakiejś firmy-krzak (do dzisiaj Boluś ma białe placki po bokach kłębu) i skończyć użytkowanie skórzanej uprzęży jednokonnej po jednym umyciu jej ciepłą wodą. Teraz nasze konie zaprzęgowe chodzą tylko w uprzężach biothane z Ardena, które nie odparzają, nie pękają, a konserwacja i pielęgnacja jest mega-prosta: zlewamy je wodą z węża i wycieramy szmatą, a biothane wciąż wygląda jak nówka. Nie ma lepszych uprzęży, a fakt, że jest to wyrób firmy polskiej dodatkowo mnie cieszy. Inwestycja w jakiekolwiek pseudo wyroby rymarskie nie ma najmniejszego sensu – Arden wymiata, co było widać w pokazie zaprzęgów – uprzęże Arden na każdym koniu! Kuba tak uwielbia Ardena, że musiałam się chować, bo gotów byłby mnie przehandlować na kolejną uprząż parokonną (planuje złożyć czwórkę z haflingerów).

arden

Skoro już wiecie, że mam fioła na punkcie polskich produktów, to napiszę coś więcej pod hasłem „Basta chińszczyźnie! Kupuj polskie produkty”. Za każdym razem, gdy w pędzie mijałam kogoś, kto taszczył pod pachą świeżo kupiony palcat czy bat (wiecie, że to najczęściej kupowany wyrób jeździecki? Chyba smutne, tak w sumie), to miałam ochotę tym batem ciąć go po nogach. Jakieś śmieszne baciki, kolorowe, z plecionego sznurka, z metką chińską lub niemiecką (niemiecka jakość – tak, doceniam, ale nasze polskie nie są gorsze w żadnym calu!). A są u nas w Polsce takie cuda robione ręcznie (!) w polskiej firmie Przybylski:

DSC_6389

 

To kawałek bata do powożenia, który kupił Kuba. Metka rekomenduje go najlepiej – polski wyrób, ręczne wykonanie!

Dwa lata temu mój mąż kupił w Niemczech bat, płacąc za niego taką kwotę w Euro, że postukałam go tym batem w głowę, gdy wrócił. Bat piękny, leciutki i świetnie leżący w ręku. Włókno, z którego był wykonany, było bardzo giętkie i rzeczywiście nie pękło, nawet gdy wyginałam je na wszystkie strony. Za to już w pierwszym tygodniu użytkowania skruszyło się, gdy Kuba rzucił bat na ziemię i tak się skończyła kariera świetnego bata. Jedyny plus to to, że kiedy teraz Kuba oskarża mnie o rozrzutność zawsze mogę mu wypomnieć ten nieszczęsny bat, a jego cenę trudno pobić. Kupiony u p. Janusza Przybylskiego bat, który widzicie na zdjęciu ma wszystkie cechy tego niemieckiego (choć nie jest z tworzywa, które się zgniata), jest więc trwalszy i porządnie wykonany. Cena była tak śmiesznie niska, że Kuba nie mógł uwierzyć (skoro wywalił tyle euro to myślał, że baty normalnie kosztują pół nerki i wątrobę). Zaklinam Was – nie kupujcie palcatów i bacików w internetowych sklepikach, które promują tanią chińszczyznę, tylko odwiedźcie stronę Przybylski i wyposażcie się w porządny, ładny i wytrzymały palcat, jak ten:

DSC_6390

 

Cały skórzany (CAŁY!), a na ładne oczy i szczery uśmiech dostałam jeszcze zniżkę od i tak już niewysokiej ceny. Dodatkowo p. Janusz Przybylski z taką pasją opowiadał o historii firmy (już 25 letniej!), że odwiedzaliśmy go z Kubą kilkukrotnie w celach rozrywkowych – fajnie porozmawiać z interesującym człowiekiem.

Znalazłam też świetną rzecz, na którą zaczynam już zbierać kasę, a zostało mi tylko 6 lat, bo wtedy to Staś osiągnie odpowiedni wiek, by to nosić. Chodzi o kamizelkę z poduszką powietrzną HELITE. Kamizelkę przyczepia się do siodła i w momencie nagłego rozstania z tymże smycz odłącza się uruchamiając przy okazji poduszkę powietrzną, która otwiera się w mniej niż 0,1 sekundy i chroni jeźdźca podczas upadku. Z całą pewnością zainwestujemy w taka ochronę dla Stasia! Cena jest adekwatna do ceny Waszych narządów wewn. i całości żeber, ale na bezpieczeństwie się nie oszczędza. Podejrzewam, że gdybym wysłała firmie filmik z wyczynami Kuby na młodych koniach, dostałabym kamizelkę gratis na crash-testy :)  Tu możecie obejrzeć kamizelki Helite, super sprawa, ale do ceny kamizelki należy dodać koszt wymiany wkładu po upadku. Każdy upadek to 100zł, ale za to oszczędzacie na gipsie, maściach i czasie spędzonym w przemiłym polskim NFZ. No i ostro walczycie, by nie spaść, bo kasy szkoda. Dwa razy przemyślałabym ewakuowanie się z konia, stówka piechotą nie chodzi. Lepiej siedzieć i nie wywalać, dosłownie, kasy w błoto. Działanie kamizelki prezentuje ten filmik z moim przystojnym mężem w roli głównej. Zamówienia można składać w sklepie internetowym, jest również możliwość rozłożenia płatności na raty.

Przy okazji opisu hali targowej zaprezentuję Wam stoisko mamy i jej wyroby ceramiczne:

DSC_6377DSC_6277DSC_6270Mama prowadziła również warsztaty artystyczne dla młodych twórców razem z koleżanką Asią Semeniuk, której prace w pastelach widzicie na ściankach – przepiękne malarstwo, na życzenie możecie u p. Asi zamówić portret Waszego konia w pastelach lub farbach olejnych, polecam! Idealny prezent dla koniarza, wysyłacie zdjęcie mailem i p. Asia maluje Wam konika w wybranym formacie i technice. Kontakt do artystki: Joanna Semeniuk kom. +48 691.796.726. Bardzo miła i przyjazna pani, zachęcam do kontaktowania się i składania zamówień, sezon świąteczny za pasem.

DSC_6273

Z hali targowej i małej areny pokazów zmykałam, by nacieszyć się pokazami i zawodami na arenie Cavaliada Sport. Wiem, że parę osób dojrzało mnie na trybunach w transmisji TVP, bo informowaliście mnie o tym na bieżąco za pośrednictwem komórki, której oczywiście przy sobie nie miałam. Siedziałam na trybunach z otwartą buzią i klaskałam tak, że dwa razy spadła mi bransoletka z Atelier Wróbel. Najbardziej czekałam na przejazdy Jarosława Skrzyczyńskiego, którego podziwiam i ubóstwiam za technikę, profesjonalizm i szczerą skromność. Gdyby nie fakt, że ma żonę, którą nazywa w wywiadach ideałem kobiety, nie zawahałabym się mu oświadczyć. No i fakt, że sama mam męża, którego mogę w każdym wywiadzie nazwać ideałem mężczyzny, też nie pomaga w tych oświadczynach :) W innym świecie padłabym przed Skrzyczyńskim na kolana i biła pokłony, bo jest człowiekiem, którego podziwiam szczerze i bez granic.

Triumfował Niemiec Felix Hassman, który wygrał 3 z 4 konkursów zaliczanych do światowego rankingu. Wywiózł z Polski ponad 60tys zł, ale warto było go oglądać, szczególnie w Grand Prix, gdzie w rozgrywce pokonał o 6 setnych sek (!) Duńczyka. Nie sam, oczywiście, lecz z wydatną pomocą swojego konia Horse Gym’s Balzaci. Tego konia nie zjadłabym nawet za cały towar z hali targowej :)

hassman

Hassmann podczas dekoracji po Grand Prix.

hassman2

Runda honorowa

I kilka zdjęć z zawodów, które mogę Wam pokazać dzięki uprzejmości Piotra Filipiuka z „Koni i Rumaków”, bo mój prywatny fotograf wolał podrywać panią z Ardena niż pstrykać fotki dla własnej żony:

grand prix

1502532_569676203101669_1945406898_n

1467336_569676679768288_1338481758_n1483323_569676759768280_911260843_n1470315_569677219768234_1101092463_n

Zawody skokowe oglądałam niestety sama, ale już na Halowym Pucharze Polski w Zaprzęgach Parokonnych miałam u boku męża. Kuba pasjonuje się powożeniem, kilka lat temu pojechał na kurs powożenia do Irka Kozłowskiego i połknął bakcyla. Składa pary zaprzęgowe i śmiga po polach, marząc o zawodowym powożeniu. Nauczyłam się już, że marzenia da się spełniać i wierzę, że kiedyś będę jego luzakiem na zawodach. Co prawda sukces będzie marny, bo ze strachu wyskoczę na pierwszym zakręcie, ale może kiedyś moi chłopcy (Kuba i Staś) staną na podium. Tymczasem podziwialiśmy sobie klasę Bartłomieja Kwiatka, który jak zwykle wymiatał w zaprzęgach. Niesamowicie emocjonująca rozgrywka, mimo tego, że w wersji halowej. I tu wreszcie mam kilka zdjęć autorstwa Kuby, bo tylko powożenie zainspirowało go na tyle, by wreszcie chwycić za aparat, który kazałam mu przytargać do Poznania:

DSC_6361DSC_6365DSC_6328DSC_6339DSC_6336No i zdjęcie, na które się załapałam, jedyne jakie mój zakochany mąż postanowił uświetnić wizerunkiem żony. Miałam farta, że w tle jechał tandem, gdyby nie to, nie załapałabym się na ani jedną fotkę z Cavaliady :)

DSC_6320

Wiadomo, że na fali miłości do Arabów, którą zapoczątkował w moim sercu Esauł, musiałam obejrzeć pokaz Arabów ze stadnin w Janowie Podlaskim i Michałowie. Zmieniłam już trochę upodobania i siadać wolę na mocne, duże konie, ale Araby nadal podziwiam i oglądałam pokaz z zapartym tchem. Te porcelanowe figureczki, eteryczne i zwiewne koniki o wielkiej wytrzymałości zachwycają zawsze i wszędzie! Najbardziej spodobała mi się siwa El Dorada z Michałowa, a jej prezenter (niestety nie pamiętam nazwiska, może mi ktoś przypomni? Chciałabym go wrzucić na listę ludzi, których podziwiam) pokazał klacz tak profesjonalnie, że reszta prezenterów wypadła blado, jakby spacerowali z psami na smyczy po miejskim skwerku. Fantastyczny prezenter, sprzedałby nawet naszego Nefryta szejkowi z Emiratów!

DSC_6314DSC_6302

 

Czekałam też na teatr konny Cabriola i poleciałam na trybuny sprintem, wyrywając się znajomym i rodzinie ze swojej warty na stoisku mamy. Bez większego żalu wyszłam przed końcem, bo wynudziłam się jak mops i zmęczyłam popisami wokalnymi, które były niestety wyjątkowo słabe. Wiadomo, że jako koniarz liczyłam głównie na konie, a w całym spektaklu było ich zdecydowanie za mało. Piękne widowisko, ale śpiew obraził moje poczucie estetyczne i nie mogłam już dłużej się katować słuchając fałszu na każdej nucie i beznadziejnej barwy w piosenkach, wow, Michała Bajora. Pokaz fajny, ale sporo rzeczy nie wyszło – oświetlenie fryzów nie grało i jeden z pary koni był oświetlony tylko na zadzie; pokaz pracy z ziemi zasabotował kucyk, który nie bardzo miał ochotę na udział w tym przedsięwzięciu; ten sam kuc zresztą w parze z kolegą uświetnił pokaz dżygitówki, gdy wyrwał się prowadzącym (jak? tak trudno profesjonalnie dopiąć taki szczegół jak odprowadzenie koników na uwiązie?), a sama dżygitówka skończyła się przedwcześnie ucieczką konia z areny prosto w korytarz wyjściowy (organizator powinien to wyjście zamknąć!) i stratowaniem wolontariusza.  Nie porwał mnie ten teatr, no niestety.

teatr4

Dżygitówka. Naprawdę imponujący pokaz. Ekscytujący do ostatniej minuty. Szczególnie dla wolontariusza.

teatr5

Trochę zabawy z naturala czyli to, co Andrzej Makacewicz robi z nudów po śniadaniu.

teatr3

Kuc-sabotażysta. Wykonywał też piękną capriolę w ręku, kapitalnie to wyglądało.

teatr1

Andaluz w pokazie ujeżdżeniowym.

teatr2

Nie skończę tego wpisu, no nie skończę. Straszna dłużyzna, a i tak piszę po łebkach. Małą arenę pokazów w pawilonie 6 miałam pod nosem, nawet podczas warty na stoisku mamy, ale zdjęć żadnych nie zrobiłam. Podziwiałam paradę ogierów polskich ras (ogiera ze Stada w Starogardzie Gdańskim prezentował mój znajomy z kursu instruktorskiego, spotkanie z którym uświadomiło mi, że poznałam go 7 lat temu i nie wierzyłam wówczas, że można być tak starym i mieć trzydziestkę. A jednak, i mnie to dopadło, ehhh…), korowód zaprzęgów (piątka hucułów – rewelacja!), Puchar Polski w Paraujeżdżeniu i pokaz konnej policji. I wstyd się przyznać, ale popłakałam się na pokazie dzieciaków na kucach. Smerfiki z Podkowy w Gruszczynie były bajeczne! Szkraby kilkuletnie, takie przejęte i zachwycone, skakały na kucyki, przełaziły im pod brzuchami, cudo! Wzruszyłam się tymi dziećmi jak, nomen omen, dziecko i spłakałam się jak dureń. Kuba mnie przytulał i roztkliwiał się na zmianę z atakami śmiechu, że jego żona jest tak wrażliwa i, no chyba, głupia. Zatęskniłam wtedy za Stasiem, który został z Babcią i miałam ochotę odpalić wroty i pędzić do Elbląga, by wtulić się w jego pachnącą, cieplutką szyjkę. Matka ma jednak domieszkę kaszki zamiast mózgu. I wcale się tego nie wstydzę!

Cavaliada w Poznaniu była rzeczywiście wspaniałą imprezą hippiczną, kultowym już przecież wydarzeniem w końskiej branży. Już pakuję walizki na warszawską edycję i wybieram w myślach konia, którego zjem, by nadrobić finansowe straty!

Fot. Piotr Filipiuk „Konie i Rumaki” /fot. 1-3, 10-16, 25-29/

Autor: Ania Kategoria: Z MOJEGO ŻYCIA

«< 8 9 10 11 12 >»
Trotter - obozy jeździeckie

Kategorie

  • ARTYKUŁY
  • Z ŻYCIA MOJEJ STAJNI
  • NATURAL
  • TEORIA vs. PRAKTYKA
  • Z MOJEGO ŻYCIA
  • Te znane konie
  • Ci znani ludzie

Ostatnie wpisy

  • Ostatnie miejsca na obozy jeździeckie TROTTER
  • Proces uczenia się – jak koń przyswaja wiedzę? ODCINEK 4 – WARUNKOWANIE
  • Kurs ODKRYJ TAJEMNICE KONI I USŁYSZ CO CHCE POWIEDZIEĆ KOŃ
  • Obtarcia na końskiej skórze – to Twoja wina! Jak zapobiegać i leczyć?
  • Dlaczego koń Cię nie słucha? Bo Ty nie słuchasz jego!

Najpopularniejsze wpisy

  • Kocham konie, ale wciąż się boję – jak radzić sobie z paraliżującym strachem?
    24 comments
  • Znów księżniczka Anna spadła z konia czyli krótki poradnik spadania
    19 comments
  • Jak Ania galopu uczy
    19 comments

Archiwa

  • maj 2018
  • listopad 2017
  • wrzesień 2017
  • sierpień 2017
  • maj 2017
  • kwiecień 2017
  • marzec 2017
  • styczeń 2017
  • grudzień 2016
  • listopad 2016
  • październik 2016
  • wrzesień 2016
  • sierpień 2016
  • czerwiec 2016
  • maj 2016
  • kwiecień 2016
  • marzec 2016
  • luty 2016
  • grudzień 2015
  • wrzesień 2015
  • sierpień 2015
  • maj 2015
  • kwiecień 2015
  • marzec 2015
  • luty 2015
  • styczeń 2015
  • grudzień 2014
  • listopad 2014
  • wrzesień 2014
  • maj 2014
  • kwiecień 2014
  • marzec 2014
  • luty 2014
  • styczeń 2014
  • grudzień 2013
  • listopad 2013
  • październik 2013
  • wrzesień 2013
  • sierpień 2013
  • lipiec 2013

Polecane strony

Możesz mnie znaleźć też tu:

  • STRONA GŁÓWNA
  • O MNIE
  • OBSADA
  • WSPÓŁPRACA
© Czubajka 2025