Tribute – Stanisław Burman i Arba

foto 117

Dziadek Kuby – Stanisław Burman był nieprzeciętnym człowiekiem. Dziś takich mężczyzn już nie ma. Żałuję, że miałam tylko 6 lat na obcowanie z nim i uczenie się od niego. Nie żałuję, że wyszłam za mąż tak, a nie inaczej, skoro dało mi to szansę na poznanie go. To jeden z wielu plusów mojego zamążpójścia, o minusach innym razem:) Sama swoich Dziadków nie miałam możliwości poznać – nie doczekali możliwości bycia dumnymi ze swojej wnuczki, a wierzę, że byliby, bo wszyscy Dziadkowie są. Może dlatego tak przylgnęłam do Dziadka, którego zdobyłam w osobie Stanisława Burmana. I zakochałam się w nim bez pamięci!

Razem ze swą ukochaną klaczą Arbą stanowili rozpoznawalną parę i na zawsze wpisali się w krajobraz usteckiej plaży. Zawsze będę pamiętać taki obrazek – Dziadek, szurając oficerkami po bruku stajennego dziedzińca wchodzi do boksu Arby. Podczas siodłania zmuszony jest zapodać sobie nitroglicerynę doustnie, bo serce już słabe i nie działa jak trzeba. Z opuszczoną głową wychodzi z Arbą przed stajnię, do czekającej na niego grupy. Kobyła z opuchniętymi nogami, siwa i epatująca starością ze znużonych życiem oczu. I stary człowiek, który z trudnością wkłada nogę w strzemię. Ląduje w siodle i obrazek zmienia się diametralnie – koń staje na baczność, unosi łeb z iskrą w oku i zaczyna tańczyć z jeźdźcem po dziedzińcu. Dziadek, z determinacją i męską siłą trzyma wodze i donośnym głosem wylicza kolejność koni w zastępie. Ruszają – Arba capluje i rzuca łbem jak zwariowany młodzik, pełen energii Dziadek, wyprostowany i dumny prowadzi grupę. Zawsze podejrzewałam, że w krzakach w lesie ma ukryte brony i podczepia je do Arby, gdy już nie widzimy, by dać sobie radę z jej wybujałym temperamentem. Nie zapomnę też szalonych galopów, które ta para serwowała na plaży. Pęd Arby zmuszał konie do takiego wysiłku, że hamowały na jej zadzie opryskane piachem i morską wodą i zlane potem od stóp do głów. Dziś takich galopów już nie robimy. Żaden z koni czołowych takiej prędkości nie rozwinie, no może Czubajka, ale czołowy z niej kiepski, więc rzadko w tej roli występuje. To se ne wrati, moi drodzy.

Wzajemne przywiązanie Arby i Dziadka stało się już legendą. Dawno temu Arba rozpruła sobie klatkę piersiową na drzwiach stajni. Podniecona wpadła galopem do stajni, gdy usłyszała włączony gniotownik do owsa. Stajenna brama była wtedy zamykana siatką, do połowy wysokości. Na tym prowizorycznym ogrodzeniu (zlikwidowanym zresztą po tym wypadku) Arba zawisła rozrywając sobie klatkę piersiową. Wezwany weterynarz nie wiedział, w co ręce włożyć. Zdecydował, że na usilne prośby Dziadka spróbuje konia zszyć, ale gwarancji nie daje. Zszywanie trwało b. długo – poharatane mięśnie, naczynia krwionośne, w końcu płat skóry. Podczas zabiegu Arba stała jęcząc i opierając łeb o ramię Dziadka. Ten głaskał ją po łbie i szyi, a mama przysięga, że klacz płakała – łzy leciały jej z oczu prosto na jeździecką marynarkę Dziadka. Czekała ją jeszcze długa rekonwalescencja – to wtedy straciła przywództwo w stadzie, a po powrocie na pastwisko już go nie odzyskała.

Nie tylko Arbie Stanisław Burman dawał poczucie bezpieczeństwa i komfort w strachu. W tereny z nim jeździli Ci, którzy nie czuli się dobrze w zastępie prowadzonym przez mamę, chłopaków, później mnie. Dziadek emanował pewnością siebie, był cierpliwy i łagodny. Kochałam go, ale zagadką jest dla mnie to, że ludzie chcieli z nim jeździć. Caplująca Arba wciąż zrywała grupę do kilkukrokowych zakłusowań, które kończyły się gwałtownym hamowaniem na zadach. Jeźdźcy co chwilę musieli podskakiwać w rytm kłusa i za moment lądować na szyjach koni przy hamowaniu. Męczarnia. A jednak tereny z tą parą uwielbiali wszyscy – jedna klientka powiedziała mi, że nigdy z nikim innym by nie pojechała, z panem Burmanem czuje się bezpieczna nawet w tym ostrym galopie. Wierzę jej. Wystarczyło spojrzeć na tego mężczyznę – wyprostowany, elegancki (zawsze pod krawatem!), z furażerką lub kapeluszem kowbojskim na głowie, emanował spokojem i pewnością siebie. Z nim nic nie mogło się stać!

Stanisław Burman był supermanem swoich czasów. To był mężczyzna, taki prawdziwy i twardy. Nie bał się niczego. Jeździć nauczył się już po 50-tce, a układał u nas surowe konie. Z upływem czasu obowiązek ten spadł na chłopaków, ale pierwsza stajenna młodzież i świeżyna była układana przez Dziadka. Do tego polował całe swoje życie – był wielokrotnym mistrzem w zawodach strzeleckich. Kochał zwierzęta i przyrodę, a polowania były, paradoksalnie, tego wyrazem. Liczebność zwierzyny łownej należy regulować. Dziadek robił odstrzały selekcyjne i hodowlane. Dokarmiał zwierzęta leśne zimą, wiele lat pracował jako strażnik przyrody. Kiedyś powiedział mi, że do strzelonego zwierzęcia należy podchodzić powoli, z opuszczoną głową i nabitą bronią. Uznałam, że to kwestia ostrożności – a nóż taki odyniec nie jest martwy, a ranny i zerwie się do szarży? Dziadek powiedział: „To też. Ale przede wszystkim chodzi o szacunek do tego, komu odebrałeś życie”. Zresztą odstrzały Dziadka nie podnosiły się – trafiał zawsze bezbłędnie w komorę serca i zwierzę „padało w ogniu”. Po jego śmierci odkupiliśmy kiedyś od myśliwego z Koła Łowieckiego dzika – był strzelony w tylną nogę. Śrut rozorał całą szynkę. Zmarnowane mięso i dużo cierpienia. To jest myśliwy? Uwielbiałam słuchać opowieści z polowań. Podziwiałam Dziadka, szanowałam. Pamiętam, jak w ostrym mrozie chodził po lesie z workami kukurydzy, by dokarmiać dziki. Chodziłam razem z nim – z zamarzniętymi smarkami w nosie, odmrożonymi uszami i zgrabiałymi rękami, nosiłam siano dla jeleni i saren, sprawdzałam zryte przez dziki miejsca, by wiedzieć, gdzie rzucać kukurydzę. Dziki podchodziły do miejsc karmienia nawet w naszej obecności. Kiedyś Dziadek próbował ustalić, o której godzinie się tam pojawiają. Zamontował stary budzik przy sośnie, wraz ze skomplikowanym systemem żyłek i nitek, które miały zostać przerwane racicami i zatrzymać wskazówki, tak byśmy wiedzieli, o której godzinie dziki żerują. Któregoś dnia budzik ten znikł – Dziadek wrócił oburzony, że ludzie to już wszystko kradną, nawet stare zegarki w lesie. Kolejnej wiosny strzelił odyńca – przy tylnej nodze dzika znalazł swój budzik, zaplątany nicią. Dzik maszerował z nim prawie trzy miesiące, musiał mieć pełen szacun na dzielni z takim roleksem na łapie :) Jako Strażnik Przyrody Dziadek walczył z kłusownictwem, sprawdzał zasadność odstrzałów, prowadził pogadanki o przyrodzie w szkołach dla dzieci i młodzieży. Całymi nocami obserwował jelenie na rykowiskach, fascynowała go przyroda i jej odwieczne prawa. Po śmierci Dziadka mama zaczęła odmawiać wynajmowania pokoi dewizowym myśliwym. To bydło strzelało nawet warchlaki, a ucięte łby jeleni z porożami przynosili do domu. Gdzie ten szacunek? To rzeźnicy, nie mają nic wspólnego z ideą myślistwa, którą wyznawał p. Burman.

Pewnego lata Arba przewróciła się z nim w pełnym galopie na plaży. Wpadła przednimi nogami w łachę piachu i fiknęła ostrego kozła. Dziadek pikował z niej na główkę i uderzył w ziemię barkiem. Wrócił na koniu do stajni i podjechał autem do szpitala, gdzie stwierdzili wypadnięcie ze stawu i kazali zgłosić się na nastawienie. Dziadek wrócił do stajni na kolejny umówiony teren i pomimo naszych protestów pojechał z grupą, obiecując, że zgłosi się do lekarza od razu po powrocie. Gdy wieczorem wykonano mu zdjęcie rentgenowskie, okazało się, że bark jest nastawiony. Arba nastawiła mu go na wodzach – w pysku miała kompletny beton, szarpała i rzucała łbem tak, że kiedyś dostałam  od niej z główki w daszek toczku. Standardem było, że wracałam z jazdy na niej cała opluta, bo gdy rzucała łbem z zaślinionego pyska zawsze spadały mi na ramiona, toczek, twarz smużki śliny. Rzucała łbem tak mocno, że siedzący na niej jeździec widział gwiazdkę na jej czole. Dziadkowi najwyraźniej nigdy to nie przeszkadzało – nie chodziła pod nim na wytoku, nie stosował żadnych patentów, a wędzidło miała lekkie, oliwkowe. No i bark mu nastawiła, znachorka jedna.

Jednej z ostatnich zim życia p. Burmana Arba zachorowała. Słabła, nogi jej puchły, przestała jeść. Dziadek postał chwilę w jej boksie, przyszedł do kuchni i powiedział: „Arba odchodzi. Cokolwiek się z nią stanie, ja pójdę za nią”. Mama wpadła w panikę – ten uparty człowiek straci zupełnie chęć i siłę do życia, jeśli Arba padnie. Podawała klaczy leki na wzmocnienie, owijała nogi okładami leczniczymi, poiła kobyłę preparatami odżywczymi. Ze wszystkich sił walczyła z tym, z czym walczyć się nie da – starością.  Arba doczekała kolejnej wiosny. A Dziadek z nią.

Jeździł u nas na wielu koniach. Idealnym przyjacielem i partnerem była tylko Arba. Kochał ją tak,  jak wszystkie kobiety swojego życia – bez pamięci i na zawsze. Gdy leżał w szpitalu, z którego już miał do nas nie wrócić, poprosił, by na ostatnią drogę włożyć mu do kieszeni marynarki kosmyk z grzywy Arby. Kuba zrobił łącznie (w obie strony) prawie 1000km, by zawieźć do szpitala włosie z grzywy i ogona Arby. I nikt z nas nie uważał tego za głupotę.

Po jego śmierci wybrałam się w teren na Arbie. Wyprowadziłam starą i słabą kobyłę i czyściłam ją przez godzinę. Masowałam szczotką spuchnięte nogi, wyczesywałam zgrzebłem sierść, którą z racji wieku Arba coraz słabiej zmieniała, wymyłam jej ogon, przerwałam grzywę. Wojtek, który wpadł do stajni na swój trening rzucił mi w biegu: „Co, odpicowujesz ją do trumny?” Kochaliśmy ją wszyscy i żal nam było patrzeć, jak gaśnie. Nawet, gdy stała już nad grobem. Pojechałam na łąki. Lubiłam na niej jeździć, za życia Dziadka rzadko siadałam na jej grzbiecie, bo i tak miała dobrą porcję pracy. Była najwygodniejszym koniem, na jakim siedziałam. Ona nie kłusowała – ona płynęła; nie galopowała – frunęła jak Pegaz; o stępie nie ma co mówić, wybaczę jej, że tego kroku nie znała. Nie znam konia, który by tak nosił. Mam nadzieję, że kiedyś takiego znajdę. Była niesamowita. Miałam cichą nadzieję, że Arkana, jej córka ma taki krok. W tym roku po raz pierwszy wsiadłam na Arkanę (jest klaczą prywatną, właściciel dzierżawi boks w naszej stajni). Arkana nie ma nawet startu do matki. Arba niosła delikatnie, miękko, komfortowo jak w fotelu. Jazda na niej to było SPA, marzę, że uda mi się to jeszcze kiedyś poczuć w siodle. Wkrótce po tym ostatnim spacerze Arba odeszła. I pewien etap w życiu stajni skończył się na dobre.

Stanisław Burman i Arba nadal tkwią w pamięci nie tylko tych, którzy ich znali, ale i tych, którzy spotkali tę parę na swojej drodze. Wielokrotnie widywałam zdjęcia eleganckiego starszego pana w kapeluszu na dorodnej gniadej klaczy na plaży w gazetach hippicznych i to nie tylko w Polsce. Pamiętają ich wszyscy mieszkańcy miasta Ustka, pamiętają wczasowicze i turyści. Każdego lata ktoś z  klientów pyta o p. Burmana. Przyjeżdżają Ci, którzy z nim jeździli w tereny; Ci, którzy zaczynali naukę na lonży pod jego okiem, i Ci, którzy po prostu spotkali go w lesie czy nad brzegiem morza i mieli okazję porozmawiać. Dziadek często stawał w terenie, by porozmawiać z przechodniami. Jeszcze częściej zsiadał z konia, by takich zachwyconych spacerowiczów wsadzić na Arbę na pamiątkową fotkę. I potem przesyłali mu te zdjęcia do domu: całe stosy zdjęć zupełnie obcych nam uśmiechniętych ludzi, siedzących na koniu w spodenkach plażowych i plastikowych klapkach. Przeglądałam ostatnio tę zabawną galerię – są tam zdjęcia dzieci, dorosłych, jest pan w garniturze, są dwie zakonnice w czarnych habitach… Po co właściwie wysyłali te zdjęcia? Nie wiem. Ale wiem, że znali p. Burmana i lubili. Wszyscy.

Króciutki opis Arby znajdziecie na stronie firmy mojego męża TROTTER wśród opisu naszych koni. Koło Łowieckie „Bałtyk” zamieściło niewielkie wspomnienie o p. Burmanie na łamach swojej strony. Wszystko, co można napisać, to wciąż za mało, by oddać wielkie serce i miłość do ludzi i zwierząt, jakie miał Stanisław Burman. Żywię nadzieję, że część tego dobra, siły, pozytywnej energii i niesamowitego charakteru odrodzi się w małym imienniku Dziadka, którego ten pierwszy nie zdążył poznać, ale wiedział, że będzie. Był już w drodze, gdy odprowadzaliśmy Dziadka na ustecki cmentarz.

foto 096